Do „Miasta 44” podchodziliśmy, przynajmniej do czasu, z dużymi nadziejami, wzmocnionymi przez pierwsze zapowiedzi. Długo czekaliśmy na taki film o powstaniu: porządnie dofinansowany, nowoczesny w formie, opowiedziany z werwą, nieunikający trudnych tematów, ale też niepastwiący się nad nimi z wyższością. Zrobiony przez Jana Komasę, któremu może w „Sali samobójców” nie wszystko się udało, ale wyraźnie próbował zrozumieć istotny problem współczesności. Tymczasem po sierpniowej prapremierze „Miasta” usłyszeliśmy, że będzie źle; słyszeliśmy też jednak twórcę, który zarzekał się, że we wrześniu do kin trafi wersja poprawiona. Bardziej chcąc wierzyć, niż wierząc, przedłużyliśmy nasz kredyt zaufania dla Komasy – tylko po to, by zetknąć się z dziełem, które idealnie koresponduje ze swoją historyczną podstawą. I tu, i tu – klęska.
Powstanie w skali mikrej
Film Komasy reklamowany był hasłem „Miłość w czasach apokalipsy”, zapowiadany jako dzieło, które odchodząc od „wielkiej historii”, skupia się na losach zwykłych, pojedynczych ludzi wkręconych w wir dziejowych tragedii. Jako taki wpisuje się w mocny dziś nurt twórczej odrazy wobec wszelkiej „podręcznikowości” i refleksji nad szerszymi procesami, nurt opowiadania raczej o historiach niż o Historii. Taka orientacja z jednej strony pozwala na uniknięcie dydaktyzmu oraz akademizmu, wlanie życia w pomniki i schematy – z drugiej jednak grozi utratą łączności z całym konkretnym kontekstem polityczno-społecznym, który, czy tego chcemy, czy nie, wpływa na życie jednostek. Odwołując się do przykładu doskonałej „Obławy” Marcina Krzyształowicza – wspaniale, że powstał film o zagubieniu, rozpaczy i fatalizmie szeregowych żołnierzy podziemia, którzy gdzieś głęboko w zimnym i błotnistym lesie trwają uczepieni resztek nadziei w sens walki. Dobrze byłoby jednak, gdyby znalazł się twórca, który potrafiłby ukazać w atrakcyjny sposób dylematy rozstrzygane na wyższych szczeblach, przez postaci, których nazwisk nie można wymyślić, których biografie i dorobek trzeba wcześniej dogłębnie przestudiować. Bez tego filmografia historyczna będzie nieustannie pokracznie przekrzywiona w jedną ze stron.
Bohaterowie Komasy są bladzi i cieniutcy niczym skrawki bibułki. Wszyscy sprawiają wrażenie ledwo naszkicowanych, stworzonych z gotowych (stereo)typów. | Monika Helak, Łukasz Bertram
Problem „Miasta” jest niestety znacznie poważniejszy, niż wynikałoby to z powyższej dialektyki. Komasa konsekwentnie porusza się w mikroskali, każąc widzowi podążać za losami dwojga powstańców – Stefana (Józef Pawłowski) oraz Biedronki (Zofia Wichłacz) – i śledzić ich przeprawy na polu walki oraz na polu rodzącej się miłości, skomplikowanej przez obecność „tej trzeciej” (Anna Próchniak). Uczucie to rozwija się od Woli po Czerniaków, tym „mocniejsze”, im słabszy i bardziej beznadziejny staje się opór zbrojny w kolejnych dzielnicach. Cudzysłów użyty jest tu nieprzypadkowo – bohaterowie Komasy są bowiem bladzi i cieniutcy niczym skrawki bibułki. Wszyscy sprawiają wrażenie ledwo naszkicowanych, stworzonych z gotowych (stereo)typów – próżno wypatrywać u nich znamion wewnętrznej walki, przeżywanej pasji miłosnej czy załamania nerwowego. W dobie hołubienia relacji bezpośrednich świadków wydarzeń, z ich motywacjami, wartościami, lękami i wątpliwościami, takie pominięcie psychologii wydaje się co najmniej zdumiewające, a przede wszystkim – nieprzekonujące z punktu widzenia strategii opowiadania o jednostkowych historiach. Czysto reaktywna, niemal mechaniczna w swoim prezentyzmie gra aktorska Pawłowskiego oraz Wichłacz nie skłania do współodczuwania. Widz, skonfrontowany z narastającą hekatombą i słabnącą ekspresją aktorów, może czuć się coraz bardziej zdystansowany. Zadziwiające, skoro w „Sali samobójców” reżyser z prowadzeniem aktorów kłopotu nie miał. Gierszał swoim rozhisteryzowaniem mógł chwytać za serce – Pawłowski zostawia z ustami szeroko otwartymi w niemym zdumieniu.
