Droga Czytelniczko, ile razy w życiu leciałaś gdzieś samolotem? A ile razy przed wejściem do samolotu sprawdziłeś, Drogi Czytelniku, czy dokręcone są wszystkie śrubki, ruchome wszystkie lotki, a w baku zatankowano właściwą mieszankę paliwa? No właśnie. A jednak zazwyczaj bez większych oporów wsiadamy do samolotu, którym startujemy i lądujemy względnie podobną liczbę razy i nie stanowi to szczególnie istotnego tematu rozmów prywatnych, dyskusji telewizyjnych i tekstów prasowych. Czasem zdarza się, że jakiś samolot – niestety! – spadnie. Wtedy śledzimy z uwagą czerwone paski z doniesieniami o liczbie ofiar i przyczynie katastrofy, ale któż z nas, tak z ręką na sercu, wie naprawdę, dlaczego samolot lata, na czym może polegać awaria i co z tym mógł zrobić pilot? Właśnie, pilot. Czy on sprawdza te śrubki, lotki i paliwo? Wsiada, włącza guziczki, ciągnie za ster i cyk, samolot jest dziesięć kilometrów nad ziemią. Jasne, kursy z pilotażu, fizyka, aerodynamika – każdy, kto siada za sterami samolotów rejsowych, miał tych kursów znacznie więcej niż wszyscy pasażerowie w danym samolocie razem wzięci. Jednak czy oczekujemy od pilota, by w dowolnym momencie lotu rozpisał różnicę ciśnień nad i pod skrzydłem oraz dokładny wzór na siłę nośną?

master_1

Dlaczego o samolotach we wstępie do tekstu o „Master of the Universe”? Od początku kryzysu finansowego pod koniec 2007 roku żyjemy wszyscy w poczuciu komfortu, że to była „ich” wina. Kategoria „oni” jest naturalnie szeroka: obejmuje „chciwych bankierów”, żądnych bonusów traderów, menedżerów zarządzających armiami bezwolnych żołnierzyków, nazywanych dla niepoznaki pracownikami instytucji finansowych. Ten kryzys to „ich” wina. Paru kongresmenów przesłucha na pokaz paru dyrektorów instytucji finansowych. Kilku polityków i pracowników banków centralnych wypowie się z mądrymi minami o konieczności zmian w mechanizmach regulowania instytucji finansowych i transakcji giełdowych. Wielu – mądrych skądinąd – naukowców porozwija modele ilustrujące, jak owe regulacje powinny wyglądać. Media zaserwują pokazówkę spotkań „trojki”, G20, szefów eurogrupy itp. – uściski rąk, mądralińskie komentarze z off-u.

Na koniec tych kontredansów Marc Bauder zrobi dokument „Master of the Universe”. Porozmawia w nim z byłym traderem którejś z niemieckich instytucji finansowych. Człowiek ten opowie, jak sam postrzega historię rynków finansowych ostatnich 25 lat. Podyskutuje o psychologii, postawi tezę, że traderzy, zarabiający przed ekranami pełnymi cyferek miliony dla szefów i tysiące dla siebie, odseparowani są od tzw. realnego świata. Ustawiony w roli wyznającego winy rozmówca opowie o tym, że trading jest jak wirus, że najwięcej złego zrobić może jeden drobny trader. Materiał wyczerpany, temat zamknięty.

Film „Master of the Universe” to opowieść jednego byłego tradera o tym, skąd wziął się kryzys finansowy. Film był nominowany do nagród m.in. Niemieckiego Stowarzyszenia Filmowców, otrzymał Europejską Nagrodę Filmową. Nie znam się na filmach –w każdym razie nie bardziej niż przeciętny widz. A już szczególnie nie znam się na filmach dokumentalnych. Nie napiszę więc w tej recenzji niczego o prowadzeniu kamery, świetle, kadrowaniu czy narracji. Skupię się na tym, na czym się znam nieco lepiej – przynajmniej w porównaniu do tzw. przeciętnego widza.

master_2

Siła bodźców, nie nazw

Jestem ekonomistką, ostatnie dziesięć lat życia pracuję intensywnie w zawodzie. Mam dyplom z finansów z przyzwoitej uczelni, kumam trochę matmę. Ale nie inwestuję na giełdzie i gdy znajomi (zazwyczaj nie-ekonomiści!) pytają o porady finansowe, udzielam jedynej, na jaką mnie stać: nie ma róży bez kolców, nie ma zarobku bez wysiłku. Chcesz zarobić – musisz do końca zrozumieć naturę instrumentu i poświęcić na bieżące działania naprawdę dużo czasu. Jak mawia moja Mama: „samo się co najwyżej błyska, a i to niekoniecznie”. Jeśli kupujesz jakąś obietnicę zysku zwaną potocznie instrumentem, kierując się radą doradcy klienta w swoim banku – przygotuj się na to, że będziesz ostatnim w kolejności, który dowie się o takiej możliwości zysku i będziesz również ostatnim w kolejności, którego ostrzegą, by zamknąć pozycję. Wiemy to. Z książek. Z filmów. Z opowieści dziadków, rodziców i równolatków. Z tysiąca źródeł. A mimo to wciąż, raz na jakiś czas, naiwnie wkręcamy się od nowa w koncepcję zarobienia na rynku finansowym. A to fundusze, a to polisy, a to opcje walutowe…

