Odbywający się od 27 lat w Amsterdamie międzynarodowy festiwal IDFA słusznie zapracował na miano jednego z najważniejszych wydarzeń w świecie kina dokumentalnego. Już sama skala wydarzenia imponuje: spośród ponad 3 tys. zgłoszeń do projekcji zakwalifikowano około 300 dzieł, wyświetlanych codziennie w siedmiu sekcjach konkursowych oraz kilku pozakonkursowych. Oddzielne programy poświęcone zostały m.in. dokumentom mistrzów (w tym najnowszemu obrazowi Joshuy Oppenheimera), filmom muzycznym, przeznaczonym dla dzieci, kobiecym („Female Gaze”) czy projektom eksperymentalnym, łączącym tradycyjne medium filmowe z przestrzenią wirtualną. Przez dwanaście dni przez Amsterdam przewinęło się niemal 3 tys. ludzi filmu – od producentów przez dystrybutorów po agentów promocji, nie wspominając o reżyserach, a nierzadko także i bohaterach prezentowanych opowieści.

Największe wrażenie na tle tego rozmachu organizacyjnego zdaje się jednak robić skala popularności festiwalu wśród publiczności. Tegoroczna edycja przyniosła kolejny rekord sprzedaży biletów – ich liczba sięgnęła 250 tys. i przełożyła się na rekordowe przychody rzędu 1,3 mln euro. Największa sala utrzymanego w stylu art déco gmachu kina Pathé Tuschinski (nazwanego tak na cześć jego sponsora, urodzonego pod Łodzią przedwojennego właściciela kin w Rotterdamie, Abrahama Tuschinskiego) oblężona była w stopniu, który zmusił organizatorów do otwierania kolejnych balkonów mieszczącej ponad tysiąc miejsc widowni.

Jednym z wyróżników IDFA na tle innych festiwali jest jednak przede wszystkim selekcja skupiona na zagadnieniach społecznych. Przegląd tematyki najbardziej popularnych projektów daje świetny socjologiczny wgląd w problemy szczególnie poruszające współczesnych dokumentalistów – znajdziemy wśród nich obrazy poświęcone walce z wojenną traumą, starzeniu się społeczeństw, rozliczaniu kosztów modernizacji w krajach rozwijających się, wreszcie – projekty mające na celu wzbudzanie empatii przy pomocy przestrzeni wirtualnej.

Kino posttraumatyczne

Nagrodzony w konkursie filmów pełnometrażowych obraz „Of Men and War” (pokazywany w tym roku również w Cannes) to przykład znakomitego kina antywojennego, słusznie inspirowany „Na Zachodzie bez zmian” Ericha Remarque’a („Cóż uczynią nasi ojcowie, gdy powstaniemy kiedyś, staniemy im twarzą w twarz i zażądamy obrachunku?”). Reżyser Laurent Bécue-Renard zdecydował się prześledzić losy grupy weteranów wojny w Iraku, leczących się w kalifornijskim ośrodku z zaawansowanej postaci zespołu stresu pourazowego. Z wieloletniej obserwacji wyłania się wizja, którą śmiało można uznać za dwuipółgodzinną wersję stanu ducha oddanego w pierwszych sekwencjach „Czasu apokalipsy”, bezlitośnie obnażających egzystencjalną pustkę, którą pozostawia udział w wojnie. Kamera cierpliwie towarzyszy postaciom biorącym udział w kolejnych sesjach terapeutycznych, śledzi ich niekontrolowane wybuchy złości, odsłania detale kolejnych wojennych traum – widoku cywilnych ofiar czy przypadkowego zastrzelenia towarzysza broni. W sielsko położonym ośrodku nie ma miejsca dla bohaterów – to krajobraz pełen ludzi złamanych, niemogących pogodzić się z własną odpowiedzialnością za wojenną traumę, której byli współsprawcami.

