Wybitny amerykański krytyk filmowy Roger Ebert mawiał, że kino jest dla niego przede wszystkim czymś w rodzaju machiny, która wytwarza empatię. Emocjonalne zaangażowanie w losy ekranowych postaci pozwala nam przekraczać samych siebie – nasze wychowanie, kontekst kulturowy, osobiste poglądy, i przynajmniej w pewnym stopniu przyjąć perspektywę innych ludzi, zrozumieć ich nadzieje, aspiracje, marzenia oraz lęki. „Orange Is The New Black” wpisuje się w metaforę Eberta oraz pod wieloma względami realizuje jej inkluzywny sens. Egalitarna galeria kobiecych twarzy z czołówki serialu ujawnia intencje twórców od samego początku – historia każdej jednostki jest tak samo istotna i warta opowiedzenia.
Platforma dla serialowych eksperymentów
Najnowszy serial Jenji Kohan (znanej z produkcji takich jak „Trawka” czy „Kochane kłopoty”) warto odnotować nie tylko ze względu na artystyczny sukces, ale także z powodu jego specyfiki produkcyjnej. Powstawał on w samym centrum przemian kształtujących współczesny przemysł telewizyjny. „Orange Is The New Black” to produkcja platformy streamingowej Netflix, która zaistniała w publicznej świadomości głównie dzięki temu, że dostosowała sposób dystrybucji swoich seriali do potrzeb odbiorców. Pierwszego lutego 2013 roku Netflix udostępnił jednocześnie wszystkie odcinki pierwszego sezonu „House of Cards”, umożliwiając użytkownikom Internetu obejrzenie ich zgodnie z indywidualnymi preferencjami – także w formie intensywnego maratonu (tzw. binge-watching). Strategia ta przyciągnęła uwagę zarówno widzów, jak i mediów, przekształcając Netflix z dnia na dzień w poważnego gracza na rynku producentów seriali i konkurenta dla takich gigantów jak HBO czy Showtime.
Popularność „House of Cards” była nieunikniona – tytuł ten był hitem jeszcze zanim sfilmowano choćby jeden odcinek. Nowy model rozpowszechniania, głośne nazwiska za kamerą (David Fincher, Joel Schumacher) i przed jej obiektywem (Kevin Spacey, Robin Wright) oraz atrakcyjna tematyka bezpośrednio przełożyły się na sukces komercyjny tego serialu.
Jednak to nie prestiżowy „House of Cards” okazał się sztandarową produkcją platformy Netflix, ale właśnie „Orange Is The New Black”, serial opowiadający o żeńskim więzieniu federalnym, z jego mało znaną i mocno sfeminizowaną obsadą, niecodzienną strukturą narracyjną oraz predylekcją do podejmowania trudnych zagadnień. W kręgu poruszanych tematów znalazł się problem uprzywilejowania białych, relacje klasowe, homoseksualna miłość oraz patologie amerykańskiego systemu penitencjarnego. Brzmi to jak przepis na ambitną porażkę, która zakończy się na pierwszym sezonie z powodu zbyt niskiej oglądalności, ale publiczność dość niespodziewanie podjęła wyzwanie rzucone przez Jenji Kohan. Netlix zazdrośnie strzeże oficjalnych danych, ale jednocześnie podaje, że „Orange Is The New Black” bardzo szybko stał się ich najczęściej oglądanym serialem.
Jako produkt serwisu streamingowego „Orange Is The New Black” w pełni wykorzystuje nowe możliwości narracyjne, niedostępne dla tradycyjnych stacji telewizyjnych. Długość odcinków, nieograniczona blokami reklamowymi i ramówką, waha się od 51 do 90 minut, w zależności od objętości wątków przedstawianych w danej odsłonie. Z kolei zwyczaj oglądania całego sezonu w krótkim przedziale czasowym ośmielił scenarzystów do stosowania chwytów narracyjnych, które w telewizji mogłyby zostać uznane za sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Na jednym z takich zabiegów – przewrotnie wykorzystującym fabularne przyzwyczajenia widzów – opiera się zresztą cała konstrukcja serialu.
