Mimo zdolności przywódczych, inteligencji i umiejętności politycznej gry, główna bohaterka wiąże swoją karierę z sektorem pozarządowym, świat polityki zdominowany jest bowiem przez mężczyzn. Polityka amerykańska wydaje się w tym względzie bardzo podobna do naszej. Fakt ten potwierdzają konkretne liczby. W Izbie Reprezentantów zasiada obecnie tylko 18 proc. kobiet, w Sejmie RP nieznacznie więcej, 24 proc.

Jak wyglądałby serial polityczny w państwie, w którym niższa izba parlamentu składa się prawie w 40 proc. z przedstawicielek? Na to pytanie odpowiada Adam Price, twórca duńskiego serialu „Borgen”. Historia rozpoczyna się objęciem teki premiera przez kobietę, a później jest już tylko bardziej nadzwyczajnie: parlament uchwala kwotę płci w zarządach spółek publicznych, kobieta dokonuje legalnej aborcji ze względu na trudną sytuację życiową, a mąż decyduje się zostać z dziećmi w domu, aby jego żona mogła kontynuować karierę polityczną. Scenarzyści nie stworzyli jednak laurki dla political gender correctness w Danii. Przedstawieni na ekranie weterani duńskiej sceny politycznej nie wierzą, że kobieta poradzi sobie na stanowisku premiera. Dziennikarki są przez nich nazywane „małymi dziewczynkami”, a pracownice telewizji regularnie klepane po pośladkach. Do tego dochodzi wątek godzenia życia zawodowego z rodzinnym przez obu partnerów, co okazuje się przerastać główną bohaterkę, zaś model, w którym to ona realizuje się zawodowo, a mąż zmuszony jest zawiesić karierę, nie sprawdza się. „Borgen” to świetny serial pokazujący, że kobiety u władzy nie zmienią diametralnie sposobu uprawiania polityki, ale na pewno zmieniają polityczną agendę i sposób podejmowania decyzji. „18.00 to pora na kolację z rodziną, a nie spotkanie biznesowe” – mówi w jednym z odcinków pani premier.

Kwestia równości płci jest w „Borgen” widoczna na każdym kroku i sprawia, że dla polskiego widza to raczej serial z gatunku political fantasy, nie political fiction. A co by Państwo powiedzieli na następującą fabułę? Wyścig wyborczy o fotel prezydencki, w którym mierzą się dwie kobiety. Męscy kandydaci nie mają szans. Kandydatka centro-lewicowa zyskuje w sondażach 33 proc. poparcia, kandydatka z partii prawicowej 23 proc., a jedyny liczący się w tej rozgrywce mężczyzna to niezależny kandydat z 15 proc. poparciem. To dopiero fantastyka polityczna! Dalej jest jeszcze lepiej – zaczyna się retrospekcja. Kandydatki spędzały wspólnie dzieciństwo, były koleżankami z podwórka, chodziły do tej samej szkoły. Nagle, w jednej chwili ich rodziny stały się śmiertelnymi wrogami. Do władzy doszła dyktatura, a rodzice obu dziewcząt stanęli po dwóch stronach barykady. Ojciec prawicowej polityczki został funkcjonariuszem reżimu, tata przyszłej lewicowej kandydatki na prezydenta ikoną opozycji.

Polska wersja serialu wymagałaby pewnych „korekt ideologicznych”, jednak motyw walki władzy z opozycją jest na tyle silnie zakorzeniony w umysłach widzów, że ta zamiana miejsc nie powinna znacząco wpłynąć na oglądalność. Powróćmy zatem do głównej osi fabuły. Ojciec naszej lewicowej bohaterki umiera w wyniku okrutnych tortur, a ona wraz z matką emigruje do NRD. Polska wersja scenariusza wymagałaby przebudowy, tym razem nieznacznej – miasto pozostałoby to samo, tylko zdjęcia kręcone byłyby nie na Prenzlauerbergu, ale w Charlottenburgu. Kobieta kończy studia medyczne, jednak cały czas wierzy w wolność i demokrację w swojej ojczyźnie. Jej marzenia spełnią się na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Po niecałych dwóch dekadach zostanie pierwszą kobietą prezydentem w swoim kraju, a prawie 25 lat później stanie do wyścigu prezydenckiego ponownie, tym razem za główną kontrkandydatkę mając przyjaciółkę ze szkolnych lat, której rodzina była współodpowiedzialna za śmierć jej ojca. Jak skończy się pierwsza seria? Dowiemy się już 17 listopada.

Nie, to nie data pojawienia się serialu na DVD. To termin wyborów prezydenckich w Chile. Główne kandydatki to Michelle Bachelet i Evelyn Matthei, a historia, która je łączy, dotyczy zamachu stanu dokonanego przez Augusto Pinocheta w 1973 roku. W chilijskim parlamencie zasiada jedynie 14 proc. polityczek, jednak najprawdopodobniej już po raz drugi fotel prezydenta obejmie kobieta. W Polsce w wyborach prezydenckich 2010 roku nie było ani jednej kandydatki. A przecież historia polskiej i chilijskiej transformacji jest podobna, podobnie silny jest wpływ Kościoła katolickiego. W Chile obowiązuje całkowity zakaz przerywania ciąży. Polska z kolei ma jedno z najbardziej restrykcyjnych praw antyaborcyjnych w Europie. Zarówno polskie, jak i chilijskie kobiety czekają na poprawę swojej sytuacji i respektowanie ich praw. W Chile Michelle Bachelet jest ambasadorką zmian – jej prezydentura w latach 2006–2010 była przełomowa dla ruchu kobiecego, jednak nadal wiele oczekiwań pozostało niezrealizowanych. Czy będzie miała szansę kontynuować swoją politykę w kolejnej kadencji? I czy Polacy w 2015 roku będą mieli możliwość głosowania na kobietę w wyborach prezydenckich? W świecie polityki, tak samo jak w świecie rozrywki, trzeba nauczyć się cierpliwie czekać na kolejną serię.