Kiedy przed dwoma tygodniami cały świat obiegła wiadomość o zwolnieniu z łagru Michaiła Chodorkowskiego i o tym, jak szybko niespodziewanie przemieścił się z więziennej pryczy gdzieś w Karelii prosto do luksusowych wnętrz berlińskiego apartamentu, od razu przypomniał mi się ustęp ze wspomnień Ariny Ginzburg. O tym, że jej mąż, znany opozycjonista Aleksander Ginzburg, w 1980 r. w przeciągu doby został przewieziony z łagru w Mordowii do Nowego Jorku, dowiedziała się z zachodniego radia [1]. Podobnie jak Chodorkowskiego, wtedy też nikt Ginzburga o nic nie pytał. Czy tak mało zmieniło się w Rosji w ciągu ostatnich trzydziestu lat?
W latach 90. przez pewien czas pamięć o dysydentach stała się ważnym elementem debaty o sowieckiej przeszłości. Siergiej Kowaliow przewodniczył nawet prezydenckiemu komitetowi zajmującemu się kwestiami przestrzegania praw człowieka w Federacji Rosyjskiej. Jego i Borysa Jelcyna podzielił jednak spór wokół wojny w Czeczenii. Andriej Sacharow umarł jeszcze w 1989 r. otoczony powszechnym szacunkiem jako „symbol pierestrojki”. O dawnych opozycjonistach pamiętano i w Polsce. Czy ktoś inny niż dysydenci mógłby się nadawać lepiej na symbole polsko-rosyjskiego pojednania historycznego, jakie właśnie wtedy miało (przez chwilę) miejsce?
Później jednak sytuacja zmieniła się na gorsze. „Memoriał”, mimo jego wielkiej dorobku, jest dziś niedofinansowaną i niewspomaganą przez władze instytucją. Elena Bonner już nie żyje, a Aleksander Sołżenicyn umarł pokłócony z wieloma dawnymi ideałami.
Idealiści
W polskim myśleniu o Rosji świadomość tego, że Związek Radziecki nie był jedynie krajem „ludzi radzieckich” jest niewielka. Gdy myślimy i piszemy o ofiarach komunizmu, mamy zazwyczaj na myśli Polaków. A przecież nawet w czasach stalinowskich w Rosji istniał sprzeciw wobec władzy, a później w wyniku „chruszczowowskiej odwilży” nastąpił tam rozwój obywatelskiej samoświadomości. Choć trzeba przyznać, że i w najbardziej liberalnych okresach sytuacja opozycjonisty była w ZSRR zdecydowanie trudniejsza niż w Polsce. Rosjanin, Ukrainiec czy Litwin, który przeciwstawiał się systemowi, działał zazwyczaj w pojedynkę. Tylko czasami stała za nim rodzina lub grupa bliskich znajomych.
Jedną z najpiękniejszych tradycji inteligenckich Rosji jest bezinteresowny sprzeciw wobec zła. Być może ktoś powie, że to banał i że taka postawa była obecna wszędzie, gdzie inteligencja istniała. Jednakże patrząc na zachowanie ludzi protestujących przeciwko zaszczuciu Pasternaka, przeciwko procesowi Siniawskiego i Daniela, interwencji w Czechosłowacji czy więzieniu ludzi za ich przekonania, można z łatwością dostrzec, że nie chodziło im o zmiany jako takie, ale o zamanifestowanie swojej niezgody na takie, a nie inne działanie systemu. Rosyjscy dysydenci nie mieli szansy na podobne eksperymenty z socjalizmem, jak Czesi i Słowacy w 1968 r. Ich rewolucja miała charakter indywidualny. Ludzie ci nie chcieli obalenia ustroju. Nie byli potomkami Białych. Wielu z nich należało kiedyś do partii i szczerze wierzyło w głoszone przez nią ideały. Gdy rozpoznali martwotę rytuałów, musieli coś zrobić ze swoją wiarą. Przekuwali ją w walkę o konstytucyjne swobody, szacunek dla litery prawa, godność. W walce tej tracili rodziny, pracę, czasem – jak Anatolij Marczenko – życie. Mieli szczęście, jeśli tracili jedynie ojczyznę. Niewielu z nich powróciło do nowej Rosji.
Nie tylko o moskiewskich inteligentach
Redaktorzy zbiorów relacji dysydentów posługują się zwykle prostym kluczem. Wybierają wspomnienia kilku relatywnie znanych osób, dodają do tego wstęp i przygotowują przypisy. Przypisów jest z biegiem lat coraz więcej, gdyż pojawiają się nowe pokolenia, które nie mogą pamiętać zdarzeń historycznych – nawet w sposób zawodny. Pamięć zaczyna szwankować także u „świadków historii”. Gdyby Marek Radziwon chciał pójść po linii najmniejszego oporu, pewnie wystarczyłoby opublikowanie wspomnień Andrieja Sacharowa czy jego żony Eleny Bonner. Albo opozycjonistów znanych każdemu inteligentowi rusofilowi: Sołżenicyna, Daniela, Siniawskiego czy Maksimowa. Taka publikacja i tak byłaby pionierska na naszym rynku wydawniczym. Redaktor zbioru zdecydował się jednak na stworzenie dzieła szerszego.