Różne oblicza żeńskiego więzienia
Przewodnikiem po zakładzie karnym w Litchfield jest Piper Chapman (Taylor Schilling), skazana na 15 miesięcy za przewożenie pieniędzy pochodzących ze sprzedaży narkotyków. Reprezentuje ona świat uprzywilejowanych białych Amerykanów – czyli większości odbiorców serialu. Jednak głównym „bohaterem” jest tak naprawdę samo więzienie oraz jego zróżnicowana struktura społeczna. Ten fakt scenarzyści początkowo sprytnie zakamuflowali przed widzami. W pierwszych kilku odcinkach Chapman wydaje się protagonistką „Orange Is The New Black” (serial stanowi adaptację pamiętników dziennikarki Piper Kerman dotyczących jej więziennych doświadczeń), lecz z czasem staje się tylko jedną z wielu barwnych postaci, które stopniowo odsłania przed nami Litchfield: więźniarek, strażników oraz pracowników administracji więziennej. Twórcy serialu wykorzystali historię Piper jako przynętę, za pomocą której wciągają widzów do nieznanego im świata. Podążając za oswojonym i bezpiecznym punktem widzenia jednej bohaterki, odbiorcy zyskali dodatkowo cały szereg nowych perspektyw.
Serial „Orange Is The New Black” udziela głosu tym, którzy zazwyczaj go nie mają. Mamy szansę poznać historie przedstawicieli mniejszości, jednostek marginalizowanych i odrzucanych nie tylko przez społeczeństwo, lecz także przez kulturę popularną.| Karol Kućmierz
Struktura „Orange Is The New Black” wiele zawdzięcza „Zagubionym”. Podobnie jak w tym głośnym serialu poszczególne odcinki zazwyczaj skupiają się na poczynaniach jednej postaci, równocześnie ujawniają także kluczowe fakty z jej przeszłości w rozbudowanych retrospekcjach. Nie chodzi tu jednak o budowanie fikcyjnej mitologii, lecz o udzielenie głosu tym, którzy zazwyczaj go nie mają. Mamy szansę poznać historie przedstawicieli mniejszości, jednostek marginalizowanych i odrzucanych nie tylko przez społeczeństwo, lecz także przez kulturę popularną – żadna z nich nie miałaby najmniejszej szansy, żeby stać się bohaterką własnego serialu. Prowadzi to również do obalania mylnych osądów. Suzanne (Uzo Aduba), znana wśród współwięźniarek jako Crazy Eyes, na pierwszy rzut oka wpisuje się w rolę więziennej wariatki, niezdrowo zafascynowanej Piper. Jej ekscentryczne zachowania mają jednak swoje głębokie i tragiczne przyczyny, które są odkrywane w kolejnych odcinkach. W rezultacie Suzanne stopniowo uwalnia się z okowów stereotypu i staje się złożoną postacią – zauważają to także inni bohaterowie, coraz częściej zwracając się do niej po imieniu.
W medialnym krajobrazie zdominowanym przez męskich antybohaterów, takich jak Rust Cohle (Matthew McConaughey) i Marty Hart (Woody Harrelson) z popularnego „Detektywa” stacji HBO, gdzie kobiece postacie są najczęściej ledwie naszkicowane lub wycięte z obraźliwych szablonów, „Orange Is The New Black” stanowi orzeźwiający haust świeżego powietrza. Serial Jenji Kohan pokazuje, że świat może być pełen różnic, odmiennych perspektyw i fascynujących bohaterek. Scenarzyści udowadniają, że istnieje wiele historii, które jeszcze nie zostały opowiedziane. Walcząca o akceptację swojej tożsamości Sophia (Laverne Cox – pierwsza afroamerykańska transpłciowa kobieta, która została nominowana do nagrody Emmy w kategorii aktorskiej), przyjaźń pomiędzy heteroseksualną Taystee (Danielle Brooks) i zakochaną w niej lesbijką Poussey (Samira Wiley), miłosne dylematy biseksualnej Piper, przebywającej w jednym więzieniu z byłą partnerką, wojna o dominację pomiędzy dwiema dojrzałymi kobietami: Red (Kate Mulgrew) i Vee (Lorraine Toussaint) czy godzenie się z nadchodzącą śmiercią przez chorą na raka Rosę (Barbara Rosenblat) – to oryginalne opowieści, których sama obecność w popularnym serialu musi wydać się zaskakująca. Wszystkie te bohaterki są grane przez znakomite, lecz – co znaczące – do tej pory anonimowe dla szerokiej publiczności aktorki.
