Można zaryzykować stwierdzenie, że Neil Gaiman, którego nazwisko jest marką na rynku wydawniczym, znany jest większości wielbicieli literatury. Czy to jako pisarz dla starszych („Amerykańscy bogowie”), czy dla młodszych czytelników („Koralina”). Jako pierwszy autor otrzymał nagrody Medal Carnegie (przyznawany przez Związek Bibliotekarzy Brytyjskich) i Medal Newbery (przyznawany przez Związek Bibliotekarzy Amerykańskich) za to samo dzieło – „Księgę cmentarną”. Jest wreszcie autorem scenariusza do dwóch odcinków „Doktora Who”. Niedawno w Polsce pojawiła się jeszcze jedna pozycja jego autorstwa – o intrygującym tytule „Na szczęście mleko…”, tym razem przeznaczona dla najmłodszych czytelników, choć moim zdaniem trzeba tu poczynić pewne zastrzeżenie, o którym poniżej. Szalona historia zaczyna się całkiem niewinnie. Mama wyjeżdża na konferencję, zostawiając w domu dwoje dzieci pod opieką nieco roztargnionego taty. Świadoma tego roztargnienia – zostawia mu listę rzeczy, o których zrobieniu musi pamiętać, a na końcu tej listy znajduje się polecenie: „Kup mleko”. Nazajutrz rano okazuje się, że mleka nie ma, a skoro nie ma mleka – nie ma śniadania, ponieważ ani keczup, ani majonez, ani zalewa z ogórków, ani nawet sok pomarańczowy nie nadają się do polania nimi chrupek. Tata przez chwilę walczy z pokusą, by zaproponować dzieciom na śniadanie coś, co nie wymaga użycia mleka, ale przypomina sobie, że brak mleka oznacza także i to, że sam nie będzie mógł napić się herbaty, więc decyduje się wyjść do sklepiku na rogu, aby je kupić. Wychodzi i… przepada.
Zdaniem dzieci – na wieki, a nawet na wieki wieków. Na takie wieki wieków, które starczają na wypicie całego soku pomarańczowego i zjedzenie nieco suchych płatków (niesmakujących jednak tak dobrze, jak z mlekiem). A gdy tata wreszcie wraca – z mlekiem – na pytania dzieci, gdzie był tak długo, całe wieki (?!) opowiada historię, w której och, czego nie ma! Są zielone śluzowate osobniki z kosmosu o zbyt wielu oczach uznające plastikowe flamingi za najwyższą formę sztuki, piraci, wampiry i mądre, różowe kucyki; bogowie dżungli i policja międzygalaktyczna składająca się z dinozaurów oraz profesor Steg – stegozaur – a nawet autorka „Przewodnika po wszystkim w całej przyszłości”. Niesamowite, że z wszystkich tych przygód i spotkań z istotami o nieraz bardzo złych zamiarach, tata nie tylko uszedł cało, ratując przy okazji świat przed przemodelowaniem, a wszechświat – przed unicestwieniem, ale w dodatku ocalił mleko i mógł je przynieść swoim dzieciom na śniadanie! Jest w tej książce wszystko, czego wielbiciele Gaimana mogą oczekiwać: charakterystyczne, niezwykłe postaci, opowieść z szalonymi zwrotami akcji przypominająca jazdę na rollercoasterze, która może być wstępem do wymyślania własnej wersji, a wszystko to dopełnione świetnymi, nieco komiksowymi w stylu ilustracjami Chrisa Riddella.
Te właśnie ilustracje są przyczyną, dla której uczynić trzeba wspomniane powyżej niewielkie zastrzeżenie. Chociaż bowiem duża, wyraźna czcionka, krótkie zdania i prosty język, jakim napisana jest ta historia, sugerować mogą, że książka przeznaczona jest dla naprawdę młodych czytelników, to podarowanie jej małym dzieciom o szczególnie żywej wyobraźni może nie być najlepszym posunięciem. Niektórzy bohaterowie, bardzo dokładnie sportretowani przez Chrisa Riddella – który mawia o sobie, że wprawdzie nie ma wyobraźni za to dysponuje świetnymi modelami, dzięki którym wszystkie jego rysunki powstają z natury – mogą wydać się naprawdę przerażający. Osobiście książkę poleciłabym dzieciom nieco starszym – szczególnie tym, które nie rwą się do czytania. Przetestowałam ją na własnym dziewięciolatku, który bardzo lubi książki pod warunkiem, że czyta mu je ktoś inny – Gaimana pochłonął i przyszedł spytać, czy jest jakiś ciąg dalszy.
I w związku z ciągiem dalszym polecałabym powieść także dorosłym. Zwłaszcza tym, którzy ciągle muszą odpowiadać na pytania: „Gdzie byłaś/byłeś tak długo?!”. Po jej lekturze będzie wiadomo, jak odpowiadać na podobne pytania, posiłkując się książką, własną fantazją albo – tak jak tata z opowieści „Na szczęście mleko…” – rysunkami własnych dzieci wiszącymi na lodówce, zabawkami walającymi się po dywanie i książkami stojącymi na półkach. Jestem pewna, że dzieci to docenią, nawet jeśli – tak jak dzieci z książki i syn Neila Gaimana – nie uwierzą nawet w jedno słowo.
Książka:
Neil Gaiman, „Na szczęście mleko”, ilustr. Chris Riddell, tłum. Piotr W. Cholewa, Galeria Książki, Kraków 2013.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek