Monika Helak
Pocztówki z barykady
„Polski serial” to wyrażenie, które wymagającemu widzowi nie kojarzy się szczęśliwie. Długo wybierać można było między mdłymi i obyczajowo ugrzecznionymi tasiemcami, sitcomami produkowanymi najczęściej na zagranicznej licencji oraz wielekroć wznawianymi w telewizji peerelowskimi klasykami. Na szczęście od tego czasu minęło już kilka lat. Polscy twórcy nabrali odwagi i zaczęli próbować, z lepszym lub gorszym skutkiem, realizować własne pomysły, sięgając często – podobnie jak twórcy kina – do historii najnowszej. W rezultacie powstały, mniej lub bardziej udane, „Tajemnica twierdzy szyfrów”, „1920. Wojna i pokój”, „Generał”, „Sprawiedliwi” czy kręcony ponad 12 lat temu „Marszałek Piłsudski”. Co symptomatyczne, każdy z nich mimo zainteresowania zupełnie inną tematyką skończył na jednym sezonie (a i to czasem za duże słowo). Jedynym serialem tego typu, który na polskim gruncie odniósł sukces, i to wręcz oszałamiający (przynajmniej jeśli mierzyć go liczbą widzów), jest „Czas honoru”.
Naturalnym wydaje się zatem pytanie o przyczynę takiej popularności. Jaką formułę przyjęli scenarzyści, by zdobyć oglądalność? Po drugiej stronie leży wątpliwość, czy koncept serialu rzeczywiście okazał się udany. Można pytać, czy zgodny jest on z prawdą historyczną (do czego nieopatrznie zachęca współscenarzystka Ewa Wencel swoją deklaracją, że produkcja TVP ma walory edukacyjne), czy nieuniknione od niej odstępstwa oraz inne rozwiązania fabularne nie obrażają inteligencji widza, a wreszcie – czy „Czas honoru” jest dziełem dobrze skrojonym w kategoriach czysto artystycznych.
Korzyści z rozkroku
Pierwszym nadrzędnym problemem, z którym musieli zmierzyć się scenarzyści i reżyserzy serialu, jest fakt, że historia w dyskursie publicznym stale powraca, stale czyni to w podobnych szatach i stale powszechne reakcje koncentrują się albo na fetyszyzowaniu wielkich klęsk i roli ofiary, albo na niedocenieniu bohaterstwa Wspaniałych Polaków Walczących o Ojczyznę i krytykanckie szukanie dziury w całym. Z jednej strony martyrologia, powstania i Witold Pilecki, z drugiej – przypominanie o polskim antysemityzmie, Jedwabnem i demitologizacja państwa podziemnego. Mamy tu do czynienia z głosami najczęściej skrajnymi, upraszczającymi i w swojej gwałtowności dość dla przeciętnego odbiorcy odpychającymi. Komuś, komu odpowiadałby głos bardziej wyważony, głos środka, dotąd zarówno w dyskusjach medialnych, jak i w popkulturze brakowało miejsca.
Twórcy „Czasu honoru” – przynajmniej częściowo – wygrali, ponieważ postanowili niejako usiąść okrakiem na barykadzie dzielącej gorące nastroje nacjonalistyczne podsycane historiami o niesamowitych dokonaniach ruchu oporu i samobiczowanie za grzechy antysemickich przodków. Przedstawiają świat wielowątkowy, w którym mieszczą się nie tylko fascynująco profesjonalni cichociemni odmieniający słowo „honor” przez wszystkie przypadki, lecz także cała zgraja kolaborantów gotowa sprzedać Niemcom za pieniądze zarówno naszych bohaterów, jak i sąsiada-Żyda. Mamy głodującą w getcie biedotę i cynicznego funkcjonariusza „trzynastki”, który rekompensuje sobie poczucie własnej niższości i niemocy oszukiwaniem swojego dawnego profesora, dla którego uznanie jego rodziny przez Niemców za żydowską jest zwyczajną pomyłką. Pojawia się niemiecki strażnik getta, morderca i sadysta lubujący się w znęcaniu się nad przypadkowymi nieszczęśnikami i wzbudzający specyficzną sympatię szef warszawskiego SS, któremu w pewnym momencie widz zaczyna kibicować (sic!). Przewijają się żołnierze polskiego państwa podziemnego i komuniści, także ci młodzi, naiwni, ideowi. Oglądamy uosobienia stereotypów i postaci zupełnie niesztampowe. „Czas honoru” to kolorowa pocztówka z czasów wojny, która z jednej strony cieszy oko młodymi bohaterami jak z żurnala, a z drugiej pozwala widzowi – temu „niewyrobionemu”, nieczytającemu dekonstruktorów naszej historii – choć na moment zajrzeć za kulisy jednostronnego ideału, mającego swoje korzenie jeszcze w PRL-u. Chciałoby się wręcz powiedzieć: i wilk syty, i owca cała.
