Szanowni Państwo,
w poniedziałek, 9 grudnia, Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił apelację posłów Twojego Ruchu, którzy żądali zdjęcia krzyża wiszącego w sali sejmowej. Twierdzili, iż symbol religijny w Parlamencie godzi w ich dobra osobiste. Proces ten do pewnego stopnia symbolizuje stan dzisiejszych dyskusji na temat roli katolicyzmu i katolików w sferze publicznej. Kwestia granic rozdziału Kościoła od państwa z pewnością długo jeszcze powodować będzie duże emocje. Marcel Gauchet, francuski badacz związków religii i demokracji, zwraca uwagę, że kiedyś wiara miała charakter konformistyczny i przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dziś natomiast staje się wyrazem swoistej przekory. Wiara przeżywana jest w kategoriach nawrócenia. Oznacza poszukiwanie dystansu do otaczającego nas świata. Krytyczna dynamika prowadzić może do podejmowania działania.
Nic zatem nie wskazuje na to, aby pytania o to, co boskie, i to, co cesarskie, miały zniknąć z debaty publicznej. Jakiś czas temu opisywaliśmy europejskie kontrowersje związane ze sprawą Lautsi. W przypadku Polski historyczna pozycja i rola Kościoła nie osłabiają temperatury debaty. Wydaje się nawet, iż owa temperatura, zamiast opadać, rośnie. W dyskusji najbardziej widoczne wydają się dziś agresywny antyklerykalizm z jednej – oraz ortodoksyjny katolicyzm z drugiej strony. Próby wyważania racji i prawdziwego dialogu należą do rzadkości.
Tymczasem wcale nie musi tak być. 10 grudnia przypada kolejna rocznica urodzin Jerzego Turowicza, wieloletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, katolickiego publicysty i gorliwego rzecznika personalizmu chrześcijańskiego oraz dzieła Soboru Watykańskiego II. Próby wyważonej odpowiedzi na pytania o miejsce dla katolików w sferze publicznej czy relacje Kościoła i polityki przewijają się nieustannie przez jego teksty. Co zdumiewa, niedługo po śmierci Turowicza – zresztą w książce mu poświęconej – pojawia się wprost pytanie, dlaczego odszedł w społeczną niepamięć. Czy naprawdę miejsce dla reprezentantów Kościoła otwartego pozostaje dziś na obrzeżach debaty?
Nadeszła znakomita okazja, aby ponownie się zapoznać z dziełem Turowicza. Jest nim wydany przez Wydawnictwo Universitas trzytomowy zbiór jego publicystyki. Rozmach imponuje. Od tekstów sięgających burzliwych czasów II Rzeczypospolitej, aż po spory o dziedzictwo Polski Ludowej po upadku komunizmu. Od wzruszającego naiwnością artykułu, w którym młody publicysta latem 1939 roku ocenia znaczenie paktu Ribbentrop – Mołotow, do krótkiej publikacji o „końcu jałtańskiego nieładu”, gdy Senat Stanów Zjednoczonych wyraził zgodę na rozszerzenie NATO o Polskę.
Naszych Autorów pytamy dziś o możliwość katolicyzmu otwartego we współczesnej Polsce. Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”, analizuje linię ideową Jerzego Turowicza, pokazując, w jakich aspektach publicystyka krakowskiego intelektualisty ożywczo wyłamuje się z ram głęboko konfliktowych i emocjonalnych debat.
Piotr Mucharski, obecny redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, podkreśla rolę zapomnianego dziś niemal personalizmu w oglądzie świata proponowanym przez Turowicza. Jego zdaniem Kościół otwarty znajduje się w Polsce w odwrocie – a odpowiedzialnością za to obarcza polską inteligencję. Natomiast zdaniem Stanisława Obirka upadek Kościoła otwartego w Polsce przypisywać należy brakowi zdolności istotnej części katolików do samoograniczenia. Jego zdaniem przedstawiciele nurtu otwartego zostali dosłownie zmuszeni do milczenia przez osoby o poglądach bardziej ortodoksyjnych. Nadzieję na odnowienie bardziej ugodowej strony polskiego katolicyzmu widzi Obirek w… autorytarnej strukturze Kościoła, którą zarządza aktualnie otwarty na ludzi papież.
Numer uzupełnia tekst Janiny Ochojskiej, która dzieli się osobistym wspomnieniem związanym z postacią Jerzego Turowicza. W szczególności podkreśla jego zaangażowanie intelektualne we wspieranie procesu pokojowego na Bałkanach.
