Po czterech sezonach, które odniosły spektakularny sukces komercyjny, wielu widzów zaczęło spoglądać na „Downton Abbey” z przymrużeniem oka, podskórnie przeczuwając, że najnowsze dzieło Juliana Fellowesa „przeskoczyło rekina”. Zwrot ten powstał dzięki serialowi „Happy Days” i używany jest do określenia momentu, w którym akcja osiąga swój punkt kulminacyjny, a jakość serialu, pomimo akrobatycznych wręcz wysiłków jego twórców, niechybnie chyli się ku upadkowi. Fabuła zaczyna wtedy polegać bardziej na kombinatorskich, naciąganych zwrotach akcji i skandalicznych, kontrowersyjnych zabiegach niż na dobrym pomyśle i solidnym scenariuszu [1].

W którym dokładnie momencie – i czy w ogóle – dzieło Fellowesa owy skok przez rekina wykonało, o to, oczywiście, można się spierać. Nie ma jednak wątpliwości, że „Downton Abbey” to już na tym etapie samonapędzająca się maszyna: każdy odcinek oglądało w Wielkiej Brytanii średnio 10 milionów widzów, serial został wyświetlony w ponad stu krajach, a w 2013 r. był nominowany do szesnastu nagród Emmy. Na czym więc tak naprawdę polega fenomen „Downton Abbey” i dlaczego, pomimo tak powszechnie podzielanego uznania, przysporzył sobie tylu wrogów?

Nostalgiczny lord Fellowes

Niewątpliwie to, co wielu Brytyjczyków (a tak właściwie Anglików, ponieważ serialowa posiadłość jest właśnie typowo angielska) razi najbardziej, to sposób, w jaki Fellowes traktuje konflikt na tle klasowym – a raczej, w jaki sposób ten konflikt ignoruje. „Downton Abbey” śledzi losy rodziny Crawleyów i ich służby na zamku w hrabstwie Yorkshire w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Na przestrzeni czterech sezonów (przedstawiających wydarzenia jedenastu lat) arystokracja i jej służba praktycznie niezmiennie żyją w idealnej symbiozie – pierwsi sympatyzują z drugimi, a drudzy wspierają pierwszych ze ślepą lojalnością. Fellowes nie tylko wyraźnie zarysowuje paralele pomiędzy dwoma grupami, ale i unika wywyższania jednej ponad drugą: różnica pomiędzy kamerdynerem a lokajem jest tu równie istotna, jak ta między księżną a hrabiną, a Carson i pani Hughes (lojalny lokaj i główna gospodyni domowa) mają w wielu kwestiach w Downton autorytet porównywalny z hrabią i hrabiną Grantham (patriarchą rodziny Crawleyów i jego żoną). Co więcej, klasy wyższej nie cechuje tu zacofanie i głupota, spotykane często u protagonistów powieści Virginii Woolf lub w innych filmach i serialach kostiumowych obrazujących realia wczesno-dwudziestowiecznej Anglii (na myśl przychodzą tu krótkie humoreski autorstwa P.G. Wodehouse’a o ignoranckim lordzie Bertramie Woosterze i jego błyskotliwym kamerdynerze Jeevesie – perełka angielskiego humoru). Wręcz przeciwnie, większość rodziny Crawleyów jest inteligentna i zachwycająca, a przy tym omylna i ludzka, a taki obraz wielu wydaje się nie tyle nawet zaskakujący, ile po prostu naiwny czy wręcz skandaliczny. Krytycy oskarżają Fellowesa o mdłą nostalgię i gloryfikację starego ustroju, a ich złość podjudza również fakt, że twórca „Downton Abbey” sam jest członkiem Izby Lordów.

