Zostałam matką i w ciągu nieco ponad trzech miesięcy z decydującej o swoim losie, niezależnej feministki, która woła „siła kobiet” i „bądź superwoman”, stałam się osobą pozbawioną kontroli nad życiem, bo oddaną swoim ciałem i czasem istnieniu nowego człowieka. To z tego powodu nie pojawiałam się na wirtualnych łamach „Kultury Liberalnej”. Pierwsza rzecz, jaką boleśnie odkryłam to, że czas przestał mi ulegać. Moim czasem zarządza mój syn. Nie zarządza tylko kiedy śpi, kiedy mogę zrealizować listę rzeczy odłożonych na potem – takich, jak ten felieton. Druga rzecz, to koniec z słowami takimi, jak spontaniczność, punktualność, terminowość, słowność. Nie mogę nikomu nic obiecać, nie gwarantuję wykonania zadania, spotkania się o umówionej porze, a każdy obiecany tekst czy przysługa, na które czekają inni, okupione są często ogromnym wysiłkiem, nigdy w terminie i niechybnie za to z poczuciem winy. Poczucie winy, to także nowa rzecz w moim życiu. Mam je wobec mojego syna, nawet teraz kiedy – zamiast prasować jego ubranka czy co chwila sprawdzać czy na pewno oddycha przez sen – piszę ten tekst.
Zostałam matką i cały świat uległ przewartościowaniu. A jednocześnie pojawiła się konieczność weryfikacji feministycznych haseł, które do tej pory głosiłam. Nie wierzę już, że można efektywnie pracować na umowach śmieciowych po urodzeniu dziecka i jednocześnie mieć na to dziecko tyle czasu, ile ono potrzebuje. A potrzebuje non stop, przynajmniej w pierwszych miesiącach. Nie wierzę, że można z sukcesem godzić pracę zawodową, wyzwania jakie przed nami ona stawia, rozwój własny i swoich zainteresowań oraz życie towarzyskie z opieką nad niemowlakiem. Bo widzę, ile czasu i zaangażowania ta opieka wymaga. Podpisuję się pod każdym zdaniem, wypowiedzianym przez Katrinę Alcorn, autorkę książki „Maxed out: American Mom on the Brink”, w wywiadzie pt. „Matki na skraju wyczerpania”, jaki ukazał się w świątecznym wydaniu Gazety Wyborczej z 5 kwietnia. Opowiada ona o tym, jak bardzo amerykańscy rodzice pozostawieni są samym sobie, bez wsparcia ze strony państwa, bez płatnych urlopów rodzicielskich czy wychowawczych, bez szans na wyrozumiałość ze strony pracodawców, wobec neoliberalnego, nastawionego na sukces i zysk systemu pracy. „Nie wystarczy walczyć o swoją pozycję, o równouprawnienie w domu – trzeba zmienić cały system, który pozwoli kobietom i rodzicom w ogóle pracować i mieć rodzinę, bez poświęcania jednego albo drugiego”, mówi Alcorn. I choć opisuje ona amerykańską rzeczywistość, to jej krytyka neoliberalnego systemu, który opiekę i wychowanie dzieci pozostawia rodzicom, tak jakby posiadanie dzieci było kaprysem, za który samemu trzeba płacić, dość mocno odnosi się do państwa polskiego.
Z jednej strony słyszymy głośne nawoływanie do płodzenia dzieci, a ostatnio kuszenie mam rocznym urlopem macierzyńskim, z drugiej – potencjalni rodzice otrzymują niewiele w zamian. Podobnym głosem – matki-feministki, a raczej feministki, która została matką, przez co jej spojrzenie na feminizm uległo przewartościowaniu i zmianie kierunku, mówi Agnieszka Graff w swojej właśnie wydanej książce pt. „Matka Feministka”. Ta książka to miód na moje serce po ponad trzech miesiącach nieustannej opieki nad moim synem.