Zachęcając do lektury, serdecznie zapraszamy na debatę poświęconą Jerzemu Turowiczowi „Ile jest miejsca dla Kościoła w liberalnej demokracji? Batalie Jerzego Turowicza”, która odbędzie się już w tę środę, 11 grudnia 2013 r. o godz. 18:00, w redakcji „Kultury Liberalnej” przy ul. Chmielnej 15/9 w Warszawie. Gośćmi spotkania będą Adam Michnik, Tomasz Fiałkowski oraz Jarosław Kuisz.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. JAROSŁAW KUISZ: Szokowanie umiarem. Uwagi na marginesie pism Jerzego Turowicza
2. PIOTR MUCHARSKI: Religia jest filarem demokratycznego ładu
3. STANISŁAW OBIREK: Śmierć Kościoła otwartego
4. JANINA OCHOJSKA: Turowicz by nie milczał
Jarosław Kuisz
Szokowanie umiarem. Uwagi na marginesie pism Jerzego Turowicza
W styczniu 1966 r. Jerzy Turowicz został zaproszony na posiedzenie komunistycznego Frontu Jedności Narodowej. Jako jedyny podjął się polemiki z rozwścieczonym Władysławem Gomułką. „Zabawne – wspominał po latach ks. Adam Boniecki – gdy Jerzy wrócił, powiedział: Było coś bardzo sympatycznego w tym Gomułce – autentyczny proletariacki gniew. To było właściwie piękne”.
Jerzy Turowicz szokuje umiarem także podczas lektury niedawno wydanego opus magnum Kościoła otwartego, trzech tomów publicystyki wieloletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Czytając je, niepostrzeżenie wychodzimy poza zgiełk dzisiejszej publicystyki głównego nurtu. Opuszczamy obszar debat, polegających głównie na rozbudzaniu silnych emocji. Nie ma tu mowy o żadnym programowym polaryzowaniu czytelników. Turowicz, autor o zdecydowanych poglądach, wysoko oceniał możliwości intelektualne swoich odbiorców. Nie upraszczał nadmiernie języka tekstów. Nie dyskredytował osób o odmiennych zapatrywaniach. I, chociaż dziś może to brzmieć naiwnie, proponował wspólne poszukiwanie odpowiedzi na pytania dręczące katolików. Jak napisał, w zmieniającej się rzeczywistości osoba wierząca „pragnie znaleźć swoje miejsce, znaleźć rozwiązania zarówno dla problemów rozwoju osobistego, problemów wychowawczych czy rodzinnych, problemów życia zawodowego, jak i dla swego zaangażowania społecznego czy politycznego, dla swego udziału w pracy lub wspólnego dobra całego narodu”. Te słowa Turowicza pochodzą z 1970 r., nic jednak nie straciły na aktualności.
Ile miejsca dla katolika w liberalizmie?
Po 1989 r., w warunkach demokracji i pluralizmu debaty publicznej, głos takich publicystów, jak Turowicz, brzmiał coraz mniej donośnie. Tymczasem jedne z najważniejszych pytań, z którymi pozostajemy po lekturze jego pism, dotyczy tego, ile jest miejsca dla katolika w liberalnej demokracji w Polsce. I ile dla Kościoła we współczesnym państwie.
Warto życzliwie wsłuchać się we wskazówki Turowicza co do zakresu rozdzielania rzeczy boskich i cesarskich. Publicysta z Krakowa usiłował odpowiadać na to pytanie w zmieniających się historycznie kontekstach, a jednak jego wioski brzmią za każdym razem zaskakująco podobnie. W czasach Gomułki pisał, że katolicy „mają prawo, a nieraz i obowiązek angażować się w życie publiczne, życie społeczne i polityczne, w myśl hasła, że chrześcijaninowi nic co ludzkie nie może być obojętne”. Jaka wobec tego przypadała tutaj rola dla Kościoła katolickiego? „Do Kościoła należy zabieranie głosu, a nieraz i inicjowanie różnych akcji o charakterze społecznym, ale zaangażowanie się polityczne należy nie do Kościoła, lecz do katolików” (1962).
Po upadku komunizmu Turowicz wskazywał, iż postulaty, by III RP stała się państwem katolickim, choć historycznie zrozumiałe, nie mogą być zrealizowane. Zdecydowanie opowiadał się za rozdziałem Kościoła od młodego państwa. W 1990 r. wyjaśniał, że państwo powinno być „wspólnym dobrem wszystkich obywateli bez względu na wyznanie, narodowość czy przekonania”. Kościół katolicki jako instytucja „z natury swojej nie jest i nie chce być siłą polityczną, jego zadania są inne”. Natomiast katolicy – jako obywatele – „w miarę swoich kompetencji i poczucia odpowiedzialności” powinni brać udział w życiu politycznym, „działając na swoją odpowiedzialność zgodnie ze swym sumieniem, kierując się nakazami Ewangelii i nauką społeczną Kościoła oraz troską o dobro wspólne”. Na poparcie stanowiska wystarczyło przypomnieć dziedzictwo Soboru Watykańskiego II, w szczególności ogłoszoną przez papieża Pawła VI konstytucję duszpasterską o Kościele w świecie współczesnym „Radość i Nadzieja” („Gaudium et spes”).