Przede wszystkim nie jest to książka tylko o garstce moskiewskich inteligentów, których zazwyczaj obejmuje narracja o opozycji w ZSRR. Takie postawienie sprawy byłoby nie tylko błędem, ale wręcz obelgą wobec tych, którzy walczyli z systemem w Kijowie, Lwowie, Kownie czy Wilnie. Zresztą dzięki relacji Leonida Pluszcza uświadamiamy sobie, że nie byłoby fermentu w Moskwie, gdyby nie permanentny sprzeciw ukraińskich środowisk inteligenckich w Kijowie. Liberalizacja na Ukrainie przebiegała w nieco inny sposób niż w skali ogólnozwiązkowej. Tu poza „chruszczowowską odwilżą” następuje też okres koncesji dla kultury narodowej – z zachowaniem proporcji nawiązujący (choć może to jedynie moja hipoteza) do czasów „korenizacji” czy „rozstrzelanego odrodzenia”. Po pewnym czasie jednak powrócono do sprawdzonych, quasi-wielkoruskich metod i ponownie przyczepiono opozycjonistom łatkę „nacjonalistów”. Z uwagi na większą izolację i brak wsparcia ze strony (obecnych w Moskwie) zagranicznych korespondentów walka opozycjonisty w Kijowie była skazana na większą samotność, a przez to wymagała większej odwagi. Dzięki relacjom Siergieja Kowaliowa i Andrieja Sacharowa wiemy też więcej o tym, co działo się na Litwie. Nic dziwnego, że reżim największe problemy miał właśnie z Pribałtyką oraz Ukrainą. W tych republikach związkowych opozycja nie narodziła się zresztą wyłącznie w wyniku sprzeciwu z lat 60. i 70. W nastawionych patriotyczne środowiskach Ukrainy Zachodniej, Kijowa czy Wilna tworzyli ją ludzie, którzy pamiętali czasy przedradzieckie i walczyli przeciwko systemowi z bronią w ręku (w UPA czy antykomunistycznej partyzantce na Żmudzi). Duże znaczenie przykładano również do kwestii prześladowania kościołów rzymsko- i grekokatolickiego. I co najważniejsze, na Ukrainie i na Litwie pojawiał się problem niepodległości tych republik, co nawet wielkim przeciwnikom sowieckiego systemu w głowie czasem się nie mieściło (wspomina o tym jeden z cytowanych przez Radziwona rosyjskich opozycjonistów).
Bohaterowie mniej znani
Pora wspomnieć o bohaterach książki. Nie wystarczy powiedzieć, że byli ludźmi różnymi, reprezentującymi ciekawy przekrój radzieckiego społeczeństwa tamtych czasów – jak wynika z tego, o czym pisałem powyżej – w pewnym sensie niepełny. Można ich podzielić na dwie grupy. W pierwszej znajdują się ci, o których słyszał każdy inteligent (przynajmniej należy mieć taką nadzieję). Druga obejmuje osoby mniej znane.
Bez wątpienia najbardziej znanym jest Andriej Sacharow, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Relacja przywołana przez Radziwona pokazuje, iż nie był on „pomnikiem ze spiżu”, ale prostym i uczciwym człowiekiem, który mimo swoich ograniczeń umiał stawić czoła złu. Życie Sacharowa dość dobrze oddaje tytuł jego wspomnień – „Trwoga i nadzieja” [2].
Siergiej Kowaliow był z kolei autentycznym bojownikiem walki o prawa człowieka. Spędził w więzieniu i na zesłaniach dekadę. Jako jeden z niewielu opozycjonistów dostrzegał niepodległościowe dążenia Litwinów. Po 1991 r. objął ważne stanowisko w Rosji jelcynowskiej. Okazało się jednak, że w nowym ustroju prawa człowieka są nadal łamane, czego dowiodła wojna w Czeczenii. I tak Kowaliow znowu zaczął piętnować ich naruszenia w swoim kraju.
Pamięta się także o dwóch innych bohaterach książki: Piotrze Grigorence i Natalii Gorbaniewskiej. Pierwszy był starym komunistą, generałem Armii Radzieckiej, który służył przez długi czas systemowi stalinowskiemu. W latach 60. powiedział dość i zaczął walczyć o prawa Tatarów krymskich. Zmarła niedawno Natalia Gorbaniewska, poetka, dziennikarka i tłumaczka, była innego rodzaju dysydentką, ze znacznie późniejszego pokolenia. W zbiorze Radziwona ukazuje się nam jednocześnie jako matka wychowująca samotnie dzieci i opozycjonistka redagująca nielegalne wydawnictwa.
W książce znajdują się także relacje dysydentów, o których już nie każdy historyk pamięta – Wiktora Krasina, Diny Kamińskiej, Anatolija Marczenki.
