Adriana Prodeus
Frances Ha to ja
− Czym się zajmujesz?
− Trudno to wyjaśnić.
− Dlatego, że to, co robisz, jest skomplikowane?
− Nie, dlatego, że tak naprawdę tego nie robię.
„Frances Ha”
Dawno nie było w kinie bohaterki, która podbiłaby nasze serca tak jak Frances Ha: niedojrzała, niepozbierana, chaotyczna. Łatwo się z nią utożsamić. To osoba w fazie przejściowej, fazie, która miała być tylko etapem, ale może trwać aż do śmierci. „Frances Ha” portretuje okres życia umiłowany przez kino: wchodzenie w dorosłość, wykuwanie się charakteru, zderzenie młodzieńczych wyobrażeń z rzeczywistością. Baumbach wyciąga z niego zwłaszcza jeden wątek: niewiedzę o samym sobie.
Ślad Anny Kariny
Zarzuty, które stawia się reżyserowi przy tym filmie, to przede wszystkim brak krytycyzmu wobec głównej postaci. O „Frances Ha” mówi się jako „liście miłosnym do aktorki”, prywatnie będącej też partnerką autora, ale co to za wada, skoro w podobnych okolicznościach powstały największe role w historii kina: Moniki Vitti, Geny Rowlands czy Liv Ullman. Zresztą kreacja Grety Gerwig, gwiazdy amerykańskiego kina niezależnego, nie tylko aktorki, lecz także współscenarzystki obrazów Baubmacha, braci Duplassów czy Joego Swanberga, nie jest w żadnym aspekcie jednowymiarowa.
Irytować mogą niepewność bohaterki, wahanie, stan ciągłego oszołomienia, ale nie sposób oprzeć się jej urokowi. Nie da się. Za bardzo wciąga przyjemność przyglądania się dziewczynie, która jest jak strumień energii w ciągłej przemianie, ktoś, w kim wszystko płynie. Mówiąc frazą piosenki: „Naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt/ Bo tego nie wiesz nawet sama ty”. Patrząc na nią rozkochanym wzrokiem reżysera, dostrzec można, jak z niezgrabności wyłania się wielka uroda, a z naiwności mądrość. Frances Ha, antyamantka, jak sama mówi o sobie: „nierandkowalna”, jest także „człowiekiem niegotowym”, czyli idealną filmową postacią, czystą frajdą kina.
Twarz Grety Gerwig to dzisiejsza wersja Anny Kariny z Williamsburga. Hołd „Frances Ha” złożony Nowej Fali jest oczywisty, przejawia się on nie tylko zresztą w czarno-białych zdjęciach, sposobie ekspozycji czy dosłownych cytatach muzycznych z tamtego kina. Są tu też swoiste remake’i konkretnych scen, np. z „Amatorskiego gangu” Jeana-Luca Godarda. Noah Baumbach też daje swojej bohaterce dwóch towarzyszy-cwaniaczków: niskiego w krawatce z papierosem za uchem i wysokiego w kapeluszu. Ich wspólne mieszkanie to przygoda – tak jak u Godarda był nią napad rabunkowy albo bieg przez Luwr na czas. Jest nią również samotna, nieco absurdalna podróż Frances do Paryża – przespana na jetlagu i prawie niebyła, jakby dopiero inni swoją obecnością byli gwarantami własnych przeżyć bohaterki.