Szlachetność abstrakcyjnych postulatów nie chroni jednak przed ostrymi konfliktami w praktyce. Ani Konkordat z 1993 r., ani brzmienie art. 25 Konstytucji z 1997 r. nie powstrzymały napięć na tle spraw obyczajowych czy obecności symboli religijnych w miejscach publicznych. Niestety, dla wizji Turowicza, w polskich warunkach co jakiś czas dawała o sobie znać słaba znajomość (czy może nawet nieprzyjmowanie do wiadomości) dorobku Soboru Watykańskiego II.
Polska Ludowa, czyli osobliwy przerywnik
Czy okres Polski Ludowej intelektualnie „zamroził” pewne wątki dyskusji o katolicyzmie? Po upadku komunizmu Turowicz musiał zdać sobie sprawę, że nastąpił powrót do sytuacji, o której pisał już w późnych latach 30. XX w. Wówczas młody Turowicz zajmował wyraźne stanowisko w sporze o „dwa katolicyzmy”. Opowiadał się za „katolicyzmem dogłębnym”, a nie ludowym. Na łamach „Gazety Kościelnej” pisał, że „poziom wykształcenia teologiczno-filozoficznego u naszej inteligencji jest niesłychanie niski” (tak, już w 1938!), a także krytycznie odnosił się do „zaprzęgania ideałów w służbę sukcesów politycznych”.
Polska Ludowa rysuje się tutaj jako osobliwy przerywnik, albowiem po 1989 r. w publicystyce nastąpił nawrót do poprzednich wątków. Ostrzegał duchownych przed angażowaniem się w bieżącą politykę i zwracał uwagę na to, iż partie polityczne, przedstawiające się jako chrześcijańskie, często po prostu wykorzystują Kościół katolicki dla własnych celów. W 1991 r. ze zdumieniem odnotował, że zjawisko podpierania się przez polityków autorytetem Kościoła przybiera rozmiary karykaturalne, skoro do nauki społecznej Kościoła odwołuje się już także post-pezetpeerowska partia polityczna.
Dziś, gdy niektórzy publicyści zmieniają poglądy jak rękawiczki i nieomal dla sportu radykalizują język debaty publicznej, w pismach Turowicza przyciąga uwagę solidne ugruntowanie własnych opinii. Stawiał na światopogląd, który pozwala „żyć w sposób świadomy, dojrzały i odpowiedzialny”, a w tym wypadku pomocą był personalizm chrześcijański. Nie lekceważąc kościoła socjologicznego (tak nazywał katolicyzm ludowy), stawiał na podążanie drogą wiary pogłębione wysiłkiem intelektualnym. Dziedzictwo Emmanuela Mouniera oraz Jacquesa Maritaina, obejmujące problematykę rozciągającą się od teorii poznania aż po filozofię historii, w XX w. mogły być, jak sądził, skuteczną odtrutką na wyzwania stojące przed Kościołem i wiernymi. Niestety, w Polsce personalizm wciąż wydaje się propozycją dla wąskiego grona katolickich elit.
Konsekwencje słabości państwa
Dziś coraz ostrzejsi w formie przeciwnicy Kościoła nie dostrzegają ani odcieni składających się na instytucję Kościoła i jego naukę, ani pola do dialogu, którego symbolem jest choćby tzw. liberalizm katolicki. Szczególnie wynikający z doświadczeń Kościoła w okresie Polski Ludowej oraz pism rodzimych autorów (jak Mirosław Dzielski). Warto przypomnieć, iż w słynnym sporze lat 90. o prawną ochronę „wartości chrześcijańskich” w radiu i telewizji katolik Jerzy Turowicz i liberał Wojciech Sadurski zajęli podobne stanowisko. Obaj – choć z zupełnie różnych powodów – wypowiedzieli się przeciwko zaproponowanej regulacji ustawowej. W innych sprawach, jak obecność religii w szkołach czy prawo do aborcji, nie udało się wypracować kompromisu z osobami o poglądach liberalnych, jednakże Turowicz zawsze gruntownie wyjaśniał swoje stanowisko i daleki był od lekceważenia racji strony przeciwnej czy złożoności poruszanych problemów.
