Różnica była minimalna. Ostatecznie chodziło o 1,5 punktu procentowego. O tyle lepszy – według Narodowej Rady Wyborczej – okazał się w zeszłorocznych wyborach prezydenckich Nicolás Maduro. Były kierowca autobusu i lider związkowy, namaszczony na prezydenta przez zmarłego na raka w 2013 r. Hugo Cháveza, wygrał z kandydatem opozycji, Henrique Caprilesem. Wyniki tamtych wyborów prezydenckich są wymownym świadectwem polaryzacji wenezuelskiego społeczeństwa, od kilkunastu lat dającej o sobie znać przy okazji każdych kolejnych wyborów.
W ostatnim miesiącu ten podział przypomniał o sobie podczas antyrządowych protestów w Caracas i innych dużych miastach kraju. Zamieszki wywołane brutalną reakcją władz na demonstracje studentów w San Cristóbal, na zachodzie Wenezueli, zbiegły się z apogeum protestów na kijowskim Majdanie. To w naturalny sposób skłoniło komentatorów do szukania analogii pomiędzy obydwiema falami protestów. Rzeczywiście zarówno kijowski kryzys, jak i wenezuelskie protesty wybuchły w nieokrzepłych demokracjach, niekompetentnie zarządzanych przez skorumpowane rządy. Zdjęcia starć policji z demonstrantami w Caracas i informacje o kolejnych ofiarach (do dzisiaj zginęło co najmniej 13 osób) mogą przypominać sceny z Kijowa. Jednak pomimo kilku wyraźnych podobieństw, wenezuelskie centrum protestów na Plaza Altamira w Caracas dzieli od Majdanu wiele więcej niż tylko odległość geograficzna.
To jednak nie Majdan
Najbardziej widoczną różnicą jest międzynarodowy wymiar kryzysu ukraińskiego. I nie chodzi tu wyłącznie o jego konsekwencje, które dzisiaj reorganizują światowe stosunki międzynarodowe. Fundamentem ukraińskiego protestu od samego początku był spór geopolityczny, spór władzy ze społeczeństwem o miejsce Ukrainy na mapie Europy. Oczywiście demonstrujący w Kijowie mieli świadomość nieuchronności bankructwa ukraińskiej gospodarki i korupcji w otoczeniu prezydenta, ale bezpośrednim powodem protestów była wolta Janukowicza po spotkaniu z Putinem i poczucie utraty suwerenności przez ukraińskie społeczeństwo.
Pomimo kilku podobieństw, wenezuelskie centrum protestów na Plaza Altamira w Caracas dzieli od Majdanu wiele więcej niż tylko odległość geograficzna. | Stanisław Barański
Protesty w Wenezueli są tymczasem problemem stricte wewnętrznym, niezależnie od tego, jak bardzo prezydent Maduro przekonuje, że „faszystowska” opozycja działa w imieniu „jankeskich imperialistów”. Ich podłoże stanowi fatalna sytuacja państwa oraz wspomniany głęboki i trwały rozłam społeczeństwa wenezuelskiego. Bez uświadomienia sobie jego znaczenia, nie sposób zrozumieć tego, co dzieje się dzisiaj na ulicach Caracas. Polaryzacja od lat przebiega zgodnie z linią podziału klasowego. Stanowi zresztą istotę systemu stworzonego przez Cháveza pod hasłem „Patria, socialismo o muerte”, czyli de facto „kto nie z nami, ten przeciwko nam”. Po jednej stronie jest władza i jej zwolennicy, w zdecydowanej większości ubodzy Wenezuelczycy, wiele zawdzięczający rządowym programom polityki społecznej; po drugiej większość klasy średniej reprezentowana w parlamencie przez Koalicję Zjednoczenia Demokratycznego (Mesa de la Unidad Democrática), ze wspomnianym Caprilesem na czele.
Gospodarka, głupcy
Niezaprzeczalnym osiągnięciem realizowanego od końca lat 90. projektu „Socjalizmu XXI w.” jest poprawienie dostępu do edukacji i opieki medycznej najuboższym mieszkańcom Wenezueli. Chávez rzeczywiście skutecznie upomniał się o – tradycyjnie zapomnianych przez politykę – biednych i wykluczonych. To klucz do zrozumienia jego popularności. Szeroko zakrojone programy polityki społecznej, finansowane z przejętych przez państwo koncesji na wydobycie ropy, znacznie zmniejszyły nierówności dochodowe i ograniczyły liczbę Wenezuelczyków żyjących poniżej linii ubóstwa.
Ta polityka miała jednak swoje koszty. Drugą stroną „Socjalizmu XXI w.” było zmonopolizowanie przez chavistowską nomenklaturę państwowej biurokracji i dochodowego przemysłu naftowego oraz praktyczna likwidacja jakichkolwiek niezależnych mediów. Obsadzanie przez lata najwyższych stanowisk według kryterium lojalności skutkuje dziś zepsuciem państwa, katastrofą gospodarczą i rosnącym gniewem społecznym. W ciągu kilkunastu lat wenezuelski eksperyment stał się doskonałą egzemplifikacją tego, co socjolog Ralf Dahrendorf nazwał kiedyś przemianą „obfitości dla niewielu w niewiele obfitości dla wszystkich”.
Protesty w Wenezueli są problemem stricte wewnętrznym. Ich podłoże stanowi fatalna sytuacja państwa oraz głęboki rozłam społeczeństwa wenezuelskiego.|Stanisław Barański
W efekcie system stworzony przez Cháveza już kilka lat temu przestał być punktem odniesienia dla dużej części latynoamerykańskiej lewicy. Dzisiejszy kryzys w Wenezueli stopniowo unieważnia podział społeczeństwa odziedziczony przez Maduro po jego poprzedniku i uświadamia potrzebę zmian także tradycyjnym zwolennikom rządu. Inflacja przekraczająca 50 proc. w pierwszym rzędzie ogranicza przecież możliwości konsumpcyjne najuboższych. Gwałtownie rosnące współczynniki przestępczości – wbrew obiegowemu przekonaniu komentatorów – także są najbardziej dotkliwe nie dla klasy średniej, ale właśnie dla mieszkańców biednych, niebezpiecznych peryferii wenezuelskich miast.
Prezydent Maduro pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie w stanie zmobilizować swoich – wciąż licznych – zwolenników na marszach poparcia, jednak kolejki do sklepów i braki podstawowych produktów spożywczych skutecznie zrażają do władzy niezależnie od zawartości portfela czy poziomu wykształcenia. Trudno przewidzieć, czym zakończą się wenezuelskie protesty. To, czy Maduro utrzyma się przy władzy, jest jednak dzisiaj drugorzędne. W praktyce bowiem „Socjalizm XXI w.” już zbankrutował.