Nominacja Donalda Tuska, przynajmniej dla mnie, wyznacza też symboliczne zwieńczenie całego okresu 25 lat polskich przemian zapoczątkowanych w ‘89 roku. Czy zatem, wraz z tymi rocznicami i podsumowaniami, dobiega końca epoka dominacji pokolenia polityków transformacyjnych na polskiej scenie politycznej? Czy możemy spodziewać się rychłej – albo jakiejkolwiek – zmiany pokoleniowej w polskiej polityce? Co nowego, mogłoby wnieść „nowe pokolenie” do politycznego krajobrazu?

Stawiam te pytania w kontekście toczącej się debaty o nowych ruchach miejskich i refleksji nad tym, czy są one raczkującą alternatywą – na razie lokalną – dla obecnego kształtu polskiej polityki. Bardziej jednak niż dyskusja o ich (bez)partyjności, profesjonalności czy szansach wyborczych, interesuje mnie pytanie o to, czy istnieje jakaś wspólnota doświadczeń pokolenia dzisiejszych 20- i 30-latków, która pozwoliłaby nie tylko na odmianę kształtu polskiej sceny politycznej, ale też na artykulację nowej wizji i ambicji Polski na następne dekady.

O pokoleniu dzisiejszych 20-30 latków od lat mówi się głównie w kategoriach nadawanych im etykietek. Najpierw były to „dzieci wolnego rynku”, pokolenie „nic”, a w swej najmłodszej odsłonie – „dzieci sieci”. | Dominika Blachnicka

W myśleniu o „pokoleniowości” towarzyszy mi klasyczna definicja Karla Mannheima, który postrzegał pokolenie nie tyle w kategoriach biologicznych, ale przede wszystkim w jego wymiarze społecznym. W ujęciu Mannheima pokolenie tworzą osoby, które łączy wspólnota położenia społeczno-historycznego, a co za tym idzie – wspólnota doświadczeń, które wyznaczają podobny horyzont myślenia i postrzegania rzeczywistości.

Polska scena polityczna, od prawej do lewej strony, zdominowana jest od ponad 25 lat przez pokolenie dzisiejszych 50- i 60-latków, które wchodziło w dorosłość w ostatnich dekadach PRL-u. Pomimo różnic biografii, łączyła je istotna wspólnota doświadczenia upadku systemu realnego socjalizmu i pokojowej rewolucji, która rozpoczęła okres transformacji ustrojowej i gospodarczej. W tej analizie celowo pomijam pokolenie 40-latków, które – z pominięciem wyjątków – jest moim zdaniem na trwałe praktycznie wyłączone z polskiej sceny politycznej. Są gdzie indziej.

Tymczasem o pokoleniu dzisiejszych 20-30 latków od lat mówi się głównie w kategoriach nadawanych im etykietek. Najpierw były to „dzieci wolnego rynku”, na które rodzice projektowali swoje niezrealizowane ambicje, pokolenie „nic”, które łączyła wspólnota konsumpcji, aby – w swojej młodszej odsłonie – stać się „pokoleniem 1600” i „dziećmi sieci”. Trudno mówić w tym przypadku o jednym szczególnym „przeżyciu pokoleniowym”. To pokolenie, które „nie załapało” się na „Solidarność” ani na upadek żelaznej kurtyny, a nawet na szybkie kariery charakteryzujące pokolenie ich starszych kolegów i koleżanek.

Mało tego, patrząc na kolejne Diagnozy Społeczne, nawet pod względem wartości – pokolenie to w swojej masie nie różni się specjalnie od pokolenia swoich rodziców – jest tylko trochę bardziej otwarte, trochę bardziej liberalne pod względem światopoglądowym i gospodarczym. Nadal liczy się przede wszystkim rodzina i stabilizacja materialna.