Nie można oprzeć się wrażeniu, iż ostrość konfliktów na tle religijnym wiąże się ze słabością polskiego państwa. Gdy nie ma wiarygodnego pośrednika pomiędzy osobami o różnych światopoglądach, oglądamy medialne zderzenia czołowe przedstawicieli dwóch stron. Zamiast prowadzić dialog, dwa obozy umacniają się na swoich pozycjach, jakby nie istniały żadne możliwości kompromisu. Traf chce, iż dokładnie w tych dniach ma miejsce rozprawa o naruszenie dóbr osobistych, związane z obecnością krzyża w parlamencie. To kolejny praktyczny test na rozumienie rozdziału Kościoła od państwa. Pozytywne jest to, że rozwiązywanie sporu odbywa się przed organem trzeciej władzy. Pisma Turowicza, stanowiące już dziedzictwo kultury katolickiej w Polsce, jawią się dziś jako zachęta do poszukiwania rozsądnych rozwiązań i szanowania osób o odmiennych od własnych poglądach. Jak się okazuje, w naszej III RP to wcale niemało.
* dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
***
Religia jest filarem demokratycznego ładu
Kultura Liberalna: Ile jest miejsca dla katolika w liberalnej demokracji?
Piotr Mucharski: Odpowiedź na to pytanie wiąże się z określeniem prawno-instytucjonalnych granic obecności Kościoła w życiu publicznym. W III RP są one jasno wyznaczone, co wynika zarówno ze słabości rozwiązań oferowanych przez państwo polskie, jak i z niejednoznacznej postawy i niejednorodnych oczekiwań środowisk katolickich. Kościół stał się wielopostaciową instytucją, która nie potrafi samodzielnie określić swojej roli w demokracji. Nie dostrzegam konsensusu ze strony hierarchów kościelnych w tej materii. Często do mediów trafiają sprzeczne opinie formowane zarówno przez samych biskupów, jak i duchownych niższego szczebla. Ten rozdźwięk boli, bo utrudnia prowadzenie wiarygodnej debaty między społeczeństwem, Kościołem i władzą świecką.
Wizerunek medialny Kościoła w Polsce wydaje się daleki od oczekiwań Watykanu. Jestem przerażony, gdy słyszę wypowiedzi duchownych o tym, że „Konstytucja RP jest pogańska”, że „rządzący Polską to zdrajcy”. To są wypowiedzi skandaliczne, kształtujące całościowe postrzeganie postaw polityczno-społecznych Kościoła, a także ogółu katolików. Kościół nie do końca wie, czym jest demokracja, a w szczególności demokracja liberalna. Sam stanowi przykład jednej z wielu instytucji, która funkcjonuje w ustroju demokratycznym na równych prawach z innymi podmiotami. Odnoszę wrażenie, że część środowisk katolickich oczekuje jakiejś formy „specjalnego traktowania” w debacie publicznej. To błędne podejście.
Jak zatem wytyczyć linię demarkacyjną między Kościołem a państwem?
Wytyczenie takiej linii w Polsce wiąże się z zajęciem stanowiska w sporze o tożsamość społeczną i narodową. Debata ta nie powinna koncentrować się wokół problemu „Polak–katolik”, lecz „Polak–obywatel”. Odpowiedź na pytanie o miejsce katolika w liberalnej demokracji jest zatem diagnozą tożsamości obywatelskiej Polaków. Wewnątrz Kościoła dominuje pogląd zakładający istnienie sprzężenia zwrotnego między statusem katolika i Polaka. To perspektywa uwikłana w historię relacji władzy świeckiej i duchownej w Rzeczypospolitej i w przywiązanie do XIX-wiecznych wyobrażeń o „swoich” i „obcych”. W realiach epoki rozbiorowej czy PRL manifestacja uczuć religijnych traktowana była przez wielu jako substytut postaw narodowo-obywatelskich. Kościół nie dostrzegł, że czasy te minęły, jego wyobraźnia społeczna tkwi w okowach przeszłości. Orędownicy tego anachronicznego podejścia każde odstępstwo od modelu „Polak–katolik” traktują jako zrelatywizowanie polskości czy nawet narodową apostazję.
Paradoksalnie po 1989 r. idee takie jak „Kościół Otwarty”, o którym pisał Jerzy Turowicz, stały się głosem marginalnym. To częściowo zaprzepaszczony i zapomniany testament duchowy redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Kogo za to winić? Moim zdaniem, za zapomnienie spuścizny Turowicza odpowiada głównie polska inteligencja. Do okresu transformacji niewątpliwie była to formacja wzorcotwórcza, do której się aspirowało. Światopogląd inteligencki stanowił punkt odniesienia dla debat społecznych, także poświęconych miejscu Kościoła w państwie. Po 1989 r. te wszystkie autorytety gdzieś nagle zniknęły z horyzontu społecznego.
W jakiej mierze środowisko „Tygodnika Powszechnego” sięga dziś do dziedzictwa, które było ważne dla Jerzego Turowicza, czyli do personalizmu? Na ile jest ono przydatne w XXI w.?
