Fakt i moc wampirzej zarazy są poza dyskusją. Początków jej można by zapewne szukać w kolejnym zmartwychwstaniu Drakuli („Drakula” [2000]; „Drakula II Odrodzenie” [2003]; „Drakula III Dziedzictwo” [2005]) oraz monetyzacji przez Hollywood sukcesu sagi „Zmierzch” Stephanie Meyer (od 2008 zekranizowano, ku zadowoleniu amerykańskich nastolatek, już pięć części tego dzieła). W sukurs przyszły wysokobudżetowe filmy akcji oraz liczne produkcje średniego szczebla. Nastąpiła oczywiście też rewitalizacja wampirzego exploitation, dzięki której mogliśmy nasycić się takimi dziełami jak choćby „Lesbian Vampire Killers” i im podobne. Wreszcie zaraza dopadła też trzymającego się na uboczu Hollywood Tima Burtona („Mroczne cienie” [2012]) czy nawet Johna Cassavetesa („Kiss of the damned” [2012]). Producenci seriali poddali się trendowi z rozkoszą, emitując cieszące się niesłabnącą popularnością „Czystą krew” (od 2008) i „Pamiętniki wampirów” (od 2009), traktujący o grupce wampirów-gejów „Lair” (2007–2009) czy też z pewnością uroczy „Moja niania jest wampirem” (2011). To było nieuniknione. Ale Jarmusch?

Ukąszony i kąsający

Jego najnowsze dzieło miało europejską premierę w maju w Cannes. Bezpośrednio po niej nie tylko krytycy zagraniczni (recenzje w „Variety”, „Hollywood Reporter” czy „Guardianie”), ale i krytycy krajowi (vide: recenzja Urszuli Lipińskiej w majowym „Ekranie”) wydali diagnozę o prawdopodobnym ukąszeniu.

W zeszłym tygodniu „Tylko kochankowie przeżyją” miało swoją premierę polską na wrocławskim American Film Festiwal, ale do polskich kin ma trafić dopiero w lutym. Jest jeszcze chwila na prewencję i werbalną szczepionkę. Proszę Państwa, proszę zachować spokój!

Jarmusch jest zdrowy. I nie ma obaw, że schlebia gustom szerokiej publiki, nawet w tak pośredni sposób jak wybierając mainstreamowy genre filmowy. Sympatii oraz uznania dla przeciętnego człowieka (z której to kategorii szeroka publiczność się przecież rekrutuje) jest wciąż u niego – jak na lekarstwo.

Główny bohater zawsze kąsał u Jarmuscha przeciętniaka, przyziemnego mieszczucha, pozbawionego artyzmu i ograniczonego, małostkowego do granic zła albo i poza te granice. Z tym że we wczesnych filmach bohater podgryzał tylko werbalnie, za pomocą ironii i wzgardy, nie wdając się ze światem w realną walkę. Będąc przy tym delikatnym (a przynajmniej nieudolnym) outsiderem, budził sympatię zmieszaną z politowaniem. „Truposz” stanowił pod tym względem pewien przełom. William Blake zrzuca zarękawki księgowego, budzi się z letargu (jednocześnie się w nim pogrążając) i staje się niebezpieczny. A potem już poszło. Mściciel-outsider w „Ghost Dog”, górujący nad plebsem wyznawca kodeksu Bushido nie tyle kąsał, co po prostu mordował samurajskim mieczem i bronią palną. Zabójca-outsider w „Limits of Control” dusił w milczeniu, zachowując pełną ascezę, a do zbrodni nie potrzebował już nawet broni. Murray z „Broken Flowers” nie pasuje? Zgoda, nikogo nie eksterminuje, ale jego odwiedziny u kolejnych osób dają, w planie emocjonalnym, efekt mongolskiego najazdu. Zgliszcza i popiół – po uświadomieniu sobie jak bardzo nijakie i miałkie jest bieganie w codziennym kołowrotku.

