Łukasz Bertram: Od ponad tygodnia możemy oglądać w kinach nową, skróconą i odrestaurowaną wersję „Potopu” Jerzego Hoffmana. Co pan sądzi o pomyśle takiej reedycji?
Jan Sowa: Na pewno nie zamierzam jej oglądać – jako dzieła ideologicznie pokręconego. Wiadomo, że decyzja o wprowadzeniu go na ekrany podjęta została jakiś czas temu, ale straszna jest koincydencja jej rezultatów z obecnymi wydarzeniami na Ukrainie, a właśnie ten wątek uważam za najważniejszy, jeśli mamy rozmawiać o Trylogii czy jej późniejszych przedstawieniach. Trzeba przecież pamiętać o tym, że Sienkiewicz, z jego niesamowitą mocą kształtowania zbiorowej wyobraźni, do dziś określa sposób, w jaki myślimy (nie zawsze mając tego świadomość) o sobie. Szczególnie niebezpieczną bajką jest nie tyle „Potop”, co inna część Trylogii, a mianowicie „Ogniem i mieczem”, gdzie na przykład powstanie Chmielnickiego ukazano w sposób zupełnie nieprawdziwy, a jego samego jako bandytę, który z osobistych powodów zdemolował wspaniały porządek Pierwszej Rzeczypospolitej. Na tej wizji nadbudowana jest cała polska polityka wschodnia i paternalistyczny sposób patrzenia na Wschód, ustawianie Polski jako jego reprezentanta Zachodu. „Potop” ma może mniej tak wątpliwych z dzisiejszej perspektywy elementów, jednak ogólnie wszelkie podsycanie zainteresowania Sienkiewiczem wydaje mi się nie prowadzić do niczego dobrego.
To chyba paradoks, że ta Sienkiewiczowska narracja jest najwyraźniejszym, dla wielu zapewne rzeczywistym, obiektywnym, obrazem Polski przedrozbiorowej. A przecież „Potop” – chyba jeszcze bardziej niż „Ogniem i Mieczem” – dotyczy tego okresu, który Pan nazywa w „Fantomowym ciele króla” momentem faktycznego nieistnienia naszego państwa.
Nieistnienie trzeba czymś przykryć. Należy opowiedzieć coś, by je skompensować. Można tego dokonać za pomocą fantazmatu przeszłości, wyobrażeniowego scenariusza, który ustanawia nas, Polaków, w bohaterskiej pozycji. Ta wizja, gdy rodziła się w XIX wieku, miała nas pocieszać – i nie dziwię się, że wtedy powstała. Szczególnie istotne jest też to, że był to moment, w którym do doskonałości doprowadzono formułę powieści realistycznej. Tyle że Emil Zola pisał w ten sposób o kondycji współczesnych mu robotników we Francji, zaś Sienkiewicz stosował realistyczną konwencję do swego rodzaju udawania – bo przeszłość jest oczywiście znacznie trudniej przedstawiać. Ponieważ jednak odnosił się do faktów historycznych, a nie do niesamowitej Słowiańszczyzny zjaw i upiorów, pozwoliło to na stworzenie imaginarium, zbioru przedstawień i interpretacji „prawdziwej” przeszłości.
Zamiast „Potopu” wolałbym „Django” na Ukrainie, ze ścieżką dźwiękową Ruty – etnograficzny obraz życia klas ludowych, a nie hagiograficzną wizję tryumfów elity. | Jan Sowa
Ale chyba nie tylko sprawności pisarskiej Sienkiewicza i temu, jak plastycznie została przełożona na język filmu, można przypisać to, że najchętniej sięgamy jako do punktu odniesienia do wieku XVII, a nie do wcześniejszego okresu „złotego wieku” jagiellońskiego…
Ze wszystkimi ideologicznymi przedstawieniami jest tak, że one wcale nie muszą pokazywać momentu wielkości faktycznej, tylko zapisaną w społecznej pamięci wielkość urojoną. Przecież formacja sarmatyzmu przeżywała swój rozkwit w chwili, kiedy Rzeczpospolita obiektywnie się rozpadała, niezależnie od tego, czy przyjmiemy moje określenie „fantomowości”. Wszyscy to wiedzieli i właśnie wtedy, czyli w wiekach XVII i XVIII Sarmaci byli najbardziej zadowoleni z siebie i ze swojego ustroju, a kondycję państwa uważali za doskonałą. Poza nielicznymi wyjątkami twierdzili, że nie potrzeba żadnych nowych praw i że dobrze się dzieje, gdy sejmy są zrywane. To był moment ekstazy.
Ale równie istotne jest to, że w „złotym wieku”, w XV czy XVI stuleciu, nie byliśmy jeszcze imperium kolonialnym, którym – w pełnym tego słowa znaczeniu – staliśmy się dopiero po Unii Lubelskiej. Ukraina – to była ta perła w koronie! Niedawno w „Gazecie Wyborczej” ukazała się polemika o Sienkiewiczu między Romanem Pawłowskim a Andrzejem Saramonowiczem. Pierwszy z nich piętnował m.in. zaburzony obraz relacji polsko-ukraińskich w Trylogii, podczas gdy drugi pisarza bronił, stwierdzając, że wezwanie do nieczytania go jest bzdurą. Ciekawe jest to, że te opinie są postawione jako równe sobie. Na Zachodzie niewolnictwo zostało już dawno zadenuncjowane jako złe i nie ma żadnych głosów polemicznych, że może jednak było w nim coś pozytywnego. Zupełnie inaczej jest w przypadku naszej pamięci postkolonialnej. A ja osobiście zamiast „Potopu” wolałbym obejrzeć w kinie „Django” na Ukrainie, ze ścieżką dźwiękową zespołu Ruta, z antypańskimi piosenkami chłopów – etnograficzny obraz życia klas ludowych, czyli 80% ówczesnego społeczeństwa polskiego, a nie hagiograficzną wizję tryumfów wąskiej elity. Zresztą, jakich zwycięstw, przecież wtedy zaczął się już również militarny upadek tego państwa.