Personalizm stał się rudymentarnym „kodem DNA” dla „Tygodnika”. Podejrzewam, że kiedy przychodzą do nas młodzi dziennikarze, którzy nigdy nie czytali Jacques’a Maritaina i Emmanuela Mouniera, to i tak ich oczekiwania wobec „Tygodnika” podświadomie nawiązują do dziedzictwa personalistycznego. Personalizm to nie tylko prąd filozoficzny, lecz także sposób odczuwania świata. „Tygodnik” był zawsze otwarty na nowe interpretacje rzeczywistości społecznej – neoliberalne, konserwatywne, a nawet socjalistyczne. Personalizm z kolei stał się narzędziem weryfikacji nowych spojrzeń ideowych, a także wartościowym językiem do opisu przemian Polski.
A na ile postawa personalistyczna pomaga nam zrozumieć współczesną Polskę? Czy można ją określić – językiem utylitarystów – jako instrument użyteczny w opisie świata ponad dwadzieścia lat po obaleniu komunizmu?
Mnie bardziej interesuje w tym wypadku sposób, w jaki oceniamy czy też weryfikujemy świat i różne aplikowane nam polityki. Personalizm jest dla mnie raczej punktem widzenia. Trudno mi w ogóle odpowiedzieć na pytanie o „skuteczność” personalizmu, bo on jest o tyle skuteczny, o ile rezonuje z jakąś wrażliwością społeczną. Czy można stwierdzić, że dziennikarz jest „personalistą”? Tylko wtedy, gdy dostrzeże ten właśnie typ wrażliwości społecznej u czytelników publikowanych przez niego artykułów.
Czy na odbiór Kościoła w mediach i społeczeństwie wpływa to, że Kościół jako instytucja daje sobie monopol na prawdę, o czym czytamy na przykład w encyklice „Veritatis Splendor” Jana Pawła II? Czy sądzi pan, że monopol ten w pewien sposób zmniejsza potencjał dialogu społecznego w liberalnej demokracji?
To wszystko zależy od tego, jak my ten monopol rozumiemy. „Monopol na Prawdę” nie oznacza założenia, że jedynym depozytariuszem prawdy o świecie jest Kościół, a zbawienie poza Kościołem jest niemożliwe. To byłby jakiś absurd, związany z niepotrzebną ideologizacją wiary. Ideologizacja religii polega na tym, że w umysłach wierzących pojawia się jeden, ściśle określony przepis na świat, na jego urządzenie – polityczne, instytucjonalne, prawne. W tle takiego sposobu myślenia tkwi średniowieczna Christianitas i tęsknota za powrotem do uniwersalistycznego oglądu rzeczywistości – sprzecznego z pluralizmem liberalnej demokracji. To kolejny przykład anachronicznej percepcji miejsca, które Kościół chciałby zajmować w społeczeństwie.
O niebezpieczeństwach tkwiących w ideologizacji religii także pisał Jan Paweł II – uważał, że nie ma innej drogi do wiary jak przez wolność i wolny wybór. Wiara nie jest żadnym przymusem ani nakazem. Postawa religijna nie powinna wynikać z konformizmu czy ortodoksji. Wtedy może stanowić jeden z filarów demokratycznego ładu. Turowicz uważał, że poszukiwanie przejawów religijności czy wiary w obrębie wszelkich instytucji, a w szczególności państwa, jest przede wszystkim tropieniem zagrożenia wolności.
* Piotr Mucharski, dziennikarz, publicysta, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”. Wraz z Katarzyną Janowską przeprowadził cykle wywiadów „Rozmowy na koniec wieku” i „Rozmowy na nowy wiek” i „Rozmowy na czasie” dla Telewizji Polskiej. Współautor wywiadu-rzeki z Barbarą Skargą „Innego końca świata nie będzie”. Wieloletni dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie.
** Wywiad opracowali Marcin Żuraw i Błażej Popławski.
***
Stanisław Obirek
Śmierć Kościoła otwartego
Ku strapieniu mojemu i chyba wszystkich osób, które kibicowały katolicyzmowi otwartemu w latach 60. i 70. XX w., nurt ten został zmarginalizowany, a dziś jest wręcz stygmatyzowany jako odstępujący od tradycji Kościoła. Paradoksalnie, destrukcyjny wpływ na Kościół wywiera dziś nie wrogi chrześcijaństwu system, jak to było w okresie PRL, ale przedstawiciele samego Kościoła – hierarchowie, teologowie oraz znaczna część księży.
W okresie PRL katolicyzm otwarty był jedyną platformą, na której intelektualiści katoliccy i ci pozostający poza Kościołem dostrzegali możliwość dialogu i zbliżenia – dobrym przykładem jest chociażby książka Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog”. Wydawałoby się, że system demokracji liberalnej stworzy warunki sprzyjające, by to, co rozwijało się na obrzeżach Kościoła czasie Polski Ludowej, w wolnej Polsce stało się jego główny nurtem. Tymczasem mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem dokładnie odwrotnym – przedstawiciele nurtu otwartego zostali zmuszeni do milczenia.