Wizję wojny przedstawioną w serialu można przy tym określić jako absolutnie popkulturową: w pewnym sensie kompromisową, uładzoną, wielobarwną i wciągającą. „Czas honoru” nie oburzy orędownika tradycyjnej wersji polskiej historii tego okresu ani nie wzbudzi niesmaku w demaskatorze narodowych mitów. Ma to jednak swoją cenę. Twórcy produkcji unikają zadawania pytań i dawania widzowi jakiejkolwiek sposobności do refleksji nad etyką postępowania bohaterów. Pierwszy sezon jeszcze przejawiał pewne skłonności twórców do niuansowania: młodzi cichociemni niezbyt konsekwentnie stosują się do reguł konspiracji, bo oni i ich rodziny cierpią katusze z powodu rozłąki, a Bronek Woyciechowski ciężko przeżywa swoją pierwszą egzekucję i rozterki moralne z nią związane. Szybko jednak młodzi żołnierze zaczynają zabijać jak z automatu i nie zawsze porusza ich śmierć współpracujących z nimi zwykłych piekarzy, kolejarzy, dozorców czy młodych ochotników, bez których udziału akcje polskiego podziemia byłyby skrajnie trudne, jeżeli nie niemożliwe do przeprowadzenia. Nawet dramatyczne pytanie Leny, której inteligencka rodzina przesiedlona do getta zostaje – na pewien czas – uratowana kosztem życia anonimowych Żydów, trafia w końcu w próżnię. O uciekaniu od kontrowersji świadczy również sposób poprowadzenia skądinąd intrygujących losów Romka, jej brata, który zaczyna poczuwać się do żydowskiej tożsamości. Na początku piątego sezonu „Czasu honoru” twórcy każą mu popełnić samobójstwo, unikając tym samym zmierzenia się z kłopotliwą kwestią powojennego antysemityzmu Polaków, niekrytego w żaden sposób niemieckimi karabinami, oraz problemu sukcesywnego włączania Żydów przez nowe władze w aparat bezpieki.
Portrety z czapką na bakier
Kolejną kwestią, którą autorzy produkcji musieli rozważyć, była konieczność wyboru perspektywy narracji. Opowiedzieć o II wojnie światowej w sposób kompletny w ramach kilkusezonowego serialu jest oczywiście niemożliwe, więc główny scenarzysta Jarosław Sokół zainteresował się przede wszystkim cichociemnymi zrzuconymi do Polski w 1941 roku. Tak dokładnie określona rola czterech głównych bohaterów szybko jednak przestała mieć jednak znaczenie. Twórcy nie pochylają się zanadto nad specyfiką losów cichociemnych w czasie wojny; szybko do serialu wstępują wszystkie wątki tych czasów, o jakich tylko możemy sobie przypomnieć: codzienność pracy konspiracyjnej, warszawskie getto, dalekie echo obozów w Auschwitz i w Majdanku, zsyłka na roboty do Niemiec, a nawet rywalizacja różnych niemieckich służb o władzę, ordery i złoto. Niestety, obrazy te często sprawiają wrażenie sterylnych dekoracji, prawie całkowicie pozbawionych grozy. Ich mnogość zaś nie pozwala twórcom przyjrzeć im się dogłębnie, trudno też w serialu – między innymi ze względów finansowych – stworzyć obraz epicki, koncentrujący się przede wszystkim na społecznym wymiarze rzeczywistości.