To, że główni bohaterowie „Tylko kochankowie przeżyją” są wampirami, wydaje mi się nieuniknione, w świetle powyższej Jarmuschowej logiki. Bo ile jeszcze mógłby zrobić filmów o zabójczych wirtuozach – którzy są światlejsi i bardziej etyczni od swoich ofiar – zachowując rudymenty życiowego prawdopodobieństwa? Z wampirem łatwiej. Wampir nie działa na niczyje zlecenie, w wampirze DNA wpisana jest obcość i poczucie wyższości wobec „zwykłego człowieka”, wampir jest zabójczo skuteczny, inteligentny, piękny. Wampir nie odczuwa empatii. Wampir zabija, by żyć. Wampir karmi się życiem innych w wymiarze dosłownym. I co najważniejsze – filmowy wampirzy genre pokazuje nam go jako istotę z somatycznej konieczności subtelną i nieśmiertelną – a więc par excellence – artystę.

Wampir wieńczy dzieło. A właściwie niezupełnie – figura wampira stanowi szkielet. Zobaczmy, czym Jarmusch ten szkielet wypełnił. I – czy to jest rzeczywiście film o wampirach.

Pierwsza para

Adam (Tom Hiddleston) mieszka w Detroit, w opustoszałej postindustrialnej przestrzeni. Zagrzebany w wiktoriańskim rozpadającym się domu, otocza się masą cudnych bibelotów – od instrumentów muzycznych poprzez produkcyjny sprzęt muzyczny po innowacyjne i wizualnie nienaganne wynalazki własnego pomysłu. Gra i utrwala muzykę, tak piękną i oryginalną, że chociaż czyni to incognito i zacierając wszelkie ślady – fani próbują go wytropić w jego samotni. Ma pewne doświadczenie kompozytorskie – ot, na przykład napisał swego czasu dla Schuberta kwartet smyczkowy. Drobiazg, samo adagio. Na jednej ze ścian pogrążonego w mrokach pokoju wiszą zdjęcia – Kafka, Byron, Wilde, Shelley, Einstein. Koledzy z dawnych lat. Zombie. Ci akurat utalentowani, na swą ludzką miarę czynni w świecie sztuki i nauki – i dzięki temu jakoś strawni. Ale ogólnie ludzie to uprzykrzone, godne politowania żywe trupy. Martwi za życia, leniwi i źli. Niszczą to, co im dano w opiekę – planetę i siebie nawzajem. Wojny, rzezie, klęski ekologiczne. A do tego jeszcze YouTube i ogólne prostactwo. Jak żyć? Adam ma depresję, Adam, niczym Jan Potocki, obstalowuje sobie kulę. Nie srebrną – drewnianą.

O złym stanie psychicznym swego ukochanego dowiaduje się Ewa (Tilda Swinton). Ta mieszka w Tangerze, gdzie zajmuje się tańcem, wodzeniem palcem po książkach (przepiękne wydania, w dziesiątkach języków) oraz pogwarkami na temat szczęśliwych chwil spędzonych ze swoim wypróbowanym wampirzym przyjacielem Chrisem Marlowe (John Hurt). Jest raczej muzą niż artystką – lecz na pewno, jak jej wampirzy pobratymcy, wirtuozem i estetą. Chris jest już dość leciwy, lecz wciąż sporo pisze, przekazuje arkana sztuki poetyckiej (po angielsku?) arabskiemu uczniowi oraz jest nieco zgorzkniały. Trudno się dziwić – znajomy z dawnych lat, zombie Szekspir, przywłaszczył sobie napisanego przez Chrisa „Hamleta”.

Ewa, dowiedziawszy się, że z Adamem nie jest dobrze, bierze w szczupłe dłonie dwie wielkie walizy książek (przeczytanych) i pierwszą klasą leci do Stanów. W Detroit nie oddają się lekturze, ale przeżywają (w tempie nieśpiesznym, jaki przystoi istotom wyższym) pewne przygody, które zmuszą ich do ruszenia w dalszą podróż. Ale o tym już tutaj zmilczymy.

I to nie tylko dlatego, by nie psuć czytelnikom przyjemności z seansu, ale i dlatego, że te przygody nie są zbyt ważne. To nie fabuła stanowi o tym filmie. Nie myślą chyba Państwo, że Adam, Ewa lub Jim będą schlebiać prostym gustom i zaskakiwać widza.