Ważna uwaga dla tych, którzy po wzięciu do ręki tej niewielkiej (stustronicowej) książki, mogą poczuć się rozczarowani. To nie są nowe teksty. W ponad 50 proc. na książkę składają się felietony, które Graff w ciągu ostatnich kilku lat pisała dla „Wysokich Obcasów” i magazynu „Dziecko”. Kilka tekstów to także przemówienia autorki, jakie ta wygłosiła podczas kolejnych edycji Kongresu Kobiet. Jedynie część pierwsza publikacji to napisane specjalnie na potrzeby książki świeże i krytyczne spojrzenie na twór społeczny zwany matką. Muszę powiedzieć, że to spojrzenie uczciwe, ale też subiektywne, bo Graff-matka, patrzy już zupełnie inaczej niż 5 lat temu, zanim w jej życiu pojawiło się dziecko. Autorka odważnie wytyka feminizmowi to, że w walce o prawa kobiet zapomniał o matkach, każąc im po prostu być kobietami jeszcze bardziej super, jeszcze bardziej wielofunkcyjnymi, nastawionymi na karierę i na walkę o miejsce na rynku pracy z mężczyznami. Przytomnie zauważa, że w swoich postulatach feminizm, podobnie jak lewica, zapomniał o kobietach-matkach, kobietach-opiekunkach, a przypomniała sobie o nich – niczym o wykluczonych – prawica. A jednocześnie zwraca uwagę na to, co tak naprawdę to zawłaszczenie oznacza. Bo choć wszystkim nam bliski jest los naszych pociech, to mamy zupełnie inne postrzeganie tego, co z tymi pociechami zrobić. Rząd dopiero od dwóch lat mówi o zwiększeniu liczby żłobków i przedszkoli – do tej pory to był problem rodziców. Udało się dostać do żłobka? Super! Zamiast żłobka – babcia? Super. Nie ma żłobka, ani babci, nie stać na opiekunkę? Siedź, kobieto w domu.
Tylko siedzenie w domu z dzieckiem wcale nie oznacza tego, co zwrot ten sugeruje. To nie jest „siedzenie”! To wszystko, ale nie to. To konkretna ciężka fizyczna praca, często ocierająca się o tak chętnie widziany w pracy korporacyjnej multitasking. A na pewno pozbawiona wszelkiego – tak modnego w kręgach „czującej więcej” i „uważnej bardziej” i zen-klasy średniej – mindfullness. Bo na to zwyczajnie nie ma czasu. Matka siedząca w domu z dzieckiem to matka wykonująca pracę 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu razy tyle lat, ile potomek musi czekać zanim przyjmą go do żłobka, przedszkola albo dopiero do szkoły. I to jest praca nieodpłatna. To również praca niewidzialna – możemy zaobserwować efekty na dobrze odżywionym i zadbanym potomku, ale tylko ten rodzic, który „siedzi w domu z dzieckiem” (a zazwyczaj jest to kobieta) wie, ile wysiłku kosztuje doprowadzenie rzeczonego potomka do stanu odżywienia i zadbania.
Graff zbiera i wyciąga na światło dzienne wszystkie uchybienia, zaniechania i niedociągnięcia systemu w kwestii pomocy rodzicom w opiece i wychowywaniu dzieci, na których tak państwu zależy. Podkreśla brak żłobków i przedszkoli, brak wsparcia dla matek w powrocie na rynek pracy, wykluczanie młodych matek z życia nie tylko zawodowego, ale i społecznego poprzez tak proste, ale znaczące elementy, jak brak podjazdów dla wózków, wind, przewijaków w urzędach etc. Matka ma siedzieć w domu aż odchowa. A potem niech sobie radzi z powrotem do pracy. Dzieci rodzą się od zawsze, Polki uzyskały prawa wyborcze prawie sto lat temu, ale nadal nie mogą czuć się pełnoprawnymi obywatelkami i korzystać z pełni praw i udogodnień, jakie system oferuje mężczyznom.