Twórcy „Czasu honoru” skupili się więc na wymiarze jednostkowym. Śledzimy osobiste losy i dylematy głównych bohaterów, którzy stają nie tyle przeciwko Niemcom-w-ogóle, okupacyjnemu reżymowi czy po prostu „wrogom”, ile – poszczególnym antagonistom w swego rodzaju serii pojedynków. Nie muszą się oni nawet znać (choć w pewnym momencie do tego dochodzi i są to bardzo ciekawe epizody fabularne); grunt, że widz ma wgląd do jednostkowych perypetii, nie patrzy zaś na panoramę dziejów II wojny światowej. Przygody Bronka, Janka, Władka i Michała stanowią dla nas główny punkt odniesienia, a wszystko, co wokół, popycha jedynie akcję do przodu.
Z punktu widzenia gatunku jest to niezwykle użyteczna strategia – najczęściej to właśnie bohaterowie pozwalają widzowi przywiązać się do serialu i kibicować mu – a może raczej im – cierpliwie przez kolejne sezony. Właśnie żywe, krwiste postacie wywołują w nas emocje, a ich wyrazistość każe nam przeżywać ich sukcesy i porażki. Dzięki zastosowaniu jednostkowej perspektywy udaje się też to, co byłoby utrudnione w tradycyjnym ujęciu tych czasów: pokazanie Polaków jako bohaterów rzeczywiście zwycięskich i skutecznych. II wojna światowa w „Czasie honoru” jest junacka, złożona z ekscytujących przygód i potyczek. Choć w żadnym momencie wojny nie można mówić o komfortowym położeniu Polski w europejskiej polityce, serial pozwala widzowi myśleć, że jednak wygrywaliśmy, że Bronek, Janek, Władek i Michał bezczelnie grali Niemcom na nosie, a nawet dokonali aktu krwawej zemsty, dostarczając tym samym widzowi sycącej okazji do popkulturowego katharsis. W efekcie serial zaopatruje nas w to, co popkultura lubi najbardziej, a więc w herosów – wyrazistych, sympatycznych i przystojnych, a przy tym niemożliwie skutecznych.
Drudzy będą pierwszymi
Co w „Czasie honoru” szczególnie ciekawe, to stosunkowo niebanalny i odważny drugi plan oraz próba wciągnięcia w intrygę niesztampowych bohaterów. Widzimy stada donosicieli i kolaborantów łasych na nagrody, jakie Niemcy oferują Polakom za odpowiednie informacje – sama ich liczba, jak na polski popularny serial o II wojnie światowej, imponuje. Ciekawie został opracowany motyw dobrego Niemca: w czwartym sezonie pojawia się co prawda w swojej mocno oklepanej postaci, ale ważniejsza jest jego inna egzemplifikacja, związana również z zasygnalizowanym wyżej aspektem wojennych podchodów, czyli Obersturmbannführer Lars Reiner – najważniejszy przeciwnik czwórki cichociemnych. Można postrzegać go wielorako: jako policjanta, ambitnego urzędnika, detektywa, aroganta, triumfatora, najdalszy jest jednak od obrazu mrocznego, morderczego nazisty. „Wykorzystanie” papieskiej twarzy Piotra Adamczyka dostatecznie zresztą utrudniałoby taką identyfikację. Choć nie ma wątpliwości, po której stronie stoi, trudno powiedzieć, by jego starcia z głównymi bohaterami były walką na śmierć i życie. To raczej (dla Rainera i dla widza) gra potyczek i ambicji, do której można się w pewnym sensie zdystansować i którą można z zainteresowaniem obserwować. Oficer SS (podobnie zresztą jak jego odpowiednik – sojusznik? rywal? – z Abwehry) zdaje się niemalże ścigać z cichociemnymi w konkurencji: kto kogo bardziej przechytrzy, kto kogo uprzedzi, kto będzie bardziej zapobiegliwy. Jest inteligentny, ironiczny i skuteczny, a także w pewnym sensie urokliwy, czym niewątpliwie budzi sympatię widza. Nawet coraz bardziej odsłaniana przez twórców próżność i arogancja Rainera nie stanowi w tym przeszkody. Potencjalne próby umieszczenia Obersturmbannführera w kategorii nazisty-potwora staną się już kompletnie bezcelowe w czwartym sezonie, kiedy to w scenariuszu pojawi się wątek detektywistyczny. Rainer i jego podwładny, Willi Schütz, próbują rozwikłać zniknięcie dużej ilości złota i w konsekwencji stają naprzeciw innych Niemców. Zanika tu najbardziej oczywista oś walki, czyli Polacy–naziści, a widz może właściwie bez zahamowań stanąć po stronie Rainera. Być może taka konstrukcja scenariusza wynikała przede wszystkim z chęci utrzymania w serialu postaci granej przez popularnego aktora (jego „zabawa” z cichociemnymi musiała się w końcu znużyć), jednak nie przeszkadza to podziwiać pewnej odwagi twórców w igraniu z mocno ugruntowanym w kulturze i silnie nacechowanym moralnie obrazem nazisty.