Wygnanie z raju albo wampir zaszczuty

Fabuła potwierdza tylko na różne sposoby to, co podejrzewamy już od początku. Wampiry nie lubią płynnej nowoczesności. Nie odnajdują się dobrze w świecie, w którym piękno fizycznych przedmiotów ma coraz mniejsze znaczenie, a nachalna walka o popularność, emocjonalne rozwydrzenie i ciągła dostępność – coraz większe. Cierpią, popadają już to w zgorzknienie, już to w melancholię. Ewentualnie chorują i gubią się (jak siostra Ewy – Ava), jeśli próbują iść z tym światem w zawody. Ale istnieje też bardziej podstawowy problem. Przez niefrasobliwość zombie wampiry nie mają co jeść. Ludzka krew jest zanieczyszczona. Nic w tym dziwnego – zombie zatruli środowisko naturalne, żywią się świństwami, wiodą niezdrowy styl życia. Wysysanie ludzi stało się niezdrowe i ryzykowne dla delikatnego organizmu. Kochankowie, podobnie jak ich inni pobratymcy, ratują się wyselekcjonowaną krwią, preparowaną i dostarczaną przez sowicie opłacane ludzkie sługi, ale to źródło nie będzie biło wiecznie. Twórczość ich subtelnych dusz i umysłów, ich jedyna radość, zawłaszczana przez światłolubnych, tak czy inaczej nikomu nie jest potrzebna. Nie wynika to wprost z fabuły, ale to chyba wampirzy fin de siècle. Ten szlachetny gatunek powoli wymiera. Nie ma już dla nich wśród nas miejsca.

Portret artysty z czasów starości

Interpretacja figury i kondycji wampira wydaje się oczywista. To, co stanowi podwaliny i warunek twórczości, stało się zatrute i miałkie. Odbiorcy – te wieczne pasożyty czerpiące z tego, co istota wyższa stworzyła, ze świata, który im zbudowała – zamiast wyrażać szacunek i wdzięczność lekce sobie te dobrodziejstwa ważą, plączą się pod nogami, przeszkadzają aż do granic zaszczucia.

Jedynym wyjściem pozostaje usunięcie się do cienia, akmeizm, czerpanie ze skarbnicy przeszłości, lepienie z okruchów tego, co jeszcze zostało, rozpamiętywanie dawnych chwil, tworzenie tajnej sieci prawdziwych wirtuozów, którzy już tylko między sobą mogą wymieniać ustrojowe fluidy. Wreszcie – pogrążenie się w sobie lub wybiórcza koncentracja na pięknie, z pominięciem zakrywającej go brzydoty. Trudno mieć pretensję, że czasem artysta kogoś w tej trudnej dla siebie sytuacji zagryzie.

A może wcale tak oczywista nie jest? Czy współcześni twórcy nie są aby skarlali i spotworniali? Czyż artyści nie zostali odsunięci na boczny tor rzeczywistości pozbawieni mocy, właśnie dlatego że zbyt się od niej uzależnili? Stracili swoją prometejską siłę? Bożkowie uzależnieni od ofiar. Zawsze na głodzie, łaknący „czystej krwi”, gdy nie udaje im się jej dostać – umierają. Pałętający się bez celu i zachwycający się martwym pięknem martwych przedmiotów, nie umiejący wejść w dialog z tymi, dla których tworzą. To właśnie artyści są pasożytami – ssą naszą krew i jeszcze grymaszą. I jeszcze im niedobrze. Prometeusz przyniósł ludziom światło. A współcześni luminarze chowają się w ciemnościach, czyhając na nieświadome ofiary.

Nie wiem, nie mam pojęcia, jak jest naprawdę. I po obejrzeniu tego filmu mam wrażenie, że Jarmusch też za bardzo nie wie. Wiem natomiast, że umiał zrobić świetny technicznie i wysmakowany artystycznie film, wypełniony piękną muzyką (Jozef van Wissem) i zdjęciami, trzymający równy, powolny rytm, eksponujący ulotną postać Tildy Swinton (wybitna ekspertka od grania postaci zjawiskowo nieludzkich), delikatnie igrający konwencją. Niestroniący od intertekstualnych nawiązań i subtelnego humoru. Prawdziwy film dla konesera. Adamowi i Ewie bardzo by się spodobał.

[yt]lz5nfTbwdfI[/yt]

Film:

„Tylko kochankowie przeżyją”, reż. Jim Jarmusch, Francja, Niemcy, USA, Wielka Brytania, Cypr 2013.