Tego zwrotu – o zgrozo! – dokonano narzędziami i głosami samych fundamentalistycznie nastawionych katolików, którzy poczuli wiatr w żaglach i uznali, że dziedzictwo otwartych środowisk i Soboru Watykańskiego II jest dla nich nieważne. Dzisiaj, na początku drugiej dekady XXI w., jak tlenu potrzebujemy więc nawiązania do tych niesłusznie zepchniętych na drugi plan tradycji.
Czy to możliwe? Sytuacja wydaje mi się trudna, ale nie beznadziejna. Pewne pocieszające zjawiska dostrzegam w kościołach pozaeuropejskich, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej. Tam jeszcze w latach 80. i 90. – głównie ze względu na naciski Rzymu, najpierw Jana Pawła II, a potem Benedykta XVI – teologia wyzwolenia była stygmatyzowana i odrzucana. W tej chwili, dzięki papieżowi z Argentyny, wyraźnie staje się jednym z elementów nauczania. Adhortacja „Gaudium Evangelii” jest doskonałym przykładem tej zmiany.
Tak zwany dominujący nurt w Kościele, czyli hierarchowie, którzy przez ostatnich kilkanaście lat nadawali ton debacie kościelnej, będzie oczywiście opierał się zmianom. I trudno się dziwić, bo ktoś, kto przez lata uważał, że jest nieomylny w swojej agresywnej retoryce, musi mieć trudności z przyjęciem nowego języka. Z drugiej strony jednak, sygnały płynące z Watykanu za pontyfikatu poprzedników obecnego papieża były wychwytywane i przekładane na rzeczywistość, zwykle w postaci konfrontacji ze wszelkimi poglądami uznanymi przez Kościół za elementy do tzw. cywilizacji śmierci. W momencie, kiedy Rzym zmienił tonację i kiedy wraz z nowym papieżem pojawił się przekaz dialogu, otwartości i słuchania, myślę, że i on zostanie z czasem przełożony na konkretne czyny.
Milcząca większość
Nie lubię nadużywać tej analogii, ale wystarczy przypomnieć sobie, co się działo, kiedy Michaił Gorbaczow uznał pierestrojkę i głasnost za nowe formy istnienia realnego socjalizmu. To było duże zaskoczenie dla wielu członków aparatu władzy, ale jeśli lider ogłosił, że dawna formuła się wyczerpała, aparatczykom niższych szczebli nie pozostało nic innego jak dostosować się lub – jeśli nie potrafili tego zrobić – odejść. Ta analogia może być w Polsce uznana za wrogą Kościołowi czy wręcz mu ubliżającą, ale do mnie bardzo przemawia. Na Kościół trzeba bowiem patrzeć w podobnych kategoriach jak na strukturę polityczną.
Jeśli jest to struktura autorytarna – a w tym przypadku tak jest – to kiedy z góry przychodzi nakaz zmiany, ona się prędzej czy później dokona. Alternatywą jest dalsze obrażanie się na świat, a ta droga prowadzi wyłącznie do polaryzacji społeczeństwa i narastania bardzo niezdrowych emocji. Tego nie życzy sobie nikt. Mam wrażenie, że tzw. milcząca większość, w tym również wielu księży i biskupów oczekuje reform, nie wypada im jednak mówić czegoś, co byłoby wbrew wciąż dominującym poglądom. Ale to się zmieni. Jestem o tym przekonany.
Ważną rolę mogą odegrać w tej przemianie osoby świeckie. To przecież one bardzo wspierały Kościół w okresach trudnych, kiedy duchowieństwo nie miało wiele do powiedzenia. Wydaje mi się, że czas świeckich dopiero przychodzi i pierwszą jego jaskółką – która może wiosny jeszcze nie czyni, ale z pewnością coś zapowiada – jest ankieta rozpisana przez papieża Franciszka i adresowana do całego Kościoła. Ze strony Watykanu wyraźnie widać oczekiwanie na reakcję zwrotną.
Jeżeli – co wydaje mi się oczywiste – skończył się czas katolicyzmu nakazującego, który wyłącznie przekazuje z Rzymu prawdy do wierzenia, a przyszedł czas katolicyzmu słuchającego, reagującego na to, co dzieje się w terenie, to świeckie osoby powinny wyraźnie i zdecydowanie artykułować swoje opinie.