Nowojorski romantyzm
Zmieniające się adresy w Chinatown czy na Brooklynie piszą kolejne rozdziały opowieści podług przeprowadzek. Budują też miejską mitologię, której sprzeciwia się część krytyków („dlaczego mieszkaniec Nowego Jorku miałby być ciekawszy niż ktokolwiek inny?” [1]). Powstał więc film, będący wyrazem bezwarunkowej miłości dla tego miasta, jak za czasów nowojorskiego romantyzmu Allena: „Annie Hall” (1977), „Manhattanu” (1979) i „Hannah i jej sióstr” (1986). Ani razu nie oglądamy jednak panoramy miasta, która ma nam przypominać o naszych marzeniach, kiedy zmęczeni, rozczarowani stracilibyśmy nadzieję, „a przecież ona nigdy się nie starzeje” [2]. Nowy Jork sam w sobie jest nagrodą dla swoich statystów, stałych mieszkańców planu filmowego. Napisano tomy o tym, że chodząc tu po ulicach, ma się wrażenie, jakby się było w kinie, i Baumbach wydobywa tę właściwość w euforycznym biegu Frances ulicami, w tańcu przy fontannie. Swojej bohaterce przeciwstawia brooklińskich hipsterów, złote dzieci, kupujące na e-bay’u trzy pary bardzo rzadkich modeli Ray Banów („więc dzień pracowity!”), żyjąc w mieszkaniach „bardzo świadomych samych siebie”. Frances chwilami zdaje się ulegać tej wizji życia, gdy siedzi na parkanie, stepuje i gra na banjo (sic!) czy też znacznie nadużywa przymiotnika: „magiczny”. A jednak pozostaje sobą. Wierzymy w nią i w jej nadzieję, że się uda, mimo że tak trudno jej nie rozproszyć się, nie rozmienić na drobne. A wreszcie najtrudniej o stałość i głębsze relacje.
Tancerka poza seksem
Film nie jest romansem, choć Frances to splot romantycznych postaci Allena – nadwrażliwa, lekko neurotyczna – stanowi przeciwieństwo jego nieobecnych uczuciowo intelektualistek, ale i hipochondrycznych, nadaktywnych postaci granych przez samego reżysera. Choć dużo mówi, jej słowa i emocje wynikają z ciała. Ciała oddającego stan jej ducha: niewprawnego, wciąż pobudzonego, ale też ociężałego. Frances potyka się, rozbijając kolana, niezgrabnie naciąga rękawy koszuli, jakby ubranie nie należało do niej. Narwana, niezbalansowana potrafi nagle zachować w sposób zaskakujący, np. stanąć na głowie podczas rozmowy z przyjaciółką, jakby to był najnaturalniejszy gest w tej sytuacji.
Bodaj pierwszy raz w historii kina udało się uniknąć popisów gimnastycznych oraz erotycznej sugestii w kreacji kobiety niemal cały czas tańczącej na ekranie. Bez sugerowania i pokazywania seksu świetnie rozegrano właśnie aspekt cielesny: tancerka, która nie panuje nad własną fizycznością – kształtem niedostającym do ideału widzianego przez nią w wyobraźni, nawet o tym nie wie. Patrząc na nią podczas prób czy spektaklu widzimy, że Frances brakuje talentu, niepokoi więc jej przekonanie, że zrobi karierę. Ta niemożność zobaczenia siebie staje się wyraźna, gdy po spektaklu bohaterka zmywa makijaż w garderobie. Spodziewa się angażu, tymczasem słyszy odmowę.
Katastrofa młodości
Czy Frances naprawdę jest tancerką? – zastanawiamy się wraz z bohaterami, patrząc, jak wykonuje dla nich figury na życzenie. Porusza się nieporadnie, z wahaniem. Sama niepewna tego, czym właściwie się zajmuje. Czuje, że to, co robi, jej nie określa. Przesuwa tę funkcję na innych, przeglądając się w bliskich sobie ludziach. Utożsamia się z przyjaciółką: „Jesteśmy jedną osobą z dwoma fryzurami. Jesteśmy mądre.”, lecz jednocześnie się od niej dystansuje: „Ona właściwie nic nie czyta. Ja czytam znacznie więcej”. Przeżywając rozstanie z nią niemal jak zawód miłosny, doznaje kolejnych rozczarowań, by wreszcie uświadomić sobie, że jej uczucia są nieodwzajemnione. Opowiada po pijaku trzeźwiejszym i dojrzalszym od siebie słuchaczom, że marzy o takiej scenie w tłumie na imprezie, z kimś, kogo kocha i kto odwzajemnia to uczucie, w której spotykają się ich spojrzenia i łączy ich „tajemny świat, jeszcze jeden wymiar”. „Tego właśnie pragnę w związku” – wyznaje, co brzmi naiwnie i pretensjonalnie. Finał filmu jest happy endem, bo wydaje się, że bohaterka spełnia swoje marzenie.