Ten pluralistyczny obraz jest efektem scenariusza opartego na grze niuansów. Doskonale widać to na przykładach poszczególnych więziennych grup, które odróżniają się od siebie slangiem, wewnętrzną hierarchią i kodeksem wartości, co twórcy serialu przedstawiają z ogromną dbałością o detale. Również specyficzny, naturalistyczny tryb gry aktorskiej sprawia, że niemal każda bohaterka mówi własnym językiem i sprawia wrażenie spójnej, wielowymiarowej oraz pełnej kontrastów osobowości, nie zaś przypadkowego zbioru cech. Autorzy serialu stopniowo poszerzają repertuar powracających postaci, jednocześnie stale nadbudowując naszą wiedzę o tych, które już dobrze znamy (lub nam się tak wydaje). Początkowo Poussey, Crazy Eyes i Rosa egzystowały na peryferiach głównej osi narracji, lecz już w drugim sezonie każda z nich dostała swój własny odcinek z pogłębioną retrospekcją. Obecność takiej galerii indywidualności sprawia, że Jenji Kohan może sobie pozwolić na dość ryzykowne zagrywki, polegające na odejściu od oswojonego miejsca akcji. W premierze drugiego sezonu zostajemy tymczasowo przeniesieni w zupełnie nowe środowisko więzienia w Chicago, podczas gdy w drugim odcinku spędzamy czas wyłącznie w Litchfield,. Zakładając, że widzowie traktują sezon jako całość, niebezpieczeństwo, że taki zabieg sprawi, że poczują się wyalienowani i przestaną oglądać serial, zostaje w dużym stopniu zminimalizowane. A jednak takie narracyjne „wycieczki” stanowią wartość poszerzającą perspektywę widza, nie pozwalając jednocześnie na uśpienie jego mechanizmu empatii.
Alternatywa dla antybohaterów
Niezwykła popularność „Orange Is The New Black” jest o tyle zaskakująca, że jego twórcy czerpali swoje inspiracje raczej z tytułów, które miały spore problemy ze znalezieniem swojej publiczności. Hit platformy Netflix najbardziej przypomina dwa seriale HBO – „Deadwood” Davida Milcha i „Prawo ulicy” Davida Simona. Z pierwszego z nich, pokazującego rozwój tytułowego Deadwood (od osady do miasta), zaczerpnięto narrację o rodzącym się w bólach społeczeństwie i wielopoziomowych relacjach pomiędzy jego członkami. Z drugiego wywodzi się kompleksowa krytyka patologicznych instytucji – system penitencjarny w Stanach Zjednoczonych (na przykładzie Litchfield) to biurokratyczny koszmar, który pożera w równym stopniu wszystkich: więźniów, strażników i naczelników, niezależnie od tego, czy mają dobre, czy też złe intencje. Ponadto serial Kohan stara się unikać nadmiernej sensacji. Znajdziemy w nim oczywiście seks, przemoc oraz bezpardonową walkę o władzę (kluczowym miejscem w topografii więzienia jest kuchnia pozwalająca na przemycanie kontrabandy), lecz uwaga twórców skupia się raczej na życiu wewnętrznym postaci i stosunkach pomiędzy nimi. Swoistą antropologiczną obserwację poświęcono prozaicznym, lecz fascynującym zwyczajom panującym w Litchfield. Dobrze ilustruje to wątek, w którym Piper jest głodzona przez pracowników kuchni, ponieważ wcześniej bezwiednie obraziła ich kompetencje kulinarne. Aby przetrwać, musi wkupić się w łaski współwięźniarek i – dzięki temu – w przyspieszonym tempie poznaje zasady więziennej wymiany przysług.
„Orange Is The New Black” to dokładne przeciwieństwo takich produkcji jak „House of Cards” czy „Detektyw”. Widzowie, którzy są już znużeni schematycznymi opowieściami o mężczyznach z sukcesami w pracy, ale fatalnym życiu osobistym, znajdą w nim wszystko, czego potrzebują: niekonwencjonalne i złożone postacie kobiet oraz ich prywatną perspektywę. Istotnymi elementami oryginalnej wizji serialu są również dobrze odmierzone proporcje komedii i dramatu oraz niezmierzone pokłady empatii w stosunku do wszystkich bohaterów. To najbardziej zdumiewająca cecha tego serialu – jego scenarzystki (zespół Jenji Kohan składa się w większości z kobiet, co jest w zasadzie niespotykane) robią wszystko , żebyśmy dobrze zrozumieli punkt widzenia i motywacje prawie każdej jednostki, ponieważ w ich przekonaniu wszyscy są równie ważni – jako indywidualności i jako członkowie społeczności. Szczególne osiągnięcie pod tym względem stanowi odcinek z retrospekcją Lorny Morello (Yael Stone), stalkerki szaleńczo zakochanej w mężczyźnie o imieniu Christopher. „Delikatny” sposób przedstawienia jej historii sprawia, że trudno całkowicie potępić bohaterkę pomimo całej serii niepodważalnych przewinień, których się dopuściła.
Co ostatecznie zadecydowało o niespodziewanym sukcesie „Orange Is The New Black”? To serial, który powstał w sprzeczności z obowiązującymi trendami, stawiając na współczucie, podczas gdy wielu twórców ma do zaoferowania już tylko cynizm. Może właśnie dlatego udało mu się zdobyć przychylność widzów.
Serial:
„Orange Is The New Black”, reż. Jenji Kohan, prod. USA (2013-)