[yt]mNhuMqZk3Fg[/yt]

Jednak to przede wszystkim bliscy weteranów okazują się ponosić najistotniejsze, trudne do ocenienia koszty wojny. Dawni żołnierze z trudem powstrzymują wybuch gniewu przy sprawdzaniu pracy domowej z dziećmi, potrafią obudzić partnerki w środku nocy, by kazać im kryć się w kuchni przed wyobrażonym atakiem. Wychodzi na jaw, że kombatanci z Iraku znamiennie sąsiadują ze schorowanymi, przemykającymi jeszcze gdzieniegdzie żołnierzami z Wietnamu – być może festiwalowe wyróżnienie „Of Men and War” jest znakiem, że i w filmowym dyskursie ostatnia interwencja zbrojna Stanów Zjednoczonych zaczyna przyjmować status symbolicznej porażki na miarę wojny sprzed półwiecza.

Dokument Knibbego wprawia widzów w swoisty trans, a oniryczne ruchy kamery budują porażający obraz koszmaru rozbitków zagubionych na swojej „ziemi obiecanej”. | Grzegorz Brzozowski

Antywojenny fresk Bécue-Renarda jest jednak dziełem wizualnie wstrzemięźliwym w porównaniu z innym obrazem poświęconym traumie nie mniej dotkliwej – tyle że trudniejszej do uchwycenia. Morgan Knibbe, młody absolwent Niderlandzkiej Akademii Filmowej, w swoim pełnometrażowym debiucie „Those Who Feel the Fire Burning” śmiało czerpie z fabularnej estetyki „Enter the Void” Gaspara Noégo – utrzymanych w pulsującym rytmie, wydłużonych ujęć, oddających wędrówkę ducha-narratora przez wielkomiejski „czyściec” – by oddać dramat bezimiennych, nielegalnych migrantów próbujących przedrzeć się do Europy. Film otwiera scena zatonięcia łodzi, być może gdzieś u wybrzeża Lampedusy. Od tej chwili widzowi towarzyszy głos anonimowej, domniemanej ofiary tego zdarzenia, której duch wprowadza kolejne, rozsiane po kontynencie postaci dramatu – dziewczynkę zagubioną w zapuszczonym do niemożliwości mieszkaniu migrantów, matkę-heroinistkę błądzącą po peryferiach europejskiej metropolii czy rozbitka z Lampedusy, wspominającego wśród resztek gromadzonych na wybrzeżu łodzi śmierć przyjaciela. Głos zbłąkanego narratora nakłada się na wyznania kolejnych postaci, dialogi rwą się, gdy kamera w płynnych ujęciach przenika do kolejnej, niedookreślonej lokalizacji. Rażący z początku nazbyt wyrazistą, eksperymentalną formą – zdającą się dawać wyraz autorskiej fantazji raczej niż cierpliwej obserwacji bohaterów – dokument Knibbego okazuje się jednak skutecznie wprawiać widzów w swoisty trans, a oniryczne ruchy kamery budują porażający obraz koszmaru rozbitków zagubionych na swojej „ziemi obiecanej”.

[yt]qk0Rlx-waJg[/yt]