Można powiedzieć, że kreacja Adamczyka stanowi pewne puszczenie oka do widza; na drugim biegunie mamy postać graną w stu procentach serio, człowieka wewnętrznie rozdartego. Mowa o Karolu Ryszkowskim, świetnie zagranym przez Łukasza Konopkę. W korowodzie typowych bohaterów, zarówno tak zwanej kultury wysokiej, jak i popkultury, często pojawia się człowiek pęknięty, niejednoznaczny, równie jednak często jego kreator na końcu ulega pokusie ujednoznacznienia go i tym samym bolesnego rozczarowania co inteligentniejszego widza. O dziwo, scenarzyści „Czasu honoru” uniknęli zarówno psychologicznego spłaszczenia Ryszkowskiego, jak i jego bezwzględnego oceniania. Przez pięć sezonów mamy do czynienia z relatywnie empatycznym przyglądaniem się obarczonemu osobistymi traumami donosicielowi gestapo, przymusowemu współpracownikowi komunistów, a na koniec – oficerowi UB. Z jednej strony oglądamy zbrodnie popełniane przez niego z premedytacją, z drugiej doświadczamy pożerającej go chęci ucieczki z matni, w której się pogrążył. Jest mściwy, ale i uczuciowy, gdy odzywa się w nim afekt do właściwie byłej żony (choć przyznać trzeba, że wątek ten nie został fortunnie poprowadzony). Najbardziej dojmuje jednak jego samotność, której początku można upatrywać jeszcze w czasach przedwojennych, kiedy to przestał być oficerem polskiego wywiadu z powodu długów i alkoholizmu. Ryszkowski znajduje się poza nawiasem niezależnie od wyborów życiowych: jako Polak między nazistami, jako donosiciel wśród walczących Polaków, jako niekomunista zmuszony do współpracy z Polską Partią Robotniczą czy wręcz sowieckimi agentami. Tak wyraźna obecność tej figury obcości w polskim popularnym serialu historycznym na pewno należy policzyć jako niespodziewany plus „Czasu honoru”.
Inną kategorią ciekawych bohaterów drugiego planu, a właściwie bohaterek, są kobiety cichociemnych: ich żony, narzeczone i matki, o dziwo pozbawione wielu stereotypowych rysów, charakterystycznych dla podobnych produkcji. Niejednokrotnie śledzenie ich poczynań może zdać się widzowi bardziej frapujące niż którekolwiek z rozterek czy dokonań głównych bohaterów. Swoją osobowością wychodzą przed szereg zwłaszcza trzy z nich: Ruda, dr Maria Konarska oraz Karolina Osmańska. Pierwsza zaczyna swoją „karierę” w podziemiu jako łączniczka, by w końcu, w przebraniu prostytutki, wykonywać wyroki śmierci wydane przez podziemne sądy. Jest zdecydowana i odważna, a po wojnie nie waha się odrzucić być może jedynej okazji opuszczenia Polski po to, by móc wyrównać osobiste porachunki z funkcjonariuszem UB. Druga, matka dwóch cichociemnych, choć przejęta losem synów, nie czeka i nie cierpi, jak przystało na rasową matkę Polkę. Sama uczestniczy w konspiracyjnych działaniach w szpitalu, w którym pracuje jako lekarka; przetrwa pobyt w Oświęcimiu i na Majdanku, a po wojnie będzie walczyć o lepszy byt swojego partnera, dobrego Niemca, który decyduje się na pozostanie w Polsce (i który przy niej wydaje się zresztą zupełnie pozbawiony ikry, co może zadziwić każdego, kto grał kiedykolwiek w „Wiedźmina” i ma ucho do tembrów aktorskich głosów). Karolina Osmańska jest zaś bohaterką tylko jednego sezonu, brytyjską agentką, która sprawnie manipuluje najpierw Niemcami, potem żołnierzami polskiego państwa podziemnego i wreszcie komunistami. Można wręcz powiedzieć, że w czwartej serii to ona jest główną rozgrywającą. Omyłkowo rozpoznana jako szpieg komunistów, ginie z ręki Władka. To zresztą interesujące, że twórcy pozwalają popełnić błąd tak dużego kalibru cichociemnemu, a ponadto wprowadzają konflikt między nimi (Osmańska, nim zginie, zostanie narzeczoną Michała). Niestety wątek ten nie zostanie pogłębiony, choć zapowiadał obiecującą, niesztampową perspektywę; w piątym sezonie nie uświadczymy już nawet echa wydarzeń z czwartego.
