Myślałem o tym sporo 1 listopada – bo też Wszystkich Świętych to okazja do rozważań nad tym, co zazwyczaj odpychamy od siebie, o czym wolimy nie pamiętać.
A przecież o śmierci i przemijaniu nie sposób nie myśleć. Śmierć, powiada Heidegger, jest naszą najbardziej własną możliwością. Nie tylko dlatego, że jest możliwością nieodwołalną, a więc radykalną, że nie ma od niej ucieczki. Chodzi o to, że perspektywa własnej śmierci nadaje moim wyborom pewien ciężar. Gdybym miał czasu w bród (co dla człowieka znaczy, zdaje się, że musiałby go mieć nieskończenie wiele), moje wybory nie decydowałyby w tak dalekim stopniu o tym, kim jestem. Jeżeli przez ostatnich 20 lat byłem szatniarzem, to nic, nie ma to większego wpływu na moją tożsamość – jeśli tylko zechcę, zdążę jeszcze być profesorem uniwersytetu albo światowej sławy neurochirurgiem. Sęk jednak w tym, że tak nie jest. Świadomość skończoności czasu, jakim dysponuję, sprawia, że moje życie nie jest zwykłym trwaniem, wieczną wegetacją, ale przemijaniem, losem. Jako że mój czas (jak wiele bym go nie miał, jak młody bym nie był) zawsze już się kończy, w moich wyborach za każdym razem chodzi o mnie samego – o to, kim i jaki będę, o kształt mojego losu. Prościej: gdybym nie był śmiertelny, nie mógłbym być podmiotem.
W tym sensie śmierć nie jest czymś, co da się odłożyć na później, jak jakiś przedmiot, który mogę ściągnąć z półki i oczyścić z kurzu, gdy będę już w podeszłym wieku, gdy przyjdzie odpowiednia pora. To nieprawda, że śmierć nas nie dotyka, bo gdy my jesteśmy, jej nie ma, a gdy ona jest – nie ma już nas. Śmiertelny jestem już tu i teraz, zawsze, w każdej chwili. A jednak, pomimo tego, że o śmierci wiemy choćby widząc owoce jej postępujących prac w naszych starzejących się i umierających bliskich, na co dzień żyjemy w jakimś poczuciu nieśmiertelności. Niby wiemy, że umrzemy, ale jednocześnie czujemy, że tak nie powinno być; że to – w jakimś sensie – poniżej naszej godności. Bo też wiedza o tym, że umrzemy to wiedza innego rodzaju niż ta, że w zeszły wtorek padało albo że Madryt to stolica Hiszpanii. Przez większość czasu nasza wiedza o śmierci odnosi się do gatunku ludzkiego („ludzie są śmiertelni”). Z rzadka przychodzi to mroczne olśnienie: nie, rzecz nie dotyczy jakiegoś abstrakcyjnego człowieka. To przecież JA umrę, to MNIE śmierć dotknie. Dotknie? Raczej wymaże, wykreśli. Chcemy więc wierzyć, że śmierć to (jeszcze) nie nasz problem; że póki co można odłożyć sprawę ad acta i wrócić do niej później, w stosownym czasie (lub wcale). Sęk w tym, że nie ma „stosownego czasu”. Czas jest zawsze bliski.
Ale czasami – dla nas samych lub dla naszych najbliższych – czas jest o wiele bliższy niż tylko „bliski”. „Ja gniję. Czasem wydaje się, że człowiek gnije po śmierci, ale okazuje się, że ten proces zaczyna się już za życia – właściwie od urodzenia. Z tym, że nikt tego nie zauważa, nie czuje. Natomiast czasem ten proces się nasila i tak właśnie jest ze mną”, powiada w jednej ze scen „Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową” chory na raka bohater. W owym „gniję” nie chodzi tylko, jak mi się wydaje, o fizyczny postęp choroby. Gniję również jako osoba – rozsypuję się, rozpadam. Coraz bardziej redukuję się do własnego ciała (bo poraża mnie ból, bo moje członki nie są mi już posłuszne), ale jednocześnie coraz mocniej odczuwam owo ciało jako coś obcego (bo ten ból jest przecież jakąś obcą ingerencją we mnie; bo ręka, która nie może schwycić czy udźwignąć stołowej łyżki staje się obcą rzeczą). Z podmiotu zamieniam się w przedmiot – im bliżej mi do mojej „najbardziej własnej możliwości”, tym bardziej staję się „niemożliwością siebie”. W przemianie tej nad wyraz dwuznaczną rolę odgrywa współczesna medycyna, która z jednej strony mityguje ból i spowalnia rozkład, z drugiej – tym wyraźniej obraca człowieka w worek z narządami; ratuje z opresji, ale i wydłuża (czy zawsze potrzebnie? ) ludzką agonię.
Jeżeli śmierć czyni mnie osobą, umieranie zamienia mnie w rzecz. Z pierwszym można więc jeszcze, jako tako, próbować dojść do ładu. Ale z drugim…?