W tej wizji może nie wszyscy Polacy są z dworku – ale jeśli nie są, to są dziećmi przedwojennych oficerów. A przecież niedawno Robert Gliński potrafił w „Kamieniach na szaniec” zasygnalizować różnice w poglądach, orientacjach społecznych swoich bohaterów. O podobnych cechach chłopców i dziewcząt u Komasy nie ma mowy. Wiemy tylko o nich, że kochają siebie nawzajem i oczywiście miłują Ojczyznę. Ale na to, by choć na chwilę zadać pytanie – jaką Ojczyznę? – woli twórcom filmu niestety nie starczyło. Bardzo dobrze, że dziś portretuje się ludzi żyjących kilkadziesiąt lat temu nie jako chodzące szyldy z deklaracjami ideowymi. Bardzo źle, jeśli w tym ogólnoludzkim uniwersalizmie zatrzeć miałoby się to, czym żyli oni w swoim konkretnym czasie i przestrzeni. Wiadomo – nie każdy młody żołnierz AK w chwilach przerwy od konspirowania rozważał, jaki kształt ma przyjąć reforma rolna. Ale byli też i tacy – bez nich obraz o przeszłości będzie niepełny. Komasa splątał jedyne drobne świadectwo różnic społecznych między dwoma żeńskimi protagonistkami swojej historii z wątkiem ich rywalizacji o względy Stefana – co musi ten konflikt tylko osłabić.
Ornament 44
Zwiastuny „Miasta 44” rozbudzały nadzieję również na to, że wreszcie na ekranach zagości polski film, w którym scen batalistycznych nie będzie odgrywać pięciu facetów, jeden czołg oraz pół ruiny, w którym historyczny dramat oddany zostanie na poziomie nie tylko refleksyjnym, lecz także materialnym. Konieczność oddania gorączkowości walki w plątaninie ulic i korytarzy, postępującego rozkładu, a w końcu rozbicia tkanki miejskiej i ludzkiej dawała ogromne pole do popisu reżyserowi, operatorom i fachowcom od efektów specjalnych.
Trudno mieć pretensje do Komasy jako młodego reżysera, że chce wykorzystywać najnowsze środki wyrazu artystycznego. Niech będzie mieszanie stylistyk: gra komputerowa, horror, hollywoodzki romans i film wojenny w jednym. Tylko dlaczego w tej mnogości twórca zupełnie traci głowę? Dlaczego popada w zwyczajny kicz, taki jak w scenie pierwszego pocałunku Stefana i Biedronki, przy której śmiechem wybuchnąłby nawet Oskar Dirlewanger? Przez brak umiaru ucierpiała również sekwencja marszu przez kanały, doświadczenia tak traumatycznego, tak intensywnego, że prawdopodobnie dziś niemożliwego do wyobrażenia. Po co więc do lęku przed spadającymi z góry pociskami, ciemnością i odorem ekskrementów dodawać fantasmagoryczną stylizację na przeciętny thriller albo teledysk ze zbliżającymi się coraz bardziej ścianami? Bogata ornamentyka „Miasta 44” sprawia wrażenie kompletnie losowej, użytej bez wyczucia kontekstu przedstawianych wydarzeń. Czy zmienia nasz ogląd powstania to, że przez kilka sekund śledzimy coraz bardziej desperacką obronę Czerniakowa kamerą jak z gry komputerowej, podążającą za lufą broni? Czy namiętne używanie zwolnionego tempa lub muzyki elektronicznej w scenach miłosnych wnosi do sprawy merytorycznie lub estetycznie nową jakość? Siedząc w kinowym fotelu, obserwujemy zupełnie przypadkowe sekwencje, wybrane jak ze sklepu z zabawkami, zestawione ze sobą w infantylnym chaosie i feerii barw. Rodzi się pytanie, o czym tak naprawdę jest historia, którą „ozdabiają” podobne atrakcje wizualne. Czy Komasa w ogóle wiedział, co chce opowiedzieć o powstaniu?
Co gorsza, miszmasz ten sprawia, że nawet – w zamyśle wstrząsająca – scena krwawego deszczu po eksplozji na ul. Kilińskiego (jak pisał Gajcy: „Wszyscy święci, hej, do stołu! / W niebie uczta: polskie flaczki / wprost z rynsztoków Kilińskiego! / Salcesonów misa pełna / Świeże, chrupkie / Pachną trupkiem”) w swojej bezpośredniości jest tak odmienna od reszty filmu, iż sprawia wrażenie jedynie ornamentu. Traumatyczne zetknięcie się z Niewyobrażalnym sprowadzone zostaje do efekciarstwa. Słusznie zwracał uwagę Tadeusz Sobolewski, że kolejne dramatyczne obrazy przesuwające się przed oczyma widza próbują oddać nie tyle brutalny naturalizm „czasu wielkiej rzeźby”, ile jego rozbuchane emocjonalne przetworzenie.