Przykładem takiego postępowania jest reakcja wiernych księdza Lemańskiego, którzy ujęli się za nim, napisali do Watykanu i wciąż bronią jego imienia. Skończył się nakazowy model rządzenia ludźmi. Skoro mieszkańcy małej wsi gdzieś w Polsce, ludzie wydawałoby się nieprzygotowani do pełnienia roli liderów we wspólnocie, potrafili skrzyknąć się i działać, to znaczy, że w społeczeństwie istnieje potencjał, tylko trzeba mu dać możliwość zaistnienia. Jeżeli nie zrobią tego księża, może dokona tego… rewolucja informacyjna. Dziś coraz łatwiej jest zebrać ludzi, napisać petycję, prośbę czy list, nawet do najwyższych władz kościelnych.
A zatem, nawet jeśli polski Kościół nie zmieni się sam z siebie, będzie do tego zmuszony przez naciski zarówno z Watykanu, jak i naciski oddolne. Dla mnie, jako zwolennika dialogu i wsłuchiwania się w wielość głosów płynących ze świata, to dobra wiadomość. Ale dla fundamentalistycznych katolików, którzy chcieliby kontrolować i społeczeństwo, i Kościół, to poważny problem. Niewątpliwe nurt fundamentalistyczny wciąż w Polsce dominuje. Przyszłość jest jednak w naszych rękach.
* Stanisław Obirek, profesor historii, teolog, twórca Centrum Kultury i Dialogu przy Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie. Wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim. Ostatnio wspólnie z Zygmuntem Baumanem opublikował „O Bogu i człowieku. Rozmowy” (Wydawnictwo Literackie, 2013).
** Opracowali Hubert Czyżewski i Łukasz Pawłowski.
***
Janina Ochojska
Turowicz by nie milczał
Poglądy Jerzego Turowicza były niesłychanie klarowne i konsekwentne – tak samo oceniał II wojnę światową, antysemityzm, zło komunizmu w Polsce, ludobójstwo i konflikt na Bałkanach.
W polskim życiu publicznym nie słychać już głosu rozwagi. Dziś prawda w Kościele stała się towarem deficytowym. Brakuje kogoś, kto potrafiłby temu, co dzieje się dziś w polskim Kościele katolickim nadać właściwe proporcje. Brakuje zdecydowanych, ale mądrych poglądów. Każda instytucja ma swoje słabości, jednak miarą wielkości i odwagi Kościoła byłaby umiejętność przyznania się do błędów i umiejętność ich naprawiania.
Bez wątpienia w trudnych dyskusjach o kwestiach światopoglądowych, które rozrywają nasze życie publiczne, jednym z brakujących głosów jest Jerzy Turowicz. Zgodnie ze swoją naturą, nawoływałby do rozwagi, umiaru i mądrości. Dziś – szczególnie w dyskusjach związanych z Kościołem – za dużo jest emocji, politycznych rozgrywek, a za mało głębokiej analizy problemu i próby znalezienia rozwiązań, które zmieniłyby rzeczywistość, zwróciły się w stronę ofiar. Pan Jerzy nie strzępił sobie języka nadaremnie – jego słowa miały znaczenie. Znając słabości ludzi Kościoła, potępiłby krzywdę zadawaną drugiemu człowiekowi.
Jako osobę publiczną, wieloletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” – co dla mnie było wyjątkowo inspirujące – cechowały go bezwzględna uczciwość, ogromne poczucie odpowiedzialności za pismo, Polskę i Kościół oraz odwaga mówienia tego, co niepopularne. W czasach stalinowskich to było bardzo trudne. Na skutek jego bezkompromisowej postawy wiele osób straciło pracę w 1953 r., gdy wydawanie „Tygodnika” zostało zawieszone. Mimo to środowisko „Tygodnika” pozostało monolitem. Taka nieustępliwość w słusznej sprawie jest mi bardzo bliska, tego się nauczyłam od pana Jerzego. Dla niego treścią działalności stało się ogromne zaangażowanie w zrozumienie zmian, które niósł Sobór Watykański II, bardzo zależało mu na zmianie myślenia w polskim Kościele i o nim. Dla mnie – pomoc tym, którzy najbardziej tego potrzebują.
Pomoc dla Bośni
Przy wysyłaniu pomocy do Sarajewa w czasie wojny na Bałkanach, osobą, której akceptacja była dla mnie bardzo ważna był niewątpliwie Jerzy Turowicz. Przy nim chciało się robić więcej, przezwyciężać własne słabości. Uważał, że angażując się w pomoc dla Bośni i Hercegowiny ratujemy honor Polski, że nie powinno nas zabraknąć pośród krajów, które pomagają ofiarom wojen. Dał mi do zrozumienia, że to co robimy jest ważne, może dlatego, że idee, w które razem wierzyliśmy, znajdowały realne zastosowanie do pomocy ofiarom wojny. Za każdym razem, gdy konwoje wyjeżdżały z Krakowa, pan Jerzy był na pożegnaniach. Szczególnie zapamiętałam duży konwój, który wyjeżdżał pod koniec czerwca 1993 r., w którym jechało z nami sporo osób znanych z życia publicznego – m.in. Marek Edelman, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Henryk Wujec czy Zbigniew Bujak. Jerzy Turowicz żałował, że sam nie mógł jechać, ale nie pozwalał mu na to stan zdrowia.
