Agnieszka Doberschuetz

Tochman, Tochman… Dlaczego „Eli, Eli” budzi skrajne emocje

Tochman zachwyca. Tochman wkurza. Tochman fascynuje. Tochman wzbudza niesmak.

Tochman_Eli_Eli_-_front

Albo rugają autora na forach internetowych i w recenzjach, które lawinowo pojawiają się we wszystkich kanałach medialnych, za obłudę i piętnujący, obrazoburczy język albo pieją z zachwytu nad jego naturalistyczną szczerością i kunsztem reporterskim. Podobno nieważne, jak mówią, ważne, że mówią. Podpatrzmy, co mówią: „Czytam i płaczę, wzruszam się i myślę – to niemożliwe. Stworzyliście coś pięknego, mam wrażenie, że oglądam to na własne oczy! Dziękuję” (Facebook).

Tak, książka jest piękna, wydanie – niemal albumowe. To także rewolucja wydawnicza (kto szuka reporterskiego egzemplarza typowego dla wydawnictwa Czarne, zdziwi się, znajdując w księgarni zafoliowaną [sic!], dość cienką książkę w nietypowym formacie) i rewolucja reportażowa – jest autor tekstu, ale jest i „ilustrator”, czyli fotograf. Jego mrocznie piękne, a zarazem brutalne zdjęcia dodatkowo uwierzytelniają słowa autora. Bohaterowie i ich historie stają się bardziej prawdziwe, wiarygodne, namacalne. I jeszcze bardziej smutne.

I jeszcze mamy przy tym wszystkim dodatkową narracyjną warstwę wplecioną w historie mieszkańców slumsu – autorefleksję autora. Wątpliwości odnośnie roli jego samego, jego miejsca w reportażowym łańcuchu pokarmowym, osobistą szamotaninę z emocjami i dylematy etyczne związane z własnym zawodem. Dużo otwartych pytań.

Nawet sposób powstawania książki jest rewolucyjny, bo „fejsbukowy”! Przez wiele miesięcy tworzenia tej książki live, czytelnik mógł obserwować proces jej pisania, śledzić na żywo na jakim etapie są prace, czekać, karmić się dozowanymi informacjami. Napięcie rosło, na książkę czekały (i to długo) zastępy wirtualnych i rzeczywistych fanów.

Teraz książka przyjemnie leży w rękach, jest ciężka, choć nie gruba, posiada okładkę ze szlachetnego papieru, z wypukłymi literami. To wydanie godne celebracji. Pożeramy je jednym tchem i… zaczynamy wątpić. Bo nie wiadomo, co o niej myśleć. Jak się po niej zachować? „Zalajkować” czy nie? To wydawnicza perełka, wręcz zbytek, a porusza dramatyczne tematy skrajnej biedy, będącej paliwem patologii i kryminału. Przez osobiste historie kilku bohaterów poznajemy bezwzględną naturę slumsu, mechanizmy funkcjonowania człowieka w sytuacjach podbramkowych, desperację, która zachowania w naszych oczach skrajne – np. zamieszkanie na cmentarzu wśród grobowców – czyni wypraną z emocji normą. Obserwujemy bezlitosną rywalizację – kto przetrwa i w sprytny sposób wykorzysta sytuację (np. organizując wycieczki do żebraczych dzielnic dla zagranicznych turystów), a kto poprzez swoją niezaradność (a może uczciwość?) zostanie na zawsze eksponatem w ludzkim zoo…

Czytałam. Podziwiam. Staram się zrozumieć. I myślę, że jak ktoś sięga po Pana książki, to ma moralny obowiązek pomóc komuś (Facebook).

Niektórzy nazywają Wojciecha Tochmana misjonarzem. Nie sądzę, że się nim czuje. W „Eli, Eli” Stara się być fair, nie wspina się na piedestały szlachetności. Targają nim moralne wątpliwości i nade wszystko usiłuje być uczciwy wobec swoich bohaterów i czytelników, wobec samego siebie też. Nie ukrywa, że w pewien sposób „wykorzystuje” sytuację, żmudnie tłumaczy jak i po co. Autor nie szczędzi pełnych goryczy aluzji pod adresem Kościoła katolickiego – moim zdaniem w kontekście Onyksu bezzasadnie. Miesza wiele wątków – historie bohaterów, historię kraju, tradycje religijne (suchej nitki nie pozostawiając na wielkanocnych krzyżowaniach, które w rzeczywistości są niepochwalanym przez kurię, sporadycznie już organizowanym show). Sceny z Onyksu odnosi do ogólnej sytuacji Filipin i Filipińczyków, choć „reporter nie może, nie powinien generalizować”, jak mówił sam Tochman na jednym ze spotkań autorskich. Nie zawsze udaje mu się tego uniknąć. O jeden pasaż w książce mam do Tochmana szczególny żal. Zajrzyjmy na stronę setną: „Filipiny to burdel świata, światowy producent pornografii, także dziecięcej”. Nie, nie zgodzę się. Nie wolno z „Eli, Eli” wyciągać pochopnych wniosków na temat Filipin. Znane mi oblicze tego kraju (abstrahując od ekstremalnych ekosystemów slumsów) na tle innych państw Azji Południowo-Wschodniej wydaje się wyjątkowo „moralne”, a przynajmniej nienachalne.