Nie boimy się wsiąść do samolotu, bo zakładamy, że człowiek, który odpowiada za lotki, zna się na swojej robocie i ma bodźce ustawione tak, by wykonywać ją dobrze. Nie sprawdzamy tego – zakładamy. On czy ona zakładają to samo w odniesieniu do kierowcy autobusu, którym przyjeżdżają do pracy, do producenta jogurtu, który zjadł/a tego dnia na śniadanie i do kuchni stołówki, w której je obiad. I nie, nie chcę nawiązać do Adama Smitha i jego opowieści o tym, że jakimś cudem herbata z Indii punktualnie o 17:00 znajdowała się każdego popołudnia w jego dłoni. Raczej do tego kluczowego założenia: ludzie, w których rękach nieustająco składamy nasz los, znają się na swojej robocie i mają bodźce ustawione tak, by wykonywać ją dobrze. Każde z nas jakoś się zna na swojej robocie i ma jakieś bodźce. Pensja to bodziec. Opinia współpracowników to bodziec. Odbiór społeczny to bodziec.

master_3

My name is crisis and I’ll be back

Sęk w tym, że jednocześnie wiemy, że bodźce ogólnie nie działają najlepiej. Nie mamy zaufania do polityków, bo wiemy, że nie mamy skutecznych sposobów, by sprawić, że to co dobre dla nas, było też dobre dla nich indywidualnie. Wściekamy się na jakość mediów z tą samą bezradnością, co na sytuację, w której wszystkie niby konkurujące na danym rynku firmy dają nam taką samą ofertę o niesatysfakcjonującej jakości. Irytuje nas biurokracja, niesprawna administracja publiczna, służba zdrowia postępująca na zdrowy rozum irracjonalnie, i powolne sądy. Słowem: wiemy na co dzień, że bodźce nie działają dobrze. Dlaczego ma nas dziwić, że nie działają one dobrze także w odniesieniu do traderów? Skąd pomysł, by oburzać się na nich i winić ich za kryzys – ten czy inny? Dlaczego wciąż optymistycznie zakładamy, że człowiek od lotek nie ma tak samo źle ustawionych bodźców jak szpital na kontrakcie NFZ?

Bohater filmu Baudera opowiada nawet ciekawie jak na finansistę, ale dla kogoś bez głębszej wiedzy o rynkach jego wypowiedzi będą zbytnią syntezą, niezrozumiałą, prowadzącą do zbytnich uproszczeń w odbiorze. | Joanna Tyrowicz

Tak, słusznie się domyślacie, Drodzy Czytelnicy, film Marca Baudera zirytował mnie bardzo.  Przez 80 minut pan Bauder usiłuje na próbie o N=1 wyjaśnić, że kryzys wziął się z tego, że człowiek, któremu nieco się pomieszało ważne (= dobro, zło, rodzina, itp.) z nieważnym (= duże pieniądze) miał zbyt duży wpływ na świat realny. Pan Bauder przekaz swój wzbogaca o twórczą obserwację, że tacy ludzie są wciąż wśród nas i że ciągle może być gorzej. Jak by to nie było dość oczywiste z pierwszej anonimowej wypowiedzi wciąż aktywnego pracownika instytucji finansowej, nasz główny bohater, smutny i nieco zniszczony życiem wieszczy dalszą apokalipsę. Get out of town!

Bohater filmu Baudera opowiada nawet ciekawie jak na finansistę, ale dla kogoś bez głębszej wiedzy o rynkach jego wypowiedzi będą zbytnią syntezą, niezrozumiałą, prowadzącą do daleko idących uproszczeń w odbiorze. Nie wiem po tym filmie o kryzysie i jego źródłach niczego więcej ponad to, co wiedziałam wcześniej. Nie-ekonomista z kolei nie dowie się niczego więcej niż po obejrzeniu „Wilka z Wall Street” (choć ten film w warstwie merytorycznej też nie był szczególnie wartościowy). mam dość podstawową refleksję po jego obejrzeniu i przedstawiam ją w formie odezwy:

Drogi Czytelniku, Droga Czytelniczko, jeśli chcecie zrozumieć coś z bieżącego kryzysu finansowego, 83 minuty, które spędzilibyście na tym filmie dokumentalnym, poświęćcie na odświeżenie podstawowej matmy. Poćwiczcie w Excelu albo nawet na swojej komórce procent składany. Policzcie na odwrocie koperty z banku z nową ofertą inwestycyjną, ile naprawdę musi zarobić ten instrument, żeby zapłacić Wam pokolorowane na przyjazny kolor, wytłuszczone (i wyolbrzymione) odsetki, bankowi za kopertę, list i znaczek oraz za wszystkich tych ludzi, którzy muszą poklikać w komputerach pomiędzy Waszą wolą a tamtą inwestycją, by w ogóle miała miejsce. Ćwiczenia te niestety trzeba powtarzać, bo każdy organ nieużywany zanika.

A jak nie lubisz, Drogi Czytelniku, liczyć – napisz na odwrocie tej samej koperty 200 razy „bez (własnej) pracy nie ma (wielkich giełdowych) kołaczy”. Wiem, koperta jest mała – będzie trzeba pisać jedno na drugim albo się ścieśniać. Pogłówkuj. Lepiej nad tym niż nad reklamą nowej, wspaniałej inwestycji.