Czytając książki, oglądając filmy czy słuchając muzyki, zawsze zastanawiam się, jacy są ludzie, którzy nadają to, co właśnie odbieram. Zwykle zaczynam od wpisania imienia i nazwiska w wyszukiwarce, wciskam zakładkę „Grafika”, żeby zobaczyć, jak wygląda (czy wyglądał) artysta. Uważnie przyglądam się zdjęciom i próbuję oceniać: czy to jest dobry człowiek czy niedobry, smutny czy wesoły, sympatyczny czy nie. W przypadku Wild Beasts – wbrew nazwie zespołu – ze zdjęć prasowych spoglądają na nas nie rozwścieczone i przekrwione, ale smutne i pełne głębi oczy. Na zdjęciach, tak jak w Anglii, jest zimno, więc w ubiorze królują swetry, do tego koszule, marynarki i wełniane czapki.
Brytyjskiemu klimatowi odpowiadają nie tylko stroje, lecz także muzyka, dobrze wpisująca się w brytyjską tradycję muzyki alternatywnej. Najnowszy, czwarty już krążek zespołu ‒ „Present Tense” ‒ to nagranie wysokiej jakości, przemyślane, dopracowane i dobrze wyprodukowane. Oryginalne, ale stonowane. Kto słyszał „Two Dancers” (2009) czy „Smother” (2011), czyli dwie ostatnie płyty „Bestii”, nie będzie zaskoczony nowym wydawnictwem. O ile pierwsza płyta „Limbo, Panto” (2008) miała jeszcze trochę ostrych kantów, o tyle kolejne są już perfekcyjnie wypolerowane. Bardzo silne skojarzenie z kabaretem, związane głównie z falsetem Haydena Thorpe’a, obecne głównie na pierwszym krążku, znika. Delikatne brzmienie syntezatorów, miękka przestrzeń budowana przez zawsze nieszablonową perkusję Chrisa Talbota, wibrujące głosy wspomnianego Thorpe’a i Toma Fleminga – wszystko, co pojawiło się na drugiej płycie, znajduje się też na najnowszej.
Choć większości utworów z „Present Tense” można słuchać na okrągło, nie oznacza to, że są one zbudowane na prostych schematach. Ich kompozycyjny urok zmusza nas do odtwarzania całości. | Eliasz Robakiewicz
Zmiany między kolejnymi krążkami są niewielkie, choć zespół idzie z duchem czasu, np. uruchamia analogowe syntezatory. Utwory nadal są chwytliwe, a gwarantują to popisy wokalne, piękne krótkie melodie gitarowe i bardzo dopracowane linie melodyczne budujące atmosferę. Jest to wyrównana płyta, więc trudno mi wybrać najlepsze utwory. Wśród tych, które szczególnie przypadły mi do gustu, wymienię „Sweet Spot”, „Mecca” i „A Dog’s Life”. Choć większości nagrań z „Present Tense” można słuchać na okrągło, nie oznacza to, że są one zbudowane na prostych schematach. Ich kompozycyjny urok zmusza nas do odtwarzania całości. Nie wypala nam w mózgu pięciu nut, które później grają gdzieś z tyłu głowy przez cały dzień, czy tego chcemy, czy nie.
Zupełnie inną sprawą są teksty, których ocena sprawia… trudność. Z jednej strony są to nieraz bardzo zgrabne i pomysłowe wersy dotyczące realizacji własnych pragnień. Tak jak w utworze „Palace”, gdzie człowiek, który długo żył w samotności, musi podjąć wysiłek pokochania innego człowieka. Zdobyć się na odwagę, by z ubogiego życia, które „wyciska na twarzach ludzi pamiętających, ale nieposiadających miłości grymas niezadowolenia”, przejść do życia „z miłością”, o którym marzy. Sytuacja człowieka pomieszkującego w ruderze, marzącego o pałacu, to ładna i trafna metafora rozdźwięku między rzeczywistością i marzeniem, między tym, co mamy realnie, a pragnieniem.
Momentami teksty naprawdę zawodzą. Szczyt zawodu przychodzi w utworze „A Simple Beautiful Truth”, gdzie zespół brzmi tak, jakby robił pastisz własnej twórczości. | Eliasz Robakiewicz
W utworze „Sweet Spot” tematem jest nie tyle opisywany rozdźwięk, co właśnie ta wyjątkowa chwila spotkania się rzeczywistości i pragnienia. Teksty Wild Beasts są jednak dalekie od zaangażowania w jakąkolwiek „Sprawę”, autorzy ironizują i trzymają się na dystans. Spotykamy się tu z kpiną na temat wyobrażeń o autentyczności i naturalności hołubionej w kulturze alternatywnej (utwór „Nature Boy”) czy z konfrontacją z własną przeszłością („Past Perfect”). W tym ostatnim utworze relacja między przeszłością i teraźniejszością zostaje oddana za pomocą dwuznaczności słowa „czas” (ang. tense to zarówno czas, jak i napięcie) oznaczającego to, co przeszłe, oraz napięcie, jakie w nas to „przeszłe” pozostawiło.
Momentami jednak teksty naprawdę zawodzą, żeby nie powiedzieć ‒ żenują. Tak jak w muzycznie całkiem dobrym utworze „Daughters”, gdzie zespół raczy nas pretensjonalnym porównaniem relacji Chrystusa i apostołów do relacji matki i jej córek. Czy w pretensjonalnym w swojej patetyczności zakończeniu utworu „Wanderlust”: „Don’t confuse me with someone who gives a fuck, Funny how that little pound will buy a lot of luck”. Szczyt zawodu przychodzi w utworze „A Simple Beautiful Truth”, gdzie zespół brzmi tak, jakby robił pastisz własnej twórczości.
Wild Beasts to niezwykle utalentowany kwartet z zapleczem muzycznym na tyle bogatym i różnorodnym , że starczyło go na cztery świetne płyty. Jedynie w przejściu między pierwszą i drugą możemy jeszcze dostrzec, jak zespół uczy się, rozwija. Później słuchamy już tylko produkcji dojrzałych muzyków, tworzących ze swobodą i lekkością unikatowe i dopracowane utwory.
Jednak wydaje mi się, że kurs, którym zespół podąża, może go znieść na mieliznę. Zamknięcie we własnym stylu może mieć bardzo przykre konsekwencje. Niech za przykład posłuży MGMT, które na swojej najnowszej płycie „MGMT”, mimo bardzo wyrafinowanej i trudnej do zaszufladkowania stylistyki będącej połączeniem eksperymentalnego rocka lat 70. oraz rocka wczesnych lat 90., nie dorasta do własnego poziomu z poprzednich płyt. Choć zespół wypracował ciekawy i oryginalny styl, to na krążku nie pojawiło się nic nowatorskiego.
„Present Tense” to bardzo udana płyta, konsekwentnie kontynuująca to, co w Wild Beasts jest dobre. Jednym istotnym novum jest wprowadzenie intrygujących, rozbudowanych partii syntezatorów. Nie ma nic złego w podążaniu raz obranym kursem, o ile można nim przeć do przodu, a nie kręcić się w koło. Przez trzy lata od ostatniej płyty Wild Beasts nie odpłynęło za daleko od trasy kursu, a to dlatego, że do przodu pcha ich tylko własny motor.
[yt]9IIbbFIQTKI[/yt]
Płyta:
Wild Beasts, Present Tense, Domino, 2014.