Kilka lat temu zaproponowałem jednej z polskich rozgłośni, że na parę miesięcy stanę się jej południowoamerykańskim korespondentem. Usłyszałem: zgoda, ale to muszą być „newsy”, które zainteresują słuchaczy. Istnieją trzy rodzaje takich „newsów”: sensacje z ostatniej chwili, polskie akcenty oraz lekkostrawne ciekawostki. Można rozmawiać o zamachach stanu, o Polakach zamordowanych w Amazonii albo o paleniu marihuany w Urugwaju. Na inne tematy nie ma popytu.

Na takich zasadach Ameryka Łacińska, podobnie zresztą jak i pozostałe regiony światowego Południa, funkcjonują u nas w publicznej debacie i społecznej wyobraźni. Przez to tracimy perspektywę i szansę na lepsze zrozumienie samych siebie. Wpadamy w błędne koło – ot, choćby zastanawiając się nad efektami polskiej transformacji.

Modernizacja i rozwój gospodarczy zostały w Polsce oparte na integracji z Europą, co okazało się sukcesem na tyle oślepiającym, że resztę świata straciliśmy z pola widzenia. Kraje latynoskie, z którymi jeszcze na początku lat 90. porównywaliśmy się pod względem postępów w demokratyzacji i wprowadzaniu reform rynkowych, w powszechnym wyobrażeniu spadły niejako do niższej ligi. Jesteśmy wciąż skupieni na tym, by doszlusować do Europy, od której uzależniamy naszą dobrą passę. Nie dostrzegamy dostatecznej potrzeby postawienia na inne motory wzrostu: wewnętrzną konkurencyjność albo globalizację. Nie zaglądamy w głąb siebie ani nie rozglądamy się po świecie – być może dlatego, że to mogłoby zachwiać podstawami naszego samozadowolenia.

Nie chodzi bynajmniej o to, że w tym czasie kraje latynoskie nas przegoniły. Do tego nie doszło i pewnie długo jeszcze nie dojdzie, wyjąwszy kilka przypadków szczególnych: Chile już teraz ma podobny do naszego poziom PKB na osobę, a Brazylia i Meksyk zawsze będą miały nad nami przewagę skali, predestynującą je do odgrywania roli mocarstw na scenie międzynarodowej. Natomiast zarówno z tymi trzema, jak i z kilkoma jeszcze krajami latynoskimi (Argentyną, Kolumbią, Peru, Urugwajem) łączy nas inne wyzwanie: wyjścia z „pułapki średniego dochodu”.

W ciągu ostatniej dekady większość krajów latynoskich rozwijała się w iście azjatyckim tempie. Sprzyjał im wzrost cen surowców naturalnych na międzynarodowych rynkach oraz szeroki strumień zagranicznych kapitałów. Dzięki temu Brazylia mogła pozwolić sobie na sfinansowanie programów społecznych, które wyciągnęły z biedy 40 milionów obywateli. Dzięki temu w Kolumbii rząd wzmocnił się na tyle, aby powrócić do myślenia o zakończeniu wojny domowej, trwającej od pół wieku. Niektórzy nadzwyczajne wpływy roztrwonili bardziej od innych: zmarły w tym roku prezydent Wenezueli, Hugo Chávez, pozostawił gospodarkę w opłakanym stanie, mimo rekordowych cen ropy naftowej na światowych rynkach.

Ale nawet kraje traktowane jako success stories, takie jak Brazylia, Chile, Peru czy Kolumbia, mają problem z tym, by sprostać drugiemu, trudniejszemu etapowi modernizacji. Wzrosła zamożność ich społeczeństw, teraz jednak trzeba wzmocnić inne motory wzrostu. Oprzeć rozwój o gospodarczą konkurencyjność, a nie tylko o konsumpcję i korzystną koniunkturę zewnętrzną. To wymaga działań kosztownych, mozolnych i niekoniecznie popularnych – inwestycji w infrastrukturę transportową i szkolnictwo, rozprawienia się z barierami biurokratycznymi, lokalnymi grupami interesu i korupcją.

W krajach Ameryki Łacińskiej kurczy się przestrzeń fiskalna dla efektownych polityk społecznych, rośnie natomiast potrzeba podniesienia efektywności gospodarowania. Bez odważnych reform gospodarki latynoskie mogą wpaść w „pułapkę średniego dochodu” – zamiast szybkiego rozwoju, który pozwoliłby im doganiać bogatsze kraje, utkną na dłużej w gronie gospodarczych „średniaków”. W Brazylii wzrost gospodarczy spadł ostatnio z poziomu 5–6 proc. do zaledwie 0,9 proc. w 2012 roku. Prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego na najbliższe lata nie są rewelacyjne: Brazylia ma rosnąć w tempie 2 proc. rocznie, poniżej regionalnej średniej. Coraz częściej słychać, że właśnie uderzyła w szklany sufit.

Ale my, po co mamy właściwie rozmawiać o Ameryce Łacińskiej?

Po pierwsze, powinna być ona dla nas lustrem. Przy zachowaniu wszystkich proporcji, my również pilnie potrzebujemy nowych źródeł wzrostu, których szukać należy zarówno wewnątrz (we wzroście innowacyjności), jak i na zewnątrz (w rozwoju stosunków gospodarczych z krajami i regionami dotąd przez nas nieodkrytymi). Nasza „zielona wyspa” może ulec łatwemu podtopieniu, jeżeli Europa prędko nie wyjdzie na prostą, a nas dalej zaspokajać będzie rola podwykonawcy, do tego tkwiącego w monogamii: Niemcy odpowiadają za ponad jedną czwartą naszego eksportu.

Po drugie, Ameryka Łacińska powinna służyć nam za inspirację. Kraje Unii Pacyfiku (Chile, Kolumbia, Meksyk i Peru) postawiły na głęboką integrację dlatego, że zdały sobie sprawę ze zmian tektonicznych w światowej gospodarce. Uznały, że razem mogą stać się atrakcyjnym i równoprawnym partnerem dla Chin oraz innych krajów azjatyckich, których waga w światowej gospodarce rośnie i najprawdopodobniej będzie dalej rosnąć. Polska, uporawszy się z wyzwaniem regionalnej integracji, dopiero od niedawna zaczęła przejawiać ambicje wyjścia poza europejskie podwórko. Sprowadza się to jednak, póki co, do działań nieśmiałych i mało konsekwentnych.

Po trzecie, Ameryka Łacińska powinna stanowić element rozwiązania naszych problemów. Istnieje olbrzymi, niewykorzystany potencjał dla wymiany handlowej i rozwoju inwestycji Polski z regionem latynoskim. Sprzyjają temu, między innymi, umowy handlowe zawarte niedawno przez Unię Europejską z Peru i Kolumbią, a także wznowione dopiero co negocjacje z Mercosurem. Przemawia za tym rozwój wielomilionowej latynoskiej klasy średniej, a także relatywne pokrewieństwo kulturowo-instytucjonalne, dzięki któremu działanie na latynoskich rynkach nie powinno przysparzać polskim firmom trudności.

Aby jednak skorzystać z tego, co Ameryka Łacińska potencjalnie miałaby nam do zaoferowania (nie tylko pod względem ekonomicznym, ale również na tak zwanym „poziomie meta”), musimy najpierw zacząć rozmawiać o niej w sposób bardziej świadomy i rzetelny. Nie zaś przypominać sobie o jej istnieniu jedynie przy okazji przewrotów wojskowych lub w ramach deserowych „newsów”, które w żaden sposób nie są w stanie wstrząsnąć naszym samozadowoleniem.