Rok temu mieliśmy Oscary pełne aktorskich zaskoczeń (choćby Oscar dla Jennifer Lawrence) . Dwa lata temu oddawaliśmy hołd „staremu kinu”. Trzy lata temu Ameryka oddała pole Wielkiej Brytanii. Z kolei w 2010 roku przez przyznanie nagrody dla „Hurt Lockera” Akademia wpisała się w wewnątrzamerykańskie rozliczenia w stylu podobnym do tych z lat siedemdziesiątych – z czasów „Powrotu do domu” Hala Ashby’ego lub „Łowcy jeleni” Michaela Cimino. Bohaterem tegorocznej ceremonii miała się stać sama Ameryka, o czym przypominały nam krótkie montaże składające się z fragmentów filmów ważnych dla amerykańskiego mitu, zapowiadane przez aktorki takie jak Sally Field (do dziś znana większości zwykłych Amerykanów jako alegoryczna Norma Rae i bohaterka „Miejsc w sercu”). I tym bohaterem ceremonii sama Ameryka pozostała – do tego w dwóch wersjach: historycznej i współczesnej.
Epicka pokuta
Dlaczego w historycznej? Zasadniczo dzięki nagrodom Akademii dla „Zniewolonego” Steve’a McQueena. Można oczywiście narzekać, że to dzieło otrzymało ich niewiele, ale jednak Oscar dla najlepszego filmu pozostaje najważniejszą z kategorii. „Zniewolony” nie jest może najdojrzalszym artystycznie dziełem brytyjskiego reżysera, ale posiada wszelkie odkryte niegdyś przez Marka Hendrykowskiego w „Historii filmowego Oscara” cechy „oscarowego dzieła” – nie jest jak „Wstyd” czy „Głód” filmem prowokacyjnym i nowatorskim, ale na pewno pozostaje dziełem epickim (a takie często wygrywają w najważniejszej kategorii), bardzo sprawnie zrealizowanym i dobrze zagranym. Stanowi też swoiste uzupełnienie historycznych rozliczeń z niewolnictwem w Ameryce, które Hollywood ostatnio nagradza (gwoli przykładu choćby te sprzed roku – „Lincoln” czy “Django”). Paradoksalnie jest to pierwszy obraz, w którym dzieje tej największej hańby w historii Stanów Zjednoczonych pokazano oczami niewolnika (choć specyficznego, bo jednak porwanego z wolnej Północy). „Zniewolony” stanowi ukoronowanie ewolucji obrazu Afroamerykanina w kinie zapoczątkowanej cukierkową postacią służącej graną przez Hattie McDaniel w „Przeminęło z wiatrem”. Nawet ubiegłoroczne laury za „Django” nie zmieniły tendencji, która nakazywała czynić białych głównymi bohaterami opowieści. „Zniewolony” stanowi odpowiedź na „Lincolna” – teraz już wiemy, dlaczego amerykański prezydent musiał walczyć o ostateczne zniesienia niewolnictwa (nawet jeśli sam Abraham Lincoln nie miał świadomości istnienia wielu aspektów niewolnictwa).
Oscar dla Lupity Nyong’o za najlepsza kobieca rolę drugoplanową można uznać za uzupełnienie Oscara dla filmu. Ukazała dramatyzm niewolnictwa w większym stopniu niż rola główna – większości zniewolonych jednak nie udało się opuścić ram tego systemu.
Grzeszna współczesność
Ale Ameryka rozliczyła się też podczas tegorocznych Oscarów ze swoją współczesnością. Nie doceniono „Wilka z Wall Street”, cóż… Film ten ukochała sobie publiczność, waląca na film Scorsesego drzwiami i oknami, oraz intelektualiści, którzy interpretowali go jako metaforę współczesnej Ameryki – nawet ważniejszą niż hollywoodzki „Kapitan Ameryka” z oscarowych przerywników filmowych. W końcu tematem interesującym znękanego kryzysem obywatela USA nie są dzieje superbohaterów, ale losy „przekręciarzy”, którzy częściowo odpowiadają za przemijający powoli kryzys.