Trudno mówić o jednym szczególnym „przeżyciu pokoleniowym”. To pokolenie, które nie załapało się na „Solidarność” ani na upadek żelaznej kurtyny, a nawet na szybkie kariery charakteryzujące pokolenie ich starszych kolegów i koleżanek. | Dominika Blachnicka

Od wielu lat jest raczej przedmiotem działań politycznych, do którego adresuje się różne polityki, i wobec którego stawia się pewne oczekiwania (np. że wrócą z zagranicy), a nie jego świadomym podmiotem. Nie było szczególnie aktywne politycznie, zwłaszcza jeśli tę aktywność mierzyć tradycyjnie – jako wykorzystywanie swojego biernego i aktywnego prawa wyborczego. Generacja ta okazała swoją potencjalną sprawczość polityczną dwa razy – w 2007 roku, jedyny raz aktywnie uczestnicząc w wyborach parlamentarnych i przyczyniając się do odsunięcia PIS od władzy, oraz w 2011 roku, protestując przeciw umowie ACTA. W obydwu przypadkach wyłoniło się jako ruch protestu, który rozpłynął się tak szybo, jak powstał, ale co ważne – realizując swoje postulaty.

Czy zatem – gdy patrzymy z takiej perspektywy – raczkujące ruchy miejskie i cały szereg oddolnych inicjatyw obywatelskich, w których uczestniczą przede wszystkim młodzi ludzie, można widzieć jako próbę odzyskania (czy raczej zabrania) głosu w życiu publicznym przez pokolenie, które do tej pory było raczej pasywne i skoncentrowane na sobie i swoim życiu? I jeśli odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, to co takiego owo pokolenie, a raczej jego przedstawiciele – mogliby wnieść do polityki?

Dostrzegając zasadność argumentów o ich nieprzygotowaniu i niedojrzałości, co punktował Grzegorz Lewandowski na łamach Kultury Liberalnej, słabości zaplecza i przypuszczalnie słabym wyniku w nadchodzących wyborach samorządowych, o czym pisał Paweł Ciacek, wychodząc poza rozmowę: czy współpracować, czy nie, z istniejącą władzą – co innego jest dla mnie istotne. W myśleniu i działaniu aktywistów można dostrzec elementy, które świadczą o tym, że traktują politykę w sposób inny, niż pokolenie ich rodziców, inaczej widzą sens swojego zaangażowania, a przede wszystkim – potencjalnie – są zdolni do artykulacji nowej wizji Polski.

Po pierwsze: polityka jako miejsce działania, a nie trwania

Patrząc na szereg oddolnych działań ruchów miejskich i inicjatyw obywatelskich, stawiam pewnie ryzykowną tezę, że wchodzą do życia publicznego z innym zbiorem motywacji niż starsze pokolenia. Raczej z zamiarem działania niż trwania czy tylko zdobywania stanowisk. Polityka dziś – ani ta ogólnopolska, ani ta lokalna – nie jest najlepszym miejscem robienia „kariery” czy zarabiania pieniędzy. „Karierę” dziś robi się gdzie indziej i potrafię sobie wyobrazić dziesiątki bardziej prestiżowych wizytówek niż ta posła czy radnego miasta. Działaczom miejskim towarzyszy więc wizja realizacji konkretnych projektów i załatwienia konkretnych spraw – często żmudnych i całkiem niespektakularnych. Potencjalnie w hierarchii uznania liczy się ten, kto zrobi najwięcej, a nie ten, kto zajmie stanowisko w nieistniejących przecież strukturach ruchów społecznych.