Dla niego był to gest symboliczny. Nawet jeżeli pomocy nie było dużo, to i tak służyła ona konkretnym ludziom, miała swój bardzo realny wymiar. Turowicz popierał też nasz wyjazd do Serbii, mimo że wiele osób twierdziło wtedy, że nie ma sensu pomagać krajowi, który rozpętał tę wojnę. On widział to dużo szerzej – wiedział, że wojna nie jest czarno-biała, że cierpią wszyscy. Dziś widzimy, że miał rację.
Jerzy Turowicz miał zdecydowane poglądy i nie bał się ich wyrażać, sam też starał się angażować. Gdyby podobną siłą charakteru wykazał się Bill Clinton, na pewno konflikt na Bałkanach zakończyłby się wcześniej, ale on poprzestawał tylko na słowach. Jerzy Turowicz też, ale jako redaktor gazety nie miał większych możliwości – Clinton jako polityk mógł znacznie więcej. Redaktor bardzo potępiał bezradność społeczności międzynarodowej wobec tej wojny.
Jako głos obserwatora, „Tygodnik Powszechny” spełniał swoją rolę. Na jego łamach ukazywało się dużo wartościowej publicystyki dotyczącej wojny. Opisywano, co robiła Polska Akcja Humanitarna, sam Turowicz zdecydowane popierał w swoich artykułach postulaty Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego sprawozdawcy ONZ. Razem oskarżali Zachód o brak politycznej woli zakończenia konfliktu w Bośni, potępiali łamanie praw człowieka przez obie strony konfliktu. Starano się zwrócić uwagę opinii publicznej na dramatyczną sytuację na Bałkanach, podkreślając, że obojętność na pewno nie pomoże zakończyć tej wojny. Jerzy Turowicz dostrzegał naglącą konieczność zakończenia tej hańbiącej wojny, rozgrywającej się przecież w Europie, która po II wojnie światowej przez kilkadziesiąt lat zaklinała się, że taki dramat nie może rozegrać się już nigdy więcej.
Poparcie Jerzego Turowicza dla pomocy dla Bośni i dla działalności Polskiej Akcji Humanitarnej było naturalnym rozwinięciem jego działalności z okresu PRL. Mnie jego wyraźna postawa wcale nie dziwiła, tego wręcz oczekiwałam od „Tygodnika”. Reakcja wobec wojny na Bałkanach żadnego z czytelników nie zawiodła – była wtedy niezwykle potrzebna. Dziś, co jest godne podziwu, wyraźnie widzimy, że poglądy redaktora Turowicza były niesłychanie klarowne i konsekwentne – tak samo oceniał II wojnę światową, antysemityzm, zło komunizmu w Polsce, ludobójstwo i konflikt na Bałkanach.
Szkoda dawnego „Tygodnika”
„Tygodnik Powszechny” nie jest taki, jak za czasów Jerzego Turowicza. Nawet jeżeli pod koniec życia jego wpływ na pracę redakcji nie był bezpośredni, to jego osoba, dyskretna „obecność” i rozmowa wystarczyły, by kontynuować tę charakterystyczną „Turowiczowską” linię tygodnika.
Czasopismo bardzo się zmienia, stało się bardziej polityczne, mniej społecznie zaangażowane. Na pewno brakuje na jego łamach zdecydowanego głosu katolików świeckich. Na pewno brakuje osobowości, które pan Jerzy potrafił wokół siebie zgromadzić. Wiem, że wiele osób z sentymentem wspomina czasy Turowicza, gdy „Tygodnik” rzeczywiście pisał dużo o społeczeństwie z perspektywy katolickiej. To wciąż jest głos bardzo potrzebny.
* Janina Ochojska, założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej.
** Opracowała Ewa Serzysko.
***
* Koncepcja tematu tygodnia: Redakcja.
** Współpraca: Łukasz Pawłowski, Błażej Popławski, Kacper Szulecki, Ewa Serzysko, Marcin Żuraw, Hubert Czyżewski, Tomasz Sawczuk.
*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
**** Źródła: Marcel Gauchet, Religie zapełniają pustkę społecznego dyskursu, tłum. M. Warchala, „Przegląd Polityczny” nr 118, s. 76-79; J. Podsadecka, Gen ryzyka w sobie miał…, Warszawa 2012, s. 211.
„Kultura Liberalna” nr 257 (49/2013) z 10 grudnia 2013 r.