Akademia popisała się odwagą zwłaszcza przy wręczaniu nagród aktorskich. O ile choćby Jared Leto jest przykładem Oscara za biegłość rzemieślniczą, o tyle fakt, że otrzymała go Cate Blanchett, dowodzi dalekowzroczności członków Akademii. Kreację Australijki grającej główną bohaterkę w „Blue Jasmine” Allena można uznać za swoiste podsumowanie długiej galerii kobiecych bohaterek tego twórcy. Z tą różnicą, że teraz, po czterdziestu latach zamożne mieszkanki Nowego Jorku wyglądają już u niego inaczej niż rozkosznie roztrzepana Diane Keaton czy znerwicowana i pełna psychologicznych pęknięć Mia Farrow. Na ich miejsce przyszła Cate Blanchett – ofiara rozbuchanego konsumpcjonizmu ostatnich dwudziestu lat, niepewna siebie i histeryczna. Na swój sposób nowojorczanka przeniesiona do San Francisco jest jednak bardzo hollywoodzka, co być może w największym stopniu przyczyniło się do przyznania jej Oscara – to rola epicka, na której trzyma się cały film, opowiadająca jeden z nowych amerykańskich mitów – tylko że te coraz częściej (przynajmniej od dekady) nie przynoszą nam szczęśliwego zakończenia.
Znacznie mniej oryginalnie rysuje się nam rola Matthew McConaugheya w „Witaj w klubie”. Taką Amerykę widzieliśmy już w „Transameryce”, a linia tego typu filmów wywodzi się od „Huda. Syna Farmera” czy „Nocnego Kowboja”. Nic nowego nawet w pokazaniu pogranicza amerykańsko-meksykańskiego czy wirusa HIV. Rzekłbym: dobra amerykańska sensacja z chwytliwym motywem. Nagroda dla najlepszego aktora tego roku poszła w ręce dobrego rzemieślnika, któremu się należała. Ale nic ponadto.
Gwiazdy w sieci
Prawdziwym współczesnym rozliczeniem tegorocznych Oscarów było jednak wprowadzenie ich na arenę interaktywności. Już od kilku lat o Oscarach „tłitujemy” i „fejsbukujemy”. Tym razem tłitnęła Ellen Degeneres, od razu przebijając najsłynniejszego chyba jak dotąd tłita, czyli tego wykonanego przez samego Baracka Obamę. Umieściła w internecie „selfie”. Czy może istnieć coś bardziej A.D. 2014? Do tego wszystkiego „selfie” prowadzącej Oscary był też klasyczny w formie, bo w końcu gigantyczna liczba gwiazd na zdjęciu to kalifornijska specjalność.
Najwięcej Oscarów otrzymała „Grawitacja”. To film przez jednych uwielbiany, a przez innych nie – podobno linia podziału przebiega wzdłuż miejsca projekcji. Ci z nas, którzy widzieli ją w kinie, wyszli poruszeni. Ci, którzy oglądali ją na ekranie sprzętu domowego – już nie tak mocno. Rzeczywiście, „Grawitacja” pozbawiona efektów i rozmachu nie jest filmem tak wielkim, jak się niektórym wydaje. Film Alfonso Cuaróna dołącza w ten sposób do szacownego grona pełnego „Szczęk”, „Poszukiwaczy zaginionej arki”, czyli – filmów uwielbianych i klasycznych, ale jednak zbyt małych w przekonaniu Akademii.
Rok 2014 przynosi w Hollywood kontynuację tych samych rozliczeń oraz w gruncie rzeczy spokojną ceremonię, o której po latach będą pamiętać tylko historycy kina. Może i dobrze. Z drugiej strony jednak świat zmienia się w przyspieszonym tempie i głosu Hollywood nie powinno w tej sprawie zabraknąć. Chyba że spróbuje przeczekać zmiany, jak to już raz uczynił w latach sześćdziesiątych.