Utracona równowaga
Takie urwanie wątku dobrze obrazuje zasadniczy defekt „Czasu honoru”, który – wraz z bolączkami wymienionymi wcześniej – nie pozwala mi uznać serialu za w pełni udany.Tym problemem jest cofanie się w pół kroku i rezygnowanie z wątków (nawet jakoś zaczętych czy zasugerowanych), które mogłyby wnieść zamieszanie w poprawny świat cichociemnych. Wspomniałam już o uciekaniu od kontrowersji i przyjmowaniu jednostkowej perspektywy. Stopniowo odsuwa się również mniej jednoznacznych bohaterów (Romek, Ryszkowski, Osmańska), mnoży się zaś klisze o honorze i wydarzenia, które ewidentnie służą uatrakcyjnianiu fabuły, a niestety obrażają inteligencję widza. Problem ten pogłębiał się wraz z biegiem sezonów. Końcówka trzeciej serii stanowiła jeszcze – trochę przeszarżowaną, lecz akceptowalną – fantazję o odwecie i sile. Łatwo można ją było wziąć w nawias. Finał sezonu czwartego jest zaś już absolutnie groteskowy i każe wierzyć w wydarzenia, które w żadnym wypadku nie miały prawa się zdarzyć, nawet w logice filmowej fikcji (żydowski chłopak walczący wręcz z Ludwigiem Fischerem wygląda dostatecznie absurdalnie?). Z innym problemem boryka się piąty sezon, przedstawiający czasy powojenne, Polskę tkwiącą w zupełnie innym układzie politycznym i tym samym redefiniującą rolę państwa podziemnego oraz jego spadkobierców lub epigonów. Mógł on stanowić świeże otwarcie. Tymczasem zdominowała go wizja, że choć w nowym państwie pojawiły się pewne świadectwa powrotu do normalności (wymienić tu można pracę Celiny w Czytelniku czy Wandy w teatrze), są one jedynie niewiele wartą i niegodną uwagi przykrywką – a więc wciąż trzeba walczyć. Zdecydowanie zbyt toporne wnioski jak na skomplikowanie tego okresu. Znów pojawiają się rozliczne wątki historyczno-społeczne, ale jakby ledwo nadgryzione. Owa równia pochyła jest tym bardziej niezrozumiała, że twórcy produkcji nie musieli już właściwie starać się o masową widownię, bo ta i tak przed telewizorami by zasiadła – mogli w związku z tym pewne sprawy poprowadzić odważniej i konsekwentniej.
Widzowie stoją teraz u progu kolejnego (i prawdopodobnie faktycznie ostatniego) sezonu „Czasu honoru”. Pierwszy odcinek już okazał się próbą skierowania poważnych wyrzutów do mocarstw zachodnich, zwłaszcza Anglii, która brakiem zainteresowania polskim losem przypieczętowała swój status „niehonorowej”. Wszystko to każe nam sądzić, że twórcy serialu z barykady gładko zeskoczyli i zdążyli obrać jednoznaczny kierunek. Chciałabym mieć jednak nadzieję, że wraz z biegiem sezonu zdążą zawrócić i spróbują znów się na nią wspiąć. Balansowanie na krawędzi było niegdyś największą zaletą serialu, a równocześnie – chyba najodważniejszą perspektywą, jakiej mogliśmy oczekiwać od polskiej popkultury spod znaku TVP. Szkoda by było, gdybyśmy musieli znów obejść się smakiem.
Serial:
„Czas honoru”, scen. Jarosław Sokół, Jerzy Matysiak, Ewa Wencel, Polska 2008–2013.
* Monika Helak, redaktorka w dziale „Patrząc”. W ramach Kolegium MISH studiuje socjologię i polonistykę.
„Kultura Liberalna” nr 245 (38/2013) z 17 września 2013 r.