Przyjęło się traktować Russella jak chaotycznego szaleńca, którego kolejne filmy były na przemian genialne i beznadziejne. Gdy umarł w 2011 r., większość Brytyjczyków kojarzyła go pewnie bardziej z burzliwego udziału w Big Brotherze dla gwiazd niż z twórczością sprzed 40 lat. Reżyser doskonale rozumiał, co należy zrobić, żeby zwrócić na siebie uwagę, a dzięki naturalnej ekstrawagancji potrafił zbudować swój medialny portret dokładnie tak, jak sobie tego życzył. Barwne historie z jego życia nie oddają jednak prawdziwego charakteru twórczości Russella – równocześnie idealisty i sceptyka, nieustannie poszukującego odpowiedniej formy, by dać upust swojej olbrzymiej wyobraźni i – choć może brzmieć to kiczowato i patetycznie – romantycznej naturze.
Nie bez powodu można go nazywać także prekursorem postmodernizmu [1]. Inspiracje czerpane z XIX-wiecznej sztuki – szczególnie muzyki romantycznej, malarstwa prerafaelitów czy literatury Oscara Wilde’a i D. H. Lawrence’a – zawsze poddawał transformacji, którą opisał jeden z jego biografów – Joseph A. Gomez [2]. Najpierw z materiału wyjściowego wyłuskiwał wyłącznie to, co go interesowało. Następnie tworzył własną wizję danej postaci, by w ostatnim etapie poddać ją krytyce, najczęściej przez kampowe wyolbrzymienie i przerysowanie jej cech. Jednocześnie, nieustannie podkopując fundamenty systemu społecznego i wyśmiewając różnorakie instytucje (w szczególności Kościół, monarchię i konserwatywne rządy Thatcher), zawsze starał się zachować dystans wobec własnych wyobrażeń i przekonań.
Ta na pozór chaotyczna postawa twórcza, oparta na nieustannym podważaniu istnienia jakichkolwiek pewników, pozwoliła mu pozostać twórcą osobnym, którego filmy nie wpisują się w żaden szerszy trend obowiązujący w kinie. Z drugiej strony wyrażanie skrajnych poglądów doprowadziło do sytuacji, w której Russellowi poświęca się co najwyżej krótką notkę w podręcznikach historii filmu.
Prywatne obsesje
Nie wstydził się przesady. Wprowadzał w życie nawet najbardziej śmiałe i niedorzeczne pomysły. Scenariusze rzadko pisał w oparciu o własne teksty, wolał sięgać po powieści bądź biografie wybitnych muzyków. Podobnie jak jego przyjaciel i współpracownik Derek Jarman odnajdował intelektualne korzenie w twórczości artystów z wcześniejszych epok. Choć wszystko, co mówił o sobie, należy traktować z ostrożnością jako możliwą konfabulację, jedna z anegdot wydaje się idealnie odzwierciedlać jego wielkie przywiązanie do sztuki wielbionych przez siebie mistrzów. Cierpiał wówczas na depresję, bo nie wiedział, co ma ze sobą zrobić po powrocie ze służby w RAF-ie. Przypadkowo usłyszał w radiu muzykę klasyczną i od razu zrozumiał, że to jego nowa pasja. Niedługo potem matka nakryła go podobno na tańczeniu nago do „Święta wiosny” Igora Strawińskiego i prawie wyrzuciła z domu.
Zapisał się do grupy baletowej, ale nie potrafił tańczyć. Zajął się więc fotografią, niedługo potem zaczął kręcić także filmy krótkometrażowe, które zainteresowały Huwa Wheldona z BBC. Tym sposobem na początku lat 60. Russell dołączył do ekipy programu edukacyjnego „Monitor”. Uznając film za „małżeństwo dźwięku i obrazu”, szybko zaczął wychodzić poza przyjęty format programu telewizyjnego. Przyznał, że jednym z największych problemów, przed jakimi stoi reżyser, jest znalezienie odpowiedniego sposobu posługiwania się medium filmowym, tak by stworzyć wizualne odpowiedniki dla o wiele bardziej wyrafinowanych dźwięków muzyki. Równocześnie już wtedy zaczął szokować widownię własną interpretacją życiorysów niektórych twórców. Końcem jego współpracy z telewizją było „Dance of the Seven Veils” (1970) o Richardzie Straussie. Russell przedstawił niemieckiego kompozytora jako nazistę i zderzył jego kompozycje z obrazem mordowanych Żydów. W wyniku interwencji rodziny artysty, posiadającej prawa autorskie do muzyki, emisji zaprzestano.