Autorka uderza w kulturę pracy i wciąż patriarchalny styl życia. To kobieta rezygnuje z życia zawodowego, to kobieta bierze zazwyczaj zwolnienia, to ją podczas rozmowy o pracę pyta się o plany rozrodcze. To ona wreszcie wykonuje gros obowiązków domowych – znowu ta niewidzialna praca – starając się sprostać wyzwaniu godzenia pracy z życiem domowym, z byciem matką. Możemy krzyczeć za Zofią Nałkowską, że chcemy całego życia, ale to nie znaczy, że wszystko – praca, dom, dzieci – ma spoczywać tylko na naszych barkach. Graff podkreśla, że Matka-Polka nie musi być Superwoman, choć do takiej postawy namawiały i namawiają hasła feministyczne. Zresztą z tworem Matki-Polki Graff też się rozprawia. Bo kobiety nie chcą już łatki Matki-Polki, kojarzącej się z poświęceniem, wyrzeczeniem i utratą siebie na dobre. Chcą równości i partnerstwa w domu, ale przede wszystkim chcą państwa, które im to ułatwi. W końcu to, co robią matki to hodowanie kolejnych pokoleń, przyszłych obywateli, a przede wszystkim przyszłych podatników, na których tak bardzo państwu zależy. To podejście systemu – albo sobie poradzisz albo siedź w domu – jest bardzo egoistyczne, bardzo pasujące do państwa składającego się z jednostek, pojedynczych atomów, które nijak nie składają się na wspólnotę i nie działają na rzecz wspólnego dobra. Masz dziecko, to sobie radź, ale bardzo chcemy, żebyś te dzieci jednak miała. Z drugiej strony, podejście konserwatywne także zachęca kobiety do posiadania dzieci i zamknięcia się w domowym „zaciszu”, bo to w końcu dla dziecka najlepsze, a matka dzięki temu zrealizuje tak pożądany (zarówno społecznie, bo tradycja, jak i rynkowo, bo więcej miejsc pracy dla mężczyzn) i odpowiednio przez konserwę lukrowany model społeczny.
Dla tych, którzy nie chcą specjalnie pochylać się nad nieprorodzinną polityką państwa i nad brakami systemu, Graff proponuje swoje felietony, które przez szereg lat ukazywały się w „Wysokich Obcasach” i „Dziecku”. To genialny zestaw tekstów pod hasłem „macierzyństwo non-fiction”. O tym, ile czasu może zająć wyjście z dzieckiem z domu, o tym, że liczba czynności do wykonania przy dziecku jest nieograniczona i rośnie wprost proporcjonalnie do jego wieku. O tym, jak trudno się wychowuje dziecko w społeczeństwie, w którym każda babcia, sąsiadka czy pani z kolejki sklepowej wie lepiej od ciebie, co najlepsze dla twojego dziecka i dlaczego wszyscy uważają, że różowy i lalka chłopcu nie przystoi.
Graff w swojej książce uświadamia, jak wielka odpowiedzialność ciąży na rodzicach przy opiece i wychowywaniu dzieci, jak ciężka praca spoczywa na barkach Matek-Polek i jak ważną rolę powinno tu odgrywać państwo. Rok temu większość ze spraw, na jakie zwraca uwagę i jakie porusza w swoich tekstach Graff traktowałam z przymrużeniem oka, myślałam o tym: będę superwoman, kobieta nie musi wybierać między pracą, a życiem prywatnym, wszystko można pogodzić. Dziś bym tego nie powtórzyła. I dlatego chwała autorce za jej książkę. Najpierw Fundacja Mama, a teraz Graff głośno domagają się w naszym imieniu uznawanego przez państwo godnego rodzicielstwa i godnego życia. Kobieta nie rodzi się matką, staje się nią, gdy w jej życiu pojawia się dziecko. Państwo musi zrozumieć, że kobiecie nic „naturalnie” nie przychodzi. Przestańmy bawić się w instynkty macierzyńskie, w „kobieta zawsze da sobie radę”, w przymykanie oka na potrzeby, które powinny być kobietom-matkom zagwarantowane. Podpisuję się pod książką Graff i życzę wszystkim uważnej lektury.