Faktycznie, Fellowes, zagorzały zwolennik Partii Konserwatywnej, został w 2011 r. mianowany tytułem barona Zachodniego Stafford (Baron Fellowes of West Stafford), a jego żona, Emma Kitchener-Fellowes, to dwórka księżnej Kentu. Co więksi pasjonaci brytyjskiej historii skojarzą również nazwisko Kitchener z lordem Kitchenerem, brytyjskim wojskowym z epoki edwardiańskiej, którego ekstrawagancko wąsata twarz zdobiła słynne plakaty rekrutacyjne z hasłem „YOUR COUNTRY NEEDS YOU” („TWÓJ KRAJ CIĘ POTRZEBUJE”) [2]. Jeśli więc krytycy serialu szukają powodu, by sparodiować melancholijny ton dzieła Fellowesa, nic nie zainspiruje ich tak, jak prywatne życie twórcy „Downton Abbey”. Zapewne łatwiej jest nie postrzegać słowa „klasa” w kategoriach przestarzałego, neurotycznego systemu w sytuacji, w której jego własna żona odziedziczyłaby tytuł hrabiego Kitchener, gdyby nie anomalie praw primogenitury.

„Downton Abbey” ogląda się zatem jak film katastroficzny, w którym widz od samego początku nie tylko spodziewa się trzęsienia ziemi, lecz także dokładnie wie, w którym momencie ono nastąpi. Druga wojna światowa naznaczy koniec czasów fantazyjnych kostiumów i wielkich posiadłości z batalionami służby, a mieszkańcy Downton Abbey – przynajmniej część z nich – zaczynają zdawać sobie z tego sprawę. Carson, bardziej nawet niż jego pan, Robert, toczy prywatną walkę z postępem – wierząc, że dopóki wszystko w domu wykonane będzie tak jak trzeba, zmiany nie nadejdą, pogrąża się więc w stanie zaprzeczenia. Robert natomiast, na co dzień zachowując pozory, podskórnie przeczuwa brak możliwości ich dalszego trwania w obecnym systemie klasowym. Sam Fellowes przyznał, że do pewnego stopnia utożsamia się z Robertem, w nostalgicznym wywiadzie z „Vanity Fair” stwierdzając, że „smutek tego serialu polega na tym, że [mieszkańcy Downton] tworzą plany na następne sto lat, a [w danym ustroju] nie będzie im dane przetrwać nawet dwudziestu” [3].

Krytycy oskarżają Fellowesa o mdłą nostalgię i gloryfikację starego ustroju, a ich złość podjudza również fakt, że twórca „Downton Abbey” sam jest członkiem Izby Lordów.| Angelika Karasińska

Powiewem świeżego powietrza w Downton – zarówno na fikcyjnym zamku, jak i w fabule serialu – jest pojawienie się Marty Levinson, matki Cory. W przeciwieństwie do granej przez Maggie Smith starej hrabiny Violet, Martha nie trzyma się kurczowo XIX-wiecznych tradycji, a majątku dorobiła się, wychodząc bogato za mąż. Roztacza po Downton zapach amerykańskiego snu, przyćmiewając woń angielskiego modelu dziedziczenia majątku, wedle którego bogactwo przez wieki znajduje się w posiadaniu tej samej rodziny. Stąd też może również bierze się niesamowita popularność serialu wśród amerykańskiej publiczności – im, tak samo jak Marcie, i tak samo jak Fellowesowi, słowo „klasa” nie jawi się jako element zawiłego, archaicznego systemu. Nie niesie ono za sobą tak negatywnego ładunku historycznego, jak dla mieszkańców Wysp, a raczej przywodzi na myśl drabinę, po której szczeblach, przy odrobinie zawzięcia, można się z łatwością wspiąć wyżej.