Russell nie musiał jednak przejmować się zerwaniem kontraktu z BBC, gdyż kilka miesięcy wcześniej jego najbardziej uznany film – „Zakochane kobiety” (1969) – odniósł ogromny sukces, przynosząc mu rozpoznawalność i nominację do Oscara za reżyserię. Zarówno w późnych produkcjach telewizyjnych, jak i w pierwszych dziełach pełnometrażowych ujawniały się też powoli obsesje reżysera. Wszystko, co tworzył, zaczęło krążyć wokół „wspólnego ogniska”, jak pisał Aleksander Ledóchowski [3]. Składały się na nie trzy bardzo ogólne, ale specyficznie potraktowane przez Russella, tematy. Pierwszym była seksualność, która – jeśli represjonowana – prowadziła często jego bohaterów do okrucieństwa, jak w przypadku Czajkowskiego w „Kochankach muzyki” (1970). Drugim stał się temat kontaktu twórcy z dziełem. Jednym z najlepszych filmów Russella, a zarazem najmniej estetycznie spójnym z jego pozostałymi dziełami, był „Dziki Mesjasz” (1972), opowiadający historię miłości rzeźbiarza Henriego Gaudiera i Zofii Brzeskiej. To jednak także, a może przede wszystkim, opowieść o artyście, który odczuwa nieustanną potrzebę tworzenia, nawet w obliczu nędzy i głodu. W filmie tym zawartych jest wiele tropów autobiograficznych reżysera, który przyznał, że czuje się podobny do niedocenionego za życia artysty.
Nietrudno wyobrazić sobie reakcje publiczności, gdy w każdym dziele naczelnego gorszyciela pojawiały się sceny gwałtów, homoseksualnego seksu czy kpiny z symboli religijnych. | Mateusz Góra
W końcu trzecią obsesją Russella było ukazywanie jednostki skrępowanej normami społecznymi. Reżyser idealnie wpisał się w kontrkulturowy klimat późnych lat 60., ukazując w „Zakochanych kobietach” ‒ adaptacji kontrowersyjnej powieści D.H. Lawrence’a ‒ nieposkromioną seksualność. Zszokował widownię sceną nagich zapasów dwóch bohaterów – Ruperta granego przez Alana Batesa i Geralda, w którego wcielił się Oliver Reed. Na tle powstających wówczas licznie w Wielkiej Brytanii „dramatów kuchennego zlewu” pierwsze arcydzieło Russella stanowiło nową jakość. Widownia odpowiedziała entuzjastycznie na jego dążenie do odświeżenia kina zdominowanego przez nieustanne podejmowanie problemów najniższych warstw społecznych w naturalistycznym wydaniu. Okazało się, że poczucie humoru reżysera, momentami rubaszne, innym razem gorzkie i ironiczne, połączone z celowo rozbuchaną warstwą wizualną, spodobało się Brytyjczykom.
Będąc katolikiem, Russell postanowił następnie wystąpić przeciwko hipokryzji swojego Kościoła w „Diabłach” (1971) na podstawie powieści „Diabły z Loudun” Aldousa Huxleya. Film został uznany za obrazoburczy i poddany licznym cięciom przez bardzo surową w latach 70. brytyjską cenzurę. Mimo to przez wiele tygodni utrzymywał się na szczycie listy najczęściej oglądanych filmów w Wielkiej Brytanii. Wycięta scena „gwałtu na Chrystusie” (a dokładnie na olbrzymim krucyfiksie) dokonanego przez zmanipulowane zakonnice, ostatecznie odnaleziona w puszce śmierdzącej sosem winegret przez przyjaciela reżysera kilka lat przed jego śmiercią, została przywrócona do filmu, choć decyzja ta nadal budzi duże kontrowersje. Nietrudno więc wyobrazić sobie reakcje publiczności w latach 70., gdy w każdym kolejnym dziele naczelnego gorszyciela pojawiały się sceny gwałtów, homoseksualnego seksu czy kpiny z symboli religijnych i państwowych.