Jasne, brak struktur i zaplecza to w dłuższej perspektywie problem, ale również i przyjemna odmiana od polityki partyjnej, gdzie główna energia inwestowana jest w układanie planszy na mapie różnych układanek partyjnych

Po drugie: polityka jako miejsce kolaboracji, a nie konfrontacji

Młodzi ludzie skupieni wokół ruchów miejskich i szeregu oddolnych inicjatyw potencjalnie potrafią dogadać się w zajmujących ich sprawach i walczyć ile się da w ograniczonych systemem warunkach. Wiem, że pisanie tego w świetle dzielącego się środowiska warszawskiego czy poznańskiego może brzmieć kuriozalnie. Nie piszę jednak o współpracy w kategoriach budowy frontu jedności, ale raczej dojrzałości myślenia o tym, że polityka nie jest grą zero-jedynkową – że nigdy nie jest tak, że da się zrealizować wszystko. Chodzi o postawę, w której załatwienie czegokolwiek jest ważniejsze niż wyjście z niczym, że kompromis to nie zawsze zdrada narodowa – i o myślenie o mieście, regionie i kraju w kategoriach „da się”, a nie: „nie da się, więc nie warto próbować”. Kolaboracja, nie oznacza braku konfliktu politycznego. Oznacza, że umiejętność zawierania sojuszy, nawet jedynie taktycznych i nawet z istniejącą władzą, jest z reguły bardziej skuteczna i pożądana niż palenie mostów.

Po trzecie: sprawa najważniejsza – ambicja, a nie adaptacja

Patrząc na pokolenie dzisiejszych 20-30 latków skupionych w ruchach miejskich i oddolnych inicjatywach lokalnych, można dostrzec nową ambicję w myśleniu o tym, jakim miejscem do życia ma być dzielnica, miasto i jakim krajem ma być Polska. Mam wrażenie, że to pokolenie definitywnie kończy z bezkrytyczną polityką często koślawej „modernizacji” i „adaptacji”, charakteryzującą ostatnie 25 lat myślenia o projektach życia publicznego. Powtarzana przez rodziców mantra: „żeby było jak na Zachodzie”, traci rację bytu i to definiuje ich doświadczenie generacyjne. Mam intuicję, że pokolenie to myśli o sobie i swoim kraju odważniej – nie w kategoriach kopiowania, ale w kategoriach kreowania i w tym sensie jest bardziej „wewnątrzsterowne” niż pokolenie transformacyjne – samo potrafi wyznaczać cele, ma ponadnarodowe horyzonty i wielowymiarową perspektywę. Warszawa nie musi być taka jak Berlin, a Kraków nie musi być wyłącznie wizytówką dla turystów. Kompleks „brzydkiego kaczątka” odchodzi do lamusa. Młodzi ludzie działają nie by się upodobnić do innych, ale dlatego że mają własne pomysły i idee na urządzenie swojego świata: od własnego podwórka po – mam szczerą nadzieję – wymyślenie nowego sposobu finansowania rent i emerytur.

Schodząc na ziemię i odpowiadając na postawione na wstępnie pytanie o możliwość rychłej zmiany pokoleniowej w polskiej polityce, nie spodziewam się, że nastąpi ona z dnia na dzień, a już na pewno nie w najbliższych wyborach. Przypuszczam, że pokolenie Kaczyńskiego, Komorowskiego i Millera – a lokalnie Majchrowskiego i Hanny Gronkiewicz-Watz – jeszcze przez pewien czas będzie wyznaczać główny nurt życia politycznego. Celem tego eksperymentu jest jednak co innego – pokazanie i uzmysłowienie sobie, że młode pokolenie Polaków mogłoby robić politykę inaczej, bo ma inne doświadczenia, inne motywacje, inny horyzont i potencjalnie jest zdolne do artykulacji nowej wizji Polski na najbliższe lata. To moim zdaniem są dobre wiadomości. Myśląc więc o tym, jak przygotowywać się do wzięcia odpowiedzialności za miasto i kraj, niekoniecznie chodzi o to, żeby uczyć się od „dorosłej” polityki, ale raczej – jak sprawić, żeby nie wpaść w koleiny wyłącznie peryferyjno-adaptacyjnego myślenia i jałowości, która trawi polskie życie publiczne. Podstawowe wyzwanie to jak dojrzewać, zachowując świeżość spojrzenia i ambicję w planowaniu. No i oczywiście, jak porwać – już nie do działania, a do głosowania – tę większość ziewających przed ekranami rówieśników.