Silniej działają na nas pojedyncze wiktorie, raczej wyjątki wśród ogólnego rozpadu, jak Wiedeń, Beresteczko czy okazjonalne zwycięstwa nad Szwedami, niż długie lata stabilności?
Oczywiście, podobnie jak Grunwald działa bardziej niż długie – wbrew ukutemu w XIX wieku mitowi o odwiecznej wrogości – dziesięciolecia spokoju na polsko-niemieckiej granic. Przy czym absolutnie nie twierdzę, że tylko w Polsce mamy podobne problemy. Przecież Francuzi również mają rozkopaną przeszłość kolonialną, a na ich pomnikach polegli w Algierii zrównani są z ofiarami pierwszej i drugiej wojny światowej. Zwracam tylko uwagę, że nie chcemy przyznawać, iż mamy z historią podobne kłopoty, co kraje otwarcie postkolonialne. Przydałaby się tu terapia, a nie masturbacja, a „Potop” czy cała reszta Trylogii to jest właśnie „zróbmy sobie tak, by poczuć się lepiej”. W naszych relacjach z Ukrainą nastąpił teraz bardzo ważny moment, a niedługo powróci problem rewizji historycznych, których na chwilę zniknął z radarów z uwagi na nasz wspólny stosunek do Rosji. I my tego nie załatwiliśmy – zaś imaginarium Sienkiewicza na pewno nie okaże się nam przydatne.
A jaki wpływ ma ono na to, co dzieje się wewnątrz polskiego społeczeństwa, między nami samymi?
To, że jest ono wciąż tak żywe, stanowi swego rodzaju postscriptum do owej „prześnionej rewolucji”, o której pisze Andrzej Leder. Przez to, że nie powstało nowe imaginarium, które odpowiadałoby przekształceniom społecznym i symbolicznym z okresu drugiej wojny światowej, pozostała pustka. Zapełnia się ją regresywnymi treściami odwołującymi do dawniejszych fantazji. Nie wyprodukowaliśmy niczego nowego, nie zdefiniowaliśmy się przez to, dokąd chcemy dojść, tylko przez to, skąd przyszliśmy – z przedłużonego średniowiecza. To nawarstwia się w kulturze kolejnymi poziomami i przykładem tego jest choćby pomysł na wznowienie „Potopu”. Zwróćmy też uwagę, jak brutalne jest to imaginarium. Stawianie bohaterów Sienkiewiczowskich i postaw, jakie reprezentują, jako wzorów do naśladowania jest niebezpieczne ze względu na wszechobecną w nich i wokół nich przemoc. Jak to zwykle z nią bywa, jej wizualna reprezentacja działa na nas bardzo silnie. To wychodzi w różnych ekranizacjach Trylogii. Z jednej strony słyszymy biadolenia nad przemocą na przykładach w grach komputerowych czy w mediach, z drugiej ze scen tortur czy egzekucji poprzez wbicie na pal robi się element narodowo-ojczyźnianej hagiografii. Oba przekazy pochodzą częstokroć z tych samych środowisk konserwatywno-narodowych. Gdzie tu logika?
Takie problemy mamy chyba nie tylko z „Potopem” czy nawet całą Trylogią…
Ogólnie cała wyobrażeniowa spuścizna po czasach sarmackich wydaje mi się wątpliwa, a nawet szkodliwa. Nie tylko Sienkiewicz. Taki na przykład „Pan Tadeusz” z jego wizją szlacheckiej harmonii, sielanki. To jedno z konserwatywnych kłamstw, przedstawianie staropolskiej rzeczywistości społecznej jako dobrze funkcjonującej, sprawiedliwej wspólnoty, którą wszyscy darzyli szczerą miłością, a w każdym razie na taką miłość ów kraj niby zasługiwał. W kontrze do tego stoją doskonałe badania i książki, chociażby Daniela Beauvois, pokazujące bezwzględne okrucieństwo tamtej rzeczywistości. Przynależą one jednak do hermetycznej narracji akademickiej i nie mogą konkurować z masowo (re)produkowaną ideologią sarmackiej sielanki. Dlatego właśnie świetne jest to, co robi Ruta. Oni zbierają po wsiach wschodniej polski autentyczne dokumenty historii, które pamiętają jeszcze najstarsi mieszańcy. Tam jest zapisany zalążek innego imaginarium, buntu, świadomości odmienności i opresji klasowej. Tyle że Ruta nie jest zespołem disco polo, więc też ma ograniczony zasięg rażenia.
Problem w Polsce polega też na tym, że nie mamy sensownych wzorów myślenia o nas samych, które nie byłyby zaczerpnięte z odległej historii albo z importu, na zasadzie – zróbmy jak w Ameryce, to tutaj też będzie Ameryka. Nie mamy też w historii takich punktów odniesienia jak rewolucja francuska, posiadających uniwersalne znaczenie, niezamknięte w ramach jednej wspólnoty narodowej. A wzorce z przeszłości same w sobie nigdzie nas nie doprowadzą. Odgrzebywanie Trylogii czy Mickiewicza to tylko zmarnowany czas.
Film:
„Potop Redivivus”, reż. Jerzy Hoffman, Polska 1974/2014.
[yt]vBfhvt1zrfU[/yt]