Komasa nie docenia ciszy: niemal każda scena zostaje opatrzona muzycznym komentarzem rujnującym jej wyrazistość czy intymność z mocą ostrzału moździerzami. | Monika Helak, Łukasz Bertram
Niestety, kłopoty nie kończą się nawet tutaj, ponieważ zaplanowana intensywność przeżywania szybko okazuje się rozczarowująca. Przy wszystkich efektach nieustannie brakuje tu skali, przestrzeni, oddechu. Pierwsze sekwencje właściwego powstania raczej snują się, niż biegną. Potem co prawda tempo przyspiesza, efekty gęstnieją i migoczą – lecz równocześnie nuda i pustka stają się jeszcze wyraźniejsze. W kolejnych sekwencjach brakuje dyscypliny myślowej, umiejętności selekcji wątków i wydarzeń. Sama w sobie piorunująca przecież historia powstania tonie w nadmiarze efektów i dźwiękowym chaosie. Komasa zdecydowanie nie docenia roli ciszy: niemal każda scena zostaje opatrzona muzycznym komentarzem rujnującym jej wyrazistość czy intymność z mocą ostrzału moździerzami, czego przykładem są chociażby sceny miłosne. Autor „Miasta 44” nie szczędzi nam też tautologii: do zdania „jesteś zwykłą kurwą” koniecznie należy dodać „nienawidzę cię”, by widz (jakże niskie muszą o nim mieć mniemanie twórcy!) na pewno zrozumiał, o jakich emocjach mowa. Wiadomo, że rzeczywistość najczęściej jest znacznie mniej ciekawa narracyjnie od wytworzonych post factum gawęd – a zatem przekucie jej na język filmu bez różnego rodzaju modyfikacji jest ogromnie trudne. „Miasto 44” jednak raz wrzeszczy i bije po oczach, natarczywie upomina się o uwagę, by popisywać się przed publicznością nużącymi sztuczkami, raz wytraca nawet ten swój efekciarski impet, stając w miejscu, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Podkreślanie grozy głównie przez zbliżenia na woskowe twarze młodych bohaterów – przemienionych, jak pisze Jakub Majmurek, w inercyjne zombie – to najlepsze świadectwo tej bezradności, nie powstańców, lecz twórców filmu.
Zrujnowane kadry
Gwoli uczciwości i niezależnie od wszystkich powyższych zarzutów docenić należy nawiązanie do kilku okołopowstańczych narracji spoza głównego nurtu – w postaci chociażby żydowskiego członka oddziału AK albo berlingowców, ukazanych raczej jako ofiary niż reprezentantów systemu, który miotał nimi, nie bacząc na straty, od Lenino po Berlin. Nie każdy wreszcie powstańczy oficer okazuje się rycerzem bez skazy, nie każdy biały dworek to siedlisko bezkompromisowego patriotyzmu. Cieszy ukazanie kobiet nie w roli ślicznych „paprotek”, ale równoprawnych uczestniczek konspiracji i zbrojnego zrywu.
„Miasto 44” ma także kilka mocnych scen i dobrze zrealizowanych sekwencji. Epizod obrony czerniakowskiej kamienicy nakręcony jest z nerwem batalistycznym, który przekłada się na emocje – widz może doświadczyć narastającego dramatu i bólu. Próba przebicia się ku rzece ma w sobie coś z baletu śmierci, w swojej nieubłagalności i przeszywającym smutku wręcz eleganckiego. Wreszcie obraz szpitala niczym przedsionka apokalipsy, wypełnionego rozstrzelanymi, powieszonymi oraz nadpalonymi zwłokami. Niestety, pozytywne wrażenia i tak skutecznie zabija klamra fabularna, w której panienka z dworku ratuje nie tylko życie, lecz także – jak się można domyślać – nietykalność cielesną.
