Podczas właśnie trwającego szczytu USA-Afryka, poświęconemu głównie kwestiom gospodarczym, przywódcy państw afrykańskich po raz kolejny przypomnieli, że bez pomocy z zewnątrz nie są w stanie poradzić sobie z eksplozją kłusownictwa i handlu zagrożonymi gatunkami zwierząt.
Jeszcze niedawno wydawało się, że przed słoniami, nosorożcami czy tygrysami rysuje się może nie świetlista przyszłość, ale całkiem przyjazna i gwarantująca przetrwanie gatunku. Dziś szacuje się, że przy obecnym tempie słonie znikną z sawann już za 20 lat, a do listy zwierząt zagrożonych wyginięciem dopisuje się gatunki do niedawna liczne i powszechnie występujące. Dlaczego? Cherchez la Chine!
W latach 70. i 80. ubiegłego wieku, po wprowadzeniu w życie „Konwencji o międzynarodowym handlu dzikimi zwierzętami i roślinami gatunków zagrożonych wyginięciem” (ang. skrót CITES) i ograniczeniu handlu ponad 30 tys. gatunków przedstawicieli fauny i flory, przyroda odetchnęła. Kłusownicy ograniczyli działalność, ceny kości słoniowej spadły, zwłaszcza gdy w 1989 r. ONZ wprowadziło całkowity zakaz handlu ciosami. Niestety, już 10 lat później CITES zezwoliła kilku krajom afrykańskim na eksperymentalną sprzedaż do Japonii przechwyconej od kłusowników kości słoniowej. Po dziewięcioletnim memorandum, w 2008 r. znów pojawili się chętni do sprzedaży i do kupna. Namibia, Botswana, Zimbabwe i RPA wystawiły na aukcjach łupy odebrane przestępcom, bogaci Japończycy i Chińczycy mogli przebierać wśród ponad 100 ton słoniowych kłów. Teoretycznie zyski ze sprzedaży powinny zostać przeznaczone na ochronę przyrody, a legalna sprzedaż miała zaspokoić popyt i docelowo zmniejszyć podaż na czarnym rynku. Do podsumowania tego, co wydarzyło się później można użyć powiedzenia: „chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze”. Ponieważ aukcja z 2008 r. była, przynajmniej teoretycznie, ostatnią legalną okazją do zakupu kości słoniowej – jej ceny w Azji, a zwłaszcza w Chinach, poszybowały. W Hongkongu w 2008 r. kilogram słoniowego kła można było kupić za ok 1,2 tys. HKD, w 2013 r. doszła już do 230 tys. HKD. Na kontynencie ceny rosną jeszcze bardziej dynamicznie, a chętnych do inwestowania w rzadkie dobra są miliony. Te miliony często dysponują lewymi milionami juanów i nie zadają zbędnych pytań o pochodzenie – kieł to kieł. A gdy chińska klasa średnia i wyższa chce coś kupić, zawsze znajdą się chętni do spełnienia ich zachcianek.
Poza aspektem inwestycyjnym, dotyczącym głównie być czy nie być słoni, w grę wchodzą jeszcze dwa czynniki: kulinarny i leczniczy. I to one sprawiają, że obecnie najczęściej przemycanym zwierzęciem na świecie jest pangolin, czyli łuskowiec. Zaskakujące, prawda? Do niedawna był to słabo znany, choć powszechnie występujący w Afryce i Azji, owadożerny ssak pokryty twardymi łuskami. Niestety, kilka lat temu w Chinach i Wietnamie zapanowała moda na mięso pangolinów i stały się daniem luksusowym na wystawnych bankietach. Efekt – łuskowce są dosłownie „wyjadane” i nie dotyczy to tylko gatunków azjatyckich. Gatunki afrykańskie również są masowo chwytane i – żywe lub martwe – wysyłane do Azji. Co rusz w mediach pojawia się informacja o nieudanych próbach przemytu, np. w maju chińska straż graniczna przechwyciła prawie 1000 zamrożonych pangolinowych tusz.
Przez chińskie apetyty i grube portfele, pozwalające na zaspokojenie każdego kulinarnego kaprysu, najróżniejsze gatunki zwierząt na całym świecie są bliskie wyginięcia. Morświny kalifornijskie, najmniejszy gatunek delfina na świecie odkryty zaledwie w 1958 r, żyjące wyłącznie u wybrzeży Meksyku, prawdopodobnie znikną w przeciągu kilku lat. Przypadkowo padają ofiarą nielegalnych połowów występującej tam ryby Totoaba macdonaldi (także zagrożonej wyginięciem), której pęcherze pławne służą z kolei do przygotowywania leczniczych wywarów i zup. Suszone pęcherze są następnie przemycane do Chin, a reszta całkiem pokaźnej ryby wyrzucana do wody. Podobny los spotyka olbrzymie manty, kilkumetrowe morskie giganty, ponieważ ich skrzela to kolejny ceniony i cenny składnik leczniczych rosołków.
Na nieszczęście dla wielu zwierząt, tradycyjna medycyna chińska wykorzystuje różnorodne części ich ciał do wytwarzania lekarstw na wszelakie przypadłości – od raka do poprawy nastroju. Np. łuski pangolina mają pomagać w laktacji, róg nosorożca leczyć z impotencji, a żółć niedźwiedzia eliminować choroby wzroku i wątroby (o kontrowersjach związanych z pozyskiwaniem żółci pisałam już wcześniej). I nawet jeśli substancje lecznicze znajdujące się w ciałach zwierząt można uzyskać na drodze syntezy chemicznej, to chiński konsument i tak woli „produkt naturalny”, a nie „chemię”.
Ten ponury obraz zwierzęcej gehenny próbuje zmienić chiński rząd. I, trochę przypadkowo, ma już na koncie pierwsze sukcesy związane ze zmianą nawyków konsumpcyjnych swych obywateli. Płetwy rekina – niezwykle kosztowne danie i powód światowej rekiniej hekatomby – przestają być w Chinach najwykwintniejszą pozycją podczas bankietów, wesel i przyjęć. Przyczynił się do tego przepis z grudnia 2012 r., zakazujący podawania płetw podczas oficjalnych obiadów i kolacji. Powodem była raczej walka z korupcją i urzędniczym rozpasaniem (za bankiety płacił podatnik), którą z zapałem toczy prezydent Xi Jinping, niż troska o los rekinów, ale koniec końców – je się ich obecnie znacznie mniej, więc i zapotrzebowanie oraz ceny znacznie spadły.
Nowe prawo z kwietnia tego roku jest już całkowicie świadomym działaniem na rzecz ochrony 420 zagrożonych gatunków. W myśl nowych przepisów karze podlega zarówno kupiec, jak i konsument: grozi im nawet do 10 lat więzienia. Uderzono więc w ostatnie ogniwo, człowieka, który powodowany często nostalgie de la boue, chęcią powrotu do dzikości i zrobienia czegoś występnego, nakręca światową spiralę przemysłu kłusowniczego. Czy nowe prawo przyczyni się do zmiany podejścia chińskich konsumentów? Jeśli będzie konsekwentnie egzekwowane, a walka z korupcją nie wygaśnie (nielegalnych przyjemności podniebienia często zażywają nieuczciwi urzędnicy), to istnieje szansa, że zwierzęta na całym świecie odczują ulgę. Ekolodzy powinni więc mocno trzymać kciuki za antykorupcyjny zapał Pekinu.