Postkolonialne koszty modernizacji

Kolejnym imponującym pod względem formalnym dokumentem okazało się „Placebo” – obraz Abhaya Kumara, poświęcony cenie sukcesu płaconej przez studentów jednej z najbardziej prestiżowych indyjskich uczelni medycznych. Reżyser towarzyszy grupie najświatlejszych młodych umysłów Indii w ich podróży do jądra ciemności: od pierwszych, pozornie niewinnych zabaw paczki kujonów (w przerwach od nauki korzystają ze specjalnego pokoju do wyżywania się przy ostrej muzyce), widzowie prowadzeni są do kolejnych, coraz mroczniejszych sekwencji, oddających stan ducha wyalienowanych studentów. Obciążeni stresem codziennych zmagań w ramach studiów opartych na ciągłej konkurencji, nierzadko wyrwani przez własną ambicję z zapadłej prowincji, z osobliwą przyjemnością prezentują przechowywane w pokojach żyletki czy porozsiewane po książkach zakładki z zabitych owadów – i pogrążają się w dywagacjach nad targnięciem się na swoje życie jako najwyższym wyrazem kontroli nad własną egzystencją. Niektórym takie rozmowy nie wystarczają – samobójstwa w akademiku mają miejsce regularnie. Reżyserowi udało się udokumentować reakcje na jedno z nich – wydarzenie, które przeważyło o wybuchu protestu zdesperowanych studentów przeciw akademickiej biurokracji, oskarżanej o pogłębianie ich poczucia alienacji. Rejestracja stanu ducha ofiar własnej intelektualnej ambicji przetykana jest tu wizyjnymi ujęciami animacji – dzięki formalnej maestrii Abhay Kumar zdołał uchwycić atmosferę rozpaczy ludzi, których śmiało można zestawić z bohaterami „Biesów” Dostojewskiego.

[yt]KkxcJLvgfro[/yt]

Grupę młodych gniewnych udokumentował również Amir Escandri, przyglądając się działaniom kolektywu tytułowych „Pixadores” z faweli São Paolo – młodych twórców graffiti, specjalizujących się w pozostawianiu czarnych ideogramów na niebotycznych wysokościach, zdobywanych bez asekuracji. W świat ich akcji – łączących elementy sportu, działań artystycznych i manifestacji politycznej – również wkraczamy z lotu ptaka, w fenomenalnym ujęciu kamery sunącej nad wybujałą dżunglą – pełną kolorów do momentu ukazania się pierwszych blokowisk brazylijskiego Sin City, wypranego z barw molocha. Film Escadriego to porywająca rytmem wizja życia artystów i środowiska, z którego oni wyrośli: wychowani bez ojców, nierzadko nieznający alfabetu, utrzymujący się z kradzieży miedzianego drutu, rozrywający się ekstatycznymi chwilami surfingu na dachach miejskich pociągów. Zwrotnym momentem okazuje się dla nich zaproszenie na berlińskie Biennale w 2012 r.: część z nich po raz pierwszy musi wyrobić sobie z tej okazji dokumenty tożsamości. Niepokorni artyści nie mogą się jednak pogodzić z salonowymi ramami, jakie ustalono dla ich sztuki: zamiast malować na dyktowych ściankach ustawionych we wnętrzu zabytkowego kościoła, wspinają się na nie, by zostawić swoje ślady bezpośrednio na murach. Jedyne plamy koloru w filmie powracają jako ślady farby, którą oblewają zdezorientowanego kuratora, Artura Żmijewskiego; interwencja policji, a wreszcie i pozew o pokrycie szkód to cena, którą płacą za wierne oddanie transgresyjnego charakteru swojej sztuki. „Pixadores” to nie tyle dokumentalny odpowiednik „Miasta Boga”: to przede wszystkim znakomita analiza pokus, jakie czyhają na sztukę napędzaną energią społecznego protestu – od dylematów wejścia w obieg ustrukturyzowanych wystaw po możliwość nakręcenia reklamy dla niepokornego koncernu odzieżowego.

[yt]8m-dDNkq0jg[/yt]