O filmach Russella z lat 80. Thomas Elsaesser pisze z kolei, że „histeria bulgocze w nich przez cały czas zaraz pod powierzchnią [tego, co przedstawione]” [4], mając na myśli lęk bohaterów „Zbrodni namiętności” (1984) czy „Ostatniego tańca Salome” (1988) z jednej strony przed fizyczną anihilacją wynikającą ze zbyt dużej rozwiązłości, z drugiej przed panującym wówczas w Wielkiej Brytanii thatcheryzmem, a w Stanach Zjednoczonych reaganizmem – systemami ograniczającymi prawo jednostki do ekspresji swojej seksualności w imię purytańskiej moralności.
Nigdy jednak Russell nie pozwolił sobie na bezmyślne podążanie za ideałami kontrkulturowymi. Gdy tworzył „Tommy’ego” (1975), ekranizację rock-opery zespołu The Who, chciał wyolbrzymić głupotę ówczesnej telewizji i płytkość jej przekazu, równocześnie jednak był zafascynowany niesamowitą siłą przyciągania i popularnością rosnącego w siłę nowego medium. Zresztą od popkulturowych nawiązań reżyser nigdy nie stronił, chcąc dokonać współczesnej reinterpretacji postulatów twórców, z których dzieł korzystał. Kampowa przesada pozwalała mu zachować ironiczny dystans wobec anachronicznych z perspektywy współczesnego człowieka postulatów Lawrence’a czy pełnej patosu muzyki Czajkowskiego. Czując sentyment do XIX-wiecznej sztuki, chciał sprawdzić jej aktualność, równocześnie, jak przystało na ironistę, świetnie się przy tym bawiąc. Wykorzystywał estetykę opartą na przesadzie i podkreśleniu performatywnego charakteru ról społecznych i płciowych, by wyrazić swój sprzeciw wobec konserwatyzmu społeczeństwa oraz innych reżyserów. Dopiero filmy Russella pozwoliły na pokazanie seksualności w kinie brytyjskim bez przemilczeń i aluzji, do których uciekali się twórcy nawet w okresie kina Młodych Gniewnych.
Czas przesilenia
„Zakochane kobiety”, „Diabły”, „Lisztomania” (1975) czy „Tommy” okazały się wielkimi sukcesami frekwencyjnymi. Widownia kochała w latach 70. Russella, krytyka nienawidziła, wytykając mu wulgarność, zły gust, zamiłowanie do przesady i chęć zwrócenia na siebie medialnej uwagi za wszelką cenę. Sam reżyser śmiał się z tych zarzutów, żartując, że powinien nazywać się Russellini, żeby zdobyć uznanie brytyjskich recenzentów, którzy w tamtym czasie wysoko cenili twórców włoskich. Śmiało można powiedzieć, że był on także prekursorem „estetyki MTV” w filmie. Trudno chociażby zliczyć liczbę nawiązań do „Tommy’ego” w późniejszych teledyskach.
Filmy Russella, choć niepoprawne ideologicznie, nigdy nie były atakowane przez władze brytyjskie, prawdopodobnie ze względu na to, że cieszyły się popularnością i na siebie zarabiały. Gdy jednak Hollywood zaprosiło na początku lat 80. reżysera do Stanów Zjednoczonych, ten wyjechał. Pracując nad kultowymi „Odmiennymi stanami świadomości” (1980), Russell napotkał problem, z jakim musiała zmierzyć się przed nim większość europejskich reżyserów odwiedzających Hollywood, czyli ogromny wpływ producenta na kształt dzieła. Ostatecznie nie był w ogóle zadowolony z tego projektu, uważając, że narzucono mu rozwiązania, które spłyciły jego wizję. Wytwórnia bała się jednak, że film w kształcie, w jakim widział go reżyser, się nie sprzeda. Dopiero rosnąca popularność „Odmiennych stanów świadomości” przekonała go z czasem do zmiany zdania.
