Torbicka przypomniała, że film zostanie pokazany na 93 festiwalach na całym świecie. Minister Bogdan Zdrojewski poinformował, że zgłosił „Wałęsę” do Oscarów. Torbicka skomentowała, że na festiwalu w Wenecji brawa trwały kilkanaście minut, a „światowa sława filmu jest już ogromna” i zawołała w kierunku pierwszego balkonu: „Panie Prezydencie, może oan jeszcze dostać Oscara!”.

Tak, Grażyna Torbicka nie bez powodu prowadzi wszystkie najważniejsze gale w Polsce. Prezydent, który film pobłogosławił, należy do osób dbających o swój wizerunek. W świetnej (i niestety trochę zapomnianej) reportażowej książce „Polak z Polakiem” z 1990 roku Grzegorz Nawrocki, wcześniej podziemny wydawca i dziennikarz „Tygodnika Solidarność”, stara się namówić Wałęsę na rozmowę o Wolnych Związkach Zawodowych i jego roli w przededniu Sierpnia 1980. Przewodniczący Solidarności nie chce się na to zgodzić (choć na prawo i lewo udziela wtedy wywiadów). Nawrocki notuje opinie osób z jego otoczenia, z którymi rozmawia o tej niechęci. „Boi się czegoś – powie mi później X. – Boi się, że powie coś innego, niż napisał w swojej książce. Po to ją napisał, żeby ludzie z niej dowiadywali się, jak było – powie mi Y”.

Podobnie film Wajdy – powstał z błogosławieństwem bohatera po to, by widzowie w Polsce i na świecie dowiadywali się z niego, „jak było”, by młodzież szkolną w Polsce i zainteresowanych widzów na świecie można było odesłać do autoryzowanego filmu laureata Oscara o laureacie Pokojowej Nagrody Nobla. Tymczasem jednak nawet widz życzliwie nastawiony do głównego bohatera tej opowieści i autentycznie ciekawy fenomenu Solidarności wyjdzie z kina z uczuciem zawodu. Pytanie Oriany Fallaci – „Jak pan stał się liderem?” – pozostało w filmie bez przekonującej odpowiedzi. Najmocniejsze nie są sceny nakręcone obecnie przez Wajdę, również nie kreacja Roberta Więckiewicza (całkiem udana), a szorstka i ostra muzyka z lat osiemdziesiątych oraz wykorzystane fragmenty archiwalne ze strajków, mszy i demonstracji.

Pamiętam oczywiście, że jest to film o Wałęsie, a nie o Solidarności, trzeba jednak zapytać, dlaczego pokazany w filmie proces „stawania się” Wałęsy liderem 10-milionowego związku zawodowego i politykiem jest zupełnie nieprzekonujący. Sądzę, że jednym z powodów jest „wygumkowanie” ze scenariusza autorstwa Janusza Głowackiego pozostałych liderów ruchu. Wałęsa jest w tym filmie w zasadzie jedynym podmiotem działającym. Oprócz niego przelotnie zarysowana jest w zasadzie jedynie postać Bogdana Borusewicza. Pokazane są również motywacje pracowników SB, a także racje żony Danuty. Zupełnie nie ma natomiast podmiotowych bohaterów, którzy wywarli wpływ nie tylko na losy Solidarności, ale i na samego Wałęsę. Nie ma Anny Walentynowicz (pojawia się jedynie jako przedmiot żądań robotników, by przywrócić ją do pracy) oraz Andrzeja Gwiazdy (widzimy go w jednym z fragmentów dokumentalnych, gdy wywołany jest przez Wałęsę do przeczytania postulatów strajkujących). Tymczasem Wałęsa stawał się liderem i politykiem w starciu z nimi i również dzięki nim.

Andrzej Wajda w liście do gości premiery, odczytanym przez odtwórcę głównej roli, stwierdził, że film jest głosem przeciwko fałszowaniu historii i przypomnieniem, że były momenty, w których potrafiliśmy być razem. Zgadzam się, że pokazanie chwil, w których potrafiliśmy się jednoczyć jest ważnym postulatem. Tylko czy ceną musiało być de facto wymazanie z tej historii takich ludzi jak Andrzej Gwiazda czy Anna Walentynowicz? Siłą tej historii było to, że byliśmy razem pomimo, a czasami może nawet paradoksalnie, dzięki konfliktom liderów.

Drugi zabieg „wygumkowania” dotyczy historii kontaktów Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa w latach 70. Dylemat, jak o tym wspomnieć i niewiele powiedzieć, a przynajmniej bez konsekwencji dla scenariusza, został rozwiązany za pomocą sceny z pielęgniarką. Wypuszczony z aresztu Wałęsa przychodzi do szpitala do rodzącej żony. Danuta (grana przez Agnieszkę Grochowską) pyta, czy coś podpisał, w tym momencie pielęgniarka wyprasza Lecha z sali poporodowej. Cóż, porodów rodzinnych i miejsca dla ojców na oddziałach położniczych w PRL-u nie było. Tylko znowu – nie da się stworzyć pasjonującej historii dużej klasy lidera i pełnego sprzeczności człowieka, ledwie markując podstawowe dylematy jego biografii.

Otrzymaliśmy film z przedstawieniem drogi życiowej Wałęsy od połowy lat 70. do wystąpienia w Kongresie w Waszyngtonie w 1989 roku z przejmującym „My, Naród – We, the People”. Tylko właśnie narodu oraz ruchu „Solidarność” jest w tu zbyt mało, by był to wiarygodny film o Wałęsie. Zasłużył na lepszy film o sobie, widzowie zasłużyli na lepszy film o Solidarności. Kilka wdzięcznych komediowych sytuacji o życiu w PRL-u stworzonych przez Wajdę i Głowackiego oraz wmontowanie w film fragmentu homilii Jana Pawła II na placu Zwycięstwa z 1979 roku, tudzież przemówienia generała Jaruzelskiego z 13 grudnia daleko nie wystarcza.

Uwaga Grażyny Torbickiej o kilkunastominutowej owacji w Wenecji nie była przypadkowa. Podała obowiązujący sposób odczytania filmu – ma to być pomnik Wałęsy. Po filmie stojący koło mnie Jacek Fedorowicz zaczął skandować „Lechu, Lechu, Lechu”. Niech będzie więc pomnik, tylko dlaczego tak nudny?

Po filmie był bankiet. Jeśli ktoś wystawi raz jeszcze sztukę Strzępki i Demirskiego „Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej”, niech koniecznie dołączy tam i scenę z Teatru Wielkiego.