Wiktor Krasin był znanym opozycjonistą, który poszedł na współpracę z reżimem. Stojąc na czele ruchu przeciwstawiającego się systemowi, zawędrował na zesłanie i tam podjął grę z KGB, którą niestety przegrał. Przyjmował od funkcjonariuszy pomoc materialną, wygłaszał oświadczenia, w których krytykował swoją działalność i wydawał kolegów. Będąc już na emigracji, przyznał się do wszystkiego. Relacja Krasina może być przez literaturoznawców porównywana z samooskarżeniem Raskolnikowa i jego próbą odzyskania człowieczeństwa. Dzieje Wiktora Krasina pokazują, że ustrój totalitarny dysponuje potężnym arsenałem narzędzi służących złamaniu człowieka i nie są to tylko tortury. Czasem jest to gwarancja spokoju, dwupokojowe mieszkanie czy kolacja na przejściu granicznym. Krasin w niezwykle przekonujący sposób opisuje swoją ewolucję, to jak powoli z człowieka niezłomnego stawał się sługusem KGB przyjmującym z dobrodziejstwem inwentarza prezenty i przywileje niedostępne dla przeciętnego obywatela ZSRR. Wiwisekcja Krasina jest tym boleśniejsza, że nie próbuje się on usprawiedliwiać. Gdy czytamy wspomnienie Krasina, dostrzegamy w nim zwykłego obywatela Kraju Rad, a mit idealnych opozycjonistów „bez skazy i zmazy” traci swą moc.
Dina Kamińska natomiast była prawniczką broniącą opozycjonistów (co w Rosji mogło kosztować przedwczesny koniec kariery zawodowej). Kiedy pisze o procesach politycznych doby chruszczowowskiej, widzimy, że nastąpił pewien postęp. Oskarżeni mieli prawo do obrony, chociaż nawet z perspektywy Polaka żyjącego w PRL tamtejsze przewody sądowe były jedynie parodią sprawiedliwości.
Kamińska skrupulatnie opisuje system prawny pełen paradoksów. Mieszały się w nim dorobki carskiego i leninowskiego autorytaryzmu, stalinowskiego totalitaryzmu, uwielbienie dla rytuałów i bezwzględna dyspozycyjność. Władza prześladowała ludzi, ale jednocześnie dbała o formy. Kamińska dowodzi, że jeśli ktoś miał odwagę, mógł korzystać z zasad tego systemu. Odważnych było jednak z oczywistych względów mało. Później, będąc już na emigracji w Stanach Zjednoczonych, Kamińska pisała z kolei o tym, że Amerykanie nie rozumieją fasadowości sowieckiego prawa.
Najtragiczniejszym bohaterem książki Radziwona jest jednak Anatolij Marczenko – prosty mieszkaniec rosyjskiej wsi, który pod wpływem permanentnego prześladowania ze strony władz radzieckich objawił wielki talent literacki. Marczenko spędził większość życia w więzieniu lub na zesłaniach. Gdy próbował budować dom, zburzono mu go. Gdy próbował uciec z kraju, uwięziono go na dłuższy czas. W okresie pewnej liberalizacji podarowano mu kilka lat wolności, dzięki czemu napisał wspomnienia przepisywane i przechowywane później przez wielu ludzi z narażeniem wolności. Prześladowano go do końca. Ostatni z wyroków wydano na niego w przededniu pierestrojki. Marczenko umarł w więzieniu w Czystopolu, podczas głodówki już za Gorbaczowa. Nie był Sacharowem, nie interweniowali więc w jego obronie zachodni politycy. Los Marczenki był losem zwyczajnego radzieckiego obywatela.
Mamy więc w tej książce wspomnienia komunistów i antykomunistów, robotników i profesorów, gwiazd opozycji światowego formatu i tych, co stali w cieniu. Są tu ludzie pamiętający czasy przedrewolucyjne i ci wychowani już w duchu „społeczeństwa bezklasowego”. O tym, jak wyglądała rzeczywistość w totalitarnym państwie, piszą kobiety i mężczyźni. Łączą ich uczciwość, idealizm i wierność prawdzie.
Dziś w dobie pisania obszernych analiz o gospodarczych problemach Rosji, kryzysie bądź postępach Putinowskiego reżimu oraz innych sprawach wielkich warto czasem przypomnieć, że historia składa się także z działań i dążeń jednostek nastawionych idealistycznie. I że nigdy nie przegrywają one całkowicie. Rosja Putina na pewno nie jest Rosją z ich marzeń. Na pewno jest jednak państwem lepszym od ZSRR.
Przypisy:
[1] M. Radziwon, „Wstyd było milczeć”, s. 255–257.
[2] A. Sacharow, „Triewoga i Nadieżda”, Inter-Verso, Moskva 1991.
Książka:
Marek Radziwon (wybór i opracowanie), „Wstyd było milczeć. Świadectwa radzieckich dysydentów”, Instytut Książki – „Nowaja Polsza”, Kraków-Warszawa 2013.