Dokumentalne życie staruszka

Jak zaznaczała we wstępie do festiwalowego katalogu Ally Derks, dyrektor artystyczna IDFA, jednym z najważniejszych zagadnień, do których nawiązują współcześni dokumentaliści, jest radzenie sobie ze starzeniem się społeczeństw. W tegorocznej ofercie rzeczywiście można było znaleźć imponujące świadectwa żywotności ludzi starszych. Nominowany do nagrody w sekcji filmów studenckich, „A wee night in” Stuarta Edwardsa to obraz wieczoru spędzonego przez dziewięćdziesięciopięcioletnią babcię reżysera z jej szkockim „chłopakiem” – którego oświadczyny regularnie odrzuca, jako że lubi trzymać mężczyzn na dystans. Marisa Middleton z kolei prześledziła w „The Future is Ours” losy późnej miłości pary owdowiałych siedemdziesięciolatków, którzy postanawiają wyrwać się ze swych rodzin, by założyć nowy dom nad Bałtykiem. Jak się okazuje, syndrom opuszczonego gniazda w tym wypadku dotyka przede wszystkim ich dzieci: syn bohaterki, nie mogąc pogodzić się z wyjazdem matki, nagabuje ją telefonami oraz wieści kolejne katastrofy naturalne, które miałyby ją zniechęcić do mieszkania z nowym chłopakiem. Wreszcie – najbardziej porywający przykład żywotności seniorów oddał Bryn Evans w „Hip Hop-eration”, opowieści o grupie nowozelandzkich emerytów, którzy założyli zespół tancerzy hip-hopowych (jego angielska nazwa czerpie zresztą z częstej wśród uczestników operacji biodra) i mobilizują siły, by wziąć udział w światowych zawodach tancerzy w Las Vegas.

[yt]jp_Tl3yhjuA[/yt]

Na tym tle „Tea Time” Maite Alberdi wydaje się dziełem dość kameralnym. To intymna opowieść o serii spotkań przy herbacie, stanowiących w Chile kobiecą tradycję (równoległą do zwyczaju udawania się mężczyzn na sznapsa o piątej po południu). Skomponowanie pełnometrażowej, angażującej widza opowieści w oparciu o tak mało efektowną sytuację to niewątpliwe świadectwo kunsztu reżyserki. Swój film złożyła ona zresztą z materiału z ponad 60 tego typu sytuacji, nagrywając uczestniczki w bliskich planach. Obserwowane przyjaciółki z liceum podtrzymują swój zwyczaj comiesięcznych spotkań przez ponad 60 lat. To dla nich nie tylko okazja do dociekania znaczenia modnych słów – od „emo” po „twerking” – ale też czas na rozliczenie się z własną przeszłością. Popijając kolejne filiżanki, wdowy zadają sobie odważne pytania chociażby o to, czy bardziej bolała je śmierć ich partnerów, czy bycie świadkami ich niewierności. Starannie przygotowane herbaciane zastawy stają się scenerią dla gorzkiego wyścigu z czasem, którego uczestniczki coraz śmielej opowiadają o swoich chorobach, zmarłych koleżankach, a wreszcie: wymieniają się modlitwami ostatniej szansy (choć o jednej z nich krążą plotki, że to właśnie ona prowokuje śmierć osób, za które jest odmawiana).

[yt]eddaG110VQg[/yt]

Zanurzyć się w Innym

Specjalna nowa sekcja IDF-y poświęcona została dokumentom interaktywnym, zebranym na wystawie „DocLab: Immersive Reality”. Największe zainteresowanie wzbudziły niewątpliwie projekty wirtualnych przestrzeni doświadczanych przez widzów za pośrednictwem gogli Oculus Rift. Jak się okazuje, wirtualna rzeczywistość może doskonale służyć przekazaniu bardziej wyrafinowanych treści. Przykładowo Oscar Raby w projekcie „Assent” zdecydował się odtworzyć Chile z jesieni 1973 – powraca do wydarzenia, którego trauma dotknęła jego ojca, a pośrednio i jego samego: udziału tego pierwszego w masakrze zorganizowanej przez juntę Pinocheta. Pomysł rozliczenia z demonami wojny realizowany już bywał w eksperymentalnej formie dokumentalnej (by wspomnieć chociażby „Walc z Baszirem” Ariego Folmana), tu nabrał jednak zupełnie nieoczekiwanego charakteru: na wirtualny świat patrzymy oczami ojca reżysera, słuchając monologu syna borykającego się z dziedzictwem trudnej pamięci.