Hoary old chestnut, czyli odgrzewane kotlety

Popularność „Downton Abbey” dziwi jednak tym bardziej, że dzieje angielskich mieszkańców dwudziestowiecznych posiadłości wiejskich zostały już niejednokrotnie zekranizowane, chociażby w „Powrocie do Brideshead” („Brideshead Revisited”), telewizyjnej adaptacji powieści Evelyna Waugha, lub w „Gosford Park” – słynnym filmie, dzięki któremu sam Fellowes dorobił się w 2002 r. Oscara za najlepszy scenariusz. Co więcej, pośród telewizyjnych krytyków i samozwańczych znawców, nie brakuje chętnych, by stwierdzić, że w porównaniu z jego archetypami, „Downton Abbey” prezentuje się jako nudne i trywialne dzieło – słowem, niesmaczny, odgrzany kotlet.

Arystokratycznej rodzinie wykreowanej przez Fellowesa daleko jest do tołstojowskiej moralności. Życiu w Downton rzadko kiedy towarzyszą metafizyczne rozważania o sensie istnienia czy konieczności przeprowadzenia istotnych reform społecznych. Jeśli owe myśli nachodzą bohaterów serialu, to toną pod przykrywą trywialnych rozterek dnia codziennego i ustępują miejsca szybkim, często absurdalnym zwrotom akcji, godnym prawdziwej opery mydlanej. Cudowne ozdrowienie Matthew lub śmierć pana Pamuka w trakcie upojnej nocy z Mary Crawley to tylko dwa przykłady groteskowych zdarzeń, które stawiają „Downton Abbey” na równi raczej z brazylijskimi telenowelami niż z arcydziełami pokroju „Brideshead Revisited”.

Bohaterów serialu również ciężko nazwać w pełni trójwymiarowymi. Każdego z nich charakteryzuje dobrany mu przez Fellowesa lejtmotyw. Violet znana jest ze swojego konserwatyzmu i niechęci do cudzoziemców, Batesa natomiast cechuje patologiczne wręcz oddanie i dyskrecja, za które przychodzi mu nawet zapłacić wizytą w więzieniu. W ogromnej większości bohaterowie nie zmieniają się i nie zaskakują swoim zachowaniem na przestrzeni czterech sezonów, niewiele jest niejasności i niedopowiedzeń. Bohaterowie dzielą się na „złych” i „dobrych”, i tylko nieliczni ulegają ciemnym, transgresyjnym skłonnościom ludzkiej natury.

Oczywiście komercyjny sukces i wartość artystyczna nie zawsze idą ramię w ramię – czasem wręcz można zauważyć między nimi zależność, którą najłatwiej określić jako „odwrotnie proporcjonalną”. Serialowi Fellowesa wiele można zarzucić, ale nie da się ukryć, że „Downton Abbey” to jedno z najgłośniejszych dzieł telewizyjnych ostatnich lat. Co o tym zadecydowało? Kluczem jest tu być może wyjątkowo udana i zróżnicowana obsada, skrupulatnie zaprojektowane scenografia i kostiumy lub miłosny wątek Mary i Matthew, który pomógł serialowi zyskać rozgłos również wśród nastoletnich widzów. Ogromna popularność filmów i seriali o arystokratycznej Anglii z początku dwudziestego wieku – fenomen nie do zaobserwowania w żadnym innym kraju – świadczy może nawet o pewnej skrytej nostalgii Anglików, do której niechętnie się przyznają. Powodów wskazać można wiele, ale jedno pozostaje pewne: od przeszło czterech lat brytyjscy telewidzowie wchodzą w Nowy Rok oglądając „Downton Abbey Christmas Special” i – chcąc, nie chcąc – niecierpliwie czekają, by móc znowu śledzić dalsze losy rodziny Crawleyów.

[yt]ih789WQlrtg[/yt]

 

Przypisy:

[1] http://en.wikipedia.org/wiki/Jumping_the_shark
[2] http://en.wikipedia.org/wiki/Lord_Kitchener_Wants_You
[3] „The Most Happy Fellowes”, David Kamp, „Vanity Fair”, December 2012.

Serial:

„Downton Abbey”, scen. Julian Fellowes, prod. Wielka Brytania 2010–14.