Autor mawia, że dziś każdy może reportera zweryfikować, nie ma miejsc niedostępnych. Zrobiłam to więc, bo znam Filipiny z całkiem innej strony. Nie byłam w Manili, a inne miejsca tego bądź co bądź spokojnego kraju nie chciały wpasować się w ramy nakreślone przez Tochmana. Powstał dysonans, a w przypadku non-fiction budzi on nieufność – nie można tak tego zostawić. Szukałam więc „prawdziwej prawdy”. Kto ma rację – ja czy Tochman? Dowiedziałam się z wiarygodnych źródeł, od świadków naocznych, że „taka jest prawdziwa Manila”, true Manila. To ona jest gniazdem niepojętych potworności. Tak, Onyx jest taki, jakim rysuje go autor. Tam z człowieka, zakładnika biedy i cierpienia wyłażą żałosne cechy. I to z każdego bez wyjątku. Podoba mi się, że „Eli, Eli” nie piętnuje jednoznacznie „białego”, nie rozdziela stereotypowych ról (zły neokolonialny turysta vs. dobry biedny „tubylec”). Onyx i inne podobne miejsca potwierdzają istnienie makiawelicznego oblicza ludzkiej natury.

Grzegorz Wełnicki z miłości do malarstwa Vermeera uczynił coś niezwykłego. Podarował nam Dziewczynę z perłą. Ate Jo. Mona Lisę Południa (Facebook).

Trudno mi przyjąć, że jest w tej fotografii uchwycone piękno. Przepraszam, ale wyczuwam tu jakąś hochsztaplerkę (Dorota Wodecka, Wysokie Obcasy, 11.10.2013).

Nazwisko Wełnickiego widnieje na okładce. Jawi nam się on niczym współautor, a nie ilustrator. Jego zdjęcia są ważnym elementem książki, tak różnej od wszystkich poprzednich reportaży Tochmana. Są częścią opowieści, jej przedmiotem, a nie tylko ozdobą. Zwłaszcza historia powstania zdjęcia chorej Ate Jo z perłą w uchu, stylizowanej à la Vermeer, zazwyczaj skrytej, napiętnowanej szpetotą choroby, tym razem jednak zadowolonej, bo we własnym mniemaniu wreszcie pięknej.

Najbezpieczniej traktować zdjęcia Grzegorza Wełnickiego jak materiał dowodowy – jest tak, jak pisze Tochman, zobaczcie sami! To są prawdziwi ludzie, ich prawdziwe losy. W takim ujęciu fotografie umieszczone w książce byłyby kolejnym, choć stylizowanym, materiałem non-fiction. Jak jednak potraktować zdjęcie Ate Jo? Ta fotografia to hołd oddany modelce czy kpina z niej? Apel do naszych sumień, czy żerowanie na jej niedoli?

Kocham Tochmana, bo napiętnował obłudę, postawił diagnozę, zepsuł mi nastrój. Nienawidzę, bo zrobił to schematycznie (Facebook).

Dużo w „Eli, Eli” niewypowiedzianych pytań, przed którymi staje i autor i czytelnik. Ta książka to kumulacja, esencja emocjonalności. Każdy znajdzie w niej coś, co go poruszy, nawet największy sceptyk. I choć mało kogo „Eli, Eli”, książka o slumsach Manili, nie o Filipinach (!), bezkrytycznie zachwyci, książka wewnętrznie łamie coś w czytelniku. Pochłania on „Eli, Eli” jednym tchem, od deski do deski. Potem żałuje, że ją czytał. Nie może przestać o niej myśleć, o jej bohaterach, ale także o autorach i o sobie. Wstydzi się, że jest mu lepiej, wygodniej, bezpieczniej. Że nic nie robi, by pomóc tamtym. A najbardziej wstydzi się za to, że nie chciał o nich wiedzieć, a teraz wie i nie ma pojęcia, co z tym fantem zrobić.

W swojej książce Tochman nie podpowiada czytelnikowi żadnego praktycznego rozwiązania. Nie mówi, jak ofiarować jej bohaterom wędkę, a nie rybę, i to z korzyścią dla wszystkich. Robi jednak coś równie ważnego – zabija nam ćwieka, męczy, zmusza do moralnego siłowania się z samym sobą, nie daje uciszyć sumienia.

Książka:

Wojciech Tochman, Grzegorz Wełnicki (fotografie), „Eli, Eli”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

* Agnieszka Doberschuetz, publicystka, kilkanaście lat spędziła poza Polską, w tym niemal trzy na Filipinach. Trzeci rok próbuje się tu zaaklimatyzować na nowo, dzieląc się swoimi doświadczeniami interkulturowymi w założonym przez siebie Projekcie Multikulti (www.facebook.com/projektmultikulti).

„Kultura Liberalna” nr 254 (46/2013) z 19 listopada 2013 r.