I choć Russell nakręcił dla amerykańskich wytwórni jeszcze kilka filmów, w tym jedno ze swoich ostatnich arcydzieł, „Zbrodnie namiętności” (1984), nigdy nie udało mu się odzyskać uznania publiczności, jakim cieszył się w latach 70., kiedy „zdzierał pleśń ze staroświeckiego kina brytyjskiego” [5]. Może jednak miało to związek nie tyle z faktem tworzenia w innym kraju, co raczej kondycją psychiczną reżysera. Russell zaczął coraz bardziej osuwać się w wynaturzone wizje, pełne pornograficznej dosłowności. To, co kiedyś było jego atutem, czyli dominująca nad treścią i żyjąca własnym życiem wizualność, w późnych latach 80. stało się przekleństwem. Niewielu odnajduje wartość w „Być dziwką” (1991) czy „Siłą woli” (1996) – filmach zbyt powierzchownych, tracących swój subwersywny charakter na rzecz posługiwania się kiczowatymi kliszami. Okazało się, że pomysły inscenizacyjne, niegdyś śmiałe i świeże, coraz częściej stawały się formą autoplagiatu – powtarzaniem nieustannie tych samych, z czasem już wyświechtanych, rozwiązań.
Cena niezależności
Gdy pod koniec lat 90. nikt już nie chciał wyłożyć pieniędzy na jego nowe filmy, Russell się nie poddał. Założył w garażu domową wytwórnię, Gorsewood Studios, i z radością stwierdził, że odtąd będzie „garażowym twórcą”. Rok przed śmiercią w 2011 r. przy współpracy ze studentami Uniwersytetu Walijskiego stworzył swój ostatni film – „Boudika kontratakuje”. Podobnie jak znacząca część jego twórczości zostanie on pokazany podczas retrospektywy reżysera w czasie tegorocznej edycji festiwalu T-mobile Nowe Horyzonty. Wśród najwybitniejszych dzieł reżysera, z produkcjami lat 70. na czele, widzowie będą mieli okazję zobaczyć także filmy składające się na „trylogię gorących majtek”, stworzone na początku XXI w. w okresie „garażowym”, oraz wczesne produkcje nakręcone dla BBC, pokazujące dojrzewanie wyjątkowego stylu Russella.
Dorobek Kena Russella to jednak aż kilkadziesiąt filmów, które na pierwszy rzut oka wydają się chaosem niemożliwym do ujęcia w jakiekolwiek teoretyczne ramy. Jego twórczość jest sinusoidą arcydzieł i projektów zupełnie nieudanych. Wystarczy jednak zobaczyć kilka z nich, żeby zrozumieć, że z tego pozornego zamętu wyłania się ideologiczna i estetyczna spójność, dowodząca twórczej dojrzałości Russella. Nieustannie krążył wokół tematów, które obsesyjnie go interesowały, konsekwentnie stosując wypracowaną przez siebie metodę tworzenia adaptacji i biografii, które stały się jego specjalnością. Brytyjska kinematografia wiele mu zawdzięcza, chociaż pozostaje twórcą zapomnianym. Taki najwyraźniej już jest los „odmieńca”.
Przypisy:
[1] Sylwia Kołos, „Ken Russell – spojrzenie na biografię artysty”, „Kwartalnik filmowy” 2006, nr 53.
[2] Joseph A. Gomez, „Ken Russell: The adaptor as creator”, Muller 1976.
[3] Aleksander Ledóchowski, „Zimne ognie”, „Kino” 1973, nr 7.
[4] Barry Keith Grant, „The Body Politic: Ken Russell in the 1980s„ [w:] Lester D. Friedman (red.), „Fires Were Started: British Cinema And Thatcherism”, Wallflower Press 2007.
[5] Mark Kermode, „Ken Russell, 1927–2011: an appreciation by Mark Kermode”, http://www.guardian.co.uk/film/2011/dec/04/ken-russell-appreciation-mark-kermode.
Fotografie: materiały prasowe MFF T-Mobile Nowe Horyzonty