Obóz uchodźców to mikrokosmos – od piosenki dumnej kurdyjskiej nastolatki do wykładu nieopłacanego nauczyciela-poety, tłumaczącego dzieciom, dlaczego tęcza nie jest cudem. | Grzegorz Brzozowski

Gogle Oculus nie są potrzebne, by doświadczyć szeregu innych spektakularnych eksperymentów. Projekt „Polar Sea 360” Thomasa Wallnera to multimedialna rejestracja Arktyki zmieniającej się w wyniku globalnego ocieplenia – w imponujących ujęciach 360 stopni obserwować można nie tylko ulegający transformacji polarny krajobraz, lecz także tryb codziennego życia lokalnych społeczności Innuitów. Nowe pole do dokumentalnych poszukiwań odkryto również na Youtubie – izraelski producent Kutiman stworzył album piosenek zaaranżowanych wyłącznie z rozsianych w sieci niezależnych ścieżek dźwiękowych; do każdego utworu włączonych zostało kilku nieznających się wykonawców i instrumentów (w tym m.in. dzwony katolickiej parafii w Oregonie). „Refugee Republic” to wreszcie interdyscyplinarny projekt mapowania przestrzeni irackiego obozu Camp Doniz, zamieszkałego od 2012 roku przez ponad 64 tys. syryjskich uchodźców. Dzięki współpracy Dirka Jan Vissera, Jana Rothuizena i Martijna van Tola możemy przemierzyć szereg uliczek, których zarys oddany przez rysownika wzbogacony został o ścieżkę dźwiękową złożoną z lokalnych odgłosów oraz o dokumentalne klipy przyglądające się wybranym lokacjom i postaciom obozu. Obejrzane z bliska środowisko uchodźców nie jest tu przedmiotem idealizacji, tylko mikrokosmosem, w którym znajdzie się miejsce dla spektrum poruszających doświadczeń – od piosenki dumnej kurdyjskiej nastolatki do wykładu nieopłacanego nauczyciela-poety, tłumaczącego dzieciom, dlaczego tęcza nie jest cudem.

Niemałe poruszenie festiwalowej widowni wywołał wreszcie intrygujący socjologiczny projekt „The Machine to Be Another” artystycznego kolektywu BeAnotherLab z Barcelony. Jego twórcy, zainspirowani m.in. rozważaniami nad empatią Jeremy’ego Rifkina („The Empathic Civilization: The Race to Global Consciousness in a World in Crisis”), zdecydowali się wykorzystać narzędzia wirtualnej rzeczywistości aby skonstruować doświadczenie wcielenia w postać nieznajomego. Para uczestników umieszczana jest po dwóch stronach parawanu, na ich czołach instaluje się kamerę rejestrującą ich punkt widzenia, do której dodane zostają okulary prezentujące punkt widzenia nieznajomego. Para obsługujących „maszynę” pracowników równolegle dotyka ramion uczestników, nadając doświadczeniu charakter unikalnego performansu. Pomysł BeAnotherLab rozwijany jest obecnie we współpracy z MIT i znajduje zastosowanie przy badaniu procesu wcielania w osoby niepełnosprawne, innego wieku czy płci. Można jednak śmiało założyć, że projekt „Maszyna do bycia Innym” stanowił jedynie najbardziej radykalny wyraz idei, która zdawała się dominować wśród projektów tegorocznego festiwalu: aby poszerzyć doświadczenia widzów o rzeczywistość, której istnienia nawet nie przeczuwali.

[yt]_reFHmjXTj0[/yt]

 

Logo A4

Festiwal:

International Documentary Film Festival Amsterdam – IDFA 2014, Amsterdam, 18-29 listopada 2014 r.

* Zdjęcie: „Those Who Feel the Fire Burning”, reż. Morgan Knibbe, fot. materiały prasowe