Niezależnie jednak zarówno od słabości całej konstrukcji „Miasta 44”, jak i jej nielicznych mocniejszych punktów, wspomnieć trzeba o dwóch epizodach, które są niczym granat w beczce dziegciu, same w sobie dyskwalifikujące dzieło Komasy. Pierwszy z nich uświadamia palącą potrzebę zakazu – na przynajmniej 20 lat – wykorzystywania przez filmowców polskich wiadomego utworu Czesława Niemena. „Dziwny jest ten świat” to obecnie odpowiednik argumentu ad hitlerum w internetowej dyskusji, ostateczne pójście na łatwiznę, które zestawione ze zwolnionymi ujęciami strzelaniny na cmentarzu (jaka symbolika!) żenuje po dwakroć. Drugą wpadką jest oczywiście nałożenie na panoramę rozżarzonego ogniem miasta ’44 obrazu rozżarzonego neonami miasta ’14. Tak jakby nieszczęsnej metropolii i zgnębionemu widzowi potrzebny był jeszcze na sam koniec mocny cios saperką w głowę, równie subtelny co analogiczne zakończenie niesławnego „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza.
Godzina „Nic”
Wielkie – nie tylko artystycznie, lecz także, za przeproszeniem, moralnie – dzieło poznać można po tym, że nie zadowala się jednym odcieniem, jedną wizją, jedną stroną medalu. Rozgląda się z empatią, ale i krytycyzmem, zderza ze sobą sprzeczne racje, a nawet wtedy, gdy jego twórca proponuje własną interpretację – świadom jest całego bagażu doświadczeń, który narósł jako społeczno-kulturowy kontekst. A ten jest duży: emocjonalnie przeżywamy każdą rocznicę powstania poprzedzoną gorącymi dyskusjami, czasem nawet mamy poczucie żenady, oglądając w sklepach „koszulki z powstania” i klocki Cobi, którymi można zabawić się w żołnierza Armii Krajowej… Temat mimo dystansu 70. rocznicy wybuchu powstania wciąż jątrzy i uwiera.
Tymczasem jaki bodziec do dyskusji daje nam Komasa? Pomijając banalną warstwę wizualną – absolutnie żaden. Największym grzechem jego filmu jest brak koncepcji. Ograniczenie narracji do minihistorii przy jednoczesnym braku wyrazistości jej bohaterów sprawia, że opowieść i refleksja o tamtym czasie i jego przeżywaniu dzisiaj rwie się od początku do końca. Nie wiemy, czy w „Mieście 44” chodzi o opowiedzenie perypetii chwiejnego protagonisty, nieugiętego mimo wszystko herosa czy cierpienia zwyczajnego mieszkańca miasta wmieszanego w powstanie przypadkiem. Nie jest jasne, czy reżyser jakkolwiek stosunkuje się do tych wydarzeń; czy bliżej mu do apologety, czy też demaskatora. Film sprawia wrażenie, jakby został skrojony do potrzeby zadowolenia wszystkich po trochu. Weterani, kustosze pamięci i obrońcy honoru otrzymują namiastkę epickiej opowieści o walce oraz poświęceniu, ale mogą być zadowoleni, że żaden pomnik nie został poważnie nadkruszony. Sceptycy mogą poczuć się ugłaskani kilkoma standardowymi okrzykami typu „Ja nie chcę umierać!” i „Czy było warto?!” albo równie oryginalnym motywem matki, która nie chce posłać syna do konspiracji. Jest Żyd, są berlingowcy, jest trochę ambiwalentnych postaw ze strony ludności cywilnej, która jednak nie staje się zagadnieniem samym w sobie, odgrywając raczej role trzecioplanowych postaci z gry komputerowej, uaktywniających swoje kwestie, gdy bohater przebiegnie obok nich. Obserwacje, które czyni reżyser, są powierzchowne i błahe, prześlizgują się wokół postaci, przez co stają się pustymi ozdóbkami.
Komasa właściwie o nic nikogo nie pyta – ani nas, ani powstańców. Nie interesuje go miejsce powstania w naszej świadomości, zadowala się jedynie jakąś ogólną, bezpieczną ramą „1944 pamiętamy”. Efekty, którymi otoczył swoją produkcję, nawet jeśli kogoś na chwilę poruszą, odpływają wraz z napisami końcowymi. Ta obojętność widza, biorąc pod uwagę piorunującą moc i intensywność pamięci o 1944 roku, robi wrażenie jako największy – acz z pewnością niechciany – wyczyn autora „Miasta 44”. Wielka szkoda, że klasyczna już płyta zespołu Lao Che „Powstanie Warszawskie” z 2004 roku na kolejne lata pozostanie więc soundtrackiem do niezrealizowanego filmu. Filmu, który wreszcie mógłby pomóc nam w odpowiedzi na pytanie: co właściwie świętujemy, zamierając każdego 1 sierpnia o 17.00? Traumę klęski, tęsknotę za pokoleniem, które poszło pod topór, dumę z moralnej wiktorii, własne ego narodu pamiętającego o przeszłości? Komasa bowiem – jeśli już – powiedział tylko tyle, że zatrzymać się trzeba.
Film:
„Miasto 44”, reż. Jan Komasa, Polska 2014.