Frances Ha można nazwać bohaterką naszych czasów, zwłaszcza ze względu na liczbę porażek i gaf, które czynią z niej istotę omylną, więc ludzką, bliską. Wprawdzie jesteśmy przy niej też w chwili zawodowego sukcesu, po udanej premierze, ale ona go lekceważy, jakby był krępujący, niewart uwagi. Pasmo klęsk jako dowód autentyzmu to cecha dzisiejszych bohaterów lub bohaterek z „Dziewczynami” Leny Dunham na sztandarach. Żywiołem Frances też jest katastrofa, zdarzająca się jej zawsze, gdy próbuje udawać. Jak „fałszywego młodziana” demaskują ją studentki college’u, mimo że pozornie niewiele się od nich różni. „Ma starszą twarz”, ale jest niedojrzała. Roznosi ją dziecięca energia. Osobowość Frances obrazuje zagrożenia płynące z umiłowania młodości – niefrasobliwa, niewinna, bezbronna, spontaniczna, nieprzewidywalna – cierpi, bo nie potrafi osadzić się w życiu. Dopiero idąc za radą nauczycielki tańca, by mieć coś własnego, choćby to była praca nie taka, o jakiej marzyła, i swoje miejsce – adres z własnym, nawet uciętym nazwiskiem – bohaterka zatrzymuje pęd na oślep i samopoznanie przy pomocy innych ludzi. Zwraca się do siebie, w sobie zaczyna szukać punktu odniesienia.
Przymus ironii czy wolność szczerości
Wyestetyzowanie „Frances Ha” w stylu vintage chic, byłoby nieznośne jako pusta konwencja. Film ratuje jednak naturalność odtwórczyni głównej roli. Greta Gerwig potrafi uwiarygodnić nawet najdziwniejszą manierę (np. przesadnie luzackie odebranie telefonu). Aktorka w jednym z wywiadów zapytana o ironię, posługiwanie się kliszami powiedziała ze śmiechem, trochę wstydliwie, że nie zna się na sarkazmie. I to nazwałabym esencją jej bohaterki. Frances Ha przynależy do „Nowej Szczerości”, estetyki czy też bardziej światopoglądu, który próbuje wyobrazić sobie życie bez ironii, jaka rodzi apatię. W tym duchu interpretuje się prozę Davida Fostera Wallace’a (słynne przemówienie w 2005 roku w Kenyon Collage „This is Water” [3]) czy filmy Wesa Andersona. Do tego nurtu zaliczyłabym też najnowszy film Baumbacha.
Reżyser szuka autentyzmu poza etosem sarkazmu, który miał być wolnością, a stał się przymusem. Radosna, łatwowierna Frances stanowi antidotum na postawę dystansowania się do każdej emocji i słowa. Jak pisze Christy Wampole, kultura ironii „sygnalizuje głęboką awersję do ryzyka. Ukrywając strach i wstyd, ironiczny sposób bycia rodzi kulturę odrętwienia, rezygnacji i porażki. Jeśli życie stało się jedynie bałaganem kiczowatych obiektów, niekończącym się turniejem sarkastycznych żartów i popowych odniesień, (…) to chyba uczestniczymy w zbiorowej pomyłce. Czy może znaleźliśmy przyczynę naszej egzystencjalnej pustki i złego samopoczucia? Albo ich symptomy?” [4] Frances flirtuje z ironią, ale próbuje zacząć żyć naprawdę. Może to sprawia, że jest nam tak bliska.
Film:
„Frances Ha”, reż. Noah Baumbach, USA 2012, dystr. Best Film.
Przypisy:
[1] http://www.npr.org/blogs/monkeysee/2012/09/09/160828700/tiff-12-baumbachs-frances-ha-proves-were-all-a-little-unfinished.
[2] http://www.buzzfeed.com/jessicamisener/35-things-most-new-yorkers-do.
[3] http://www.youtube.com/watch?v=8CrOL-ydFMI.
[4] http://opinionator.blogs.nytimes.com/2012/11/17/how-to-live-without-irony/.
*Adriana Prodeus – krytyczka, autorka książki „Themersonowie. Szkice biograficzne”, redaktorka „Czternastego miesiąca braci Quay”, telewizyjnego magazynu „WOK. Wszystko o Kulturze” w TVP2, pisze o sztuce i filmie m.in. w „Kinie”, „Newsweeku”, na portalu dwutygodnik.com.
** Materiały pochodzą od dystrybutora.
„Kultura Liberalna” nr 238 (31/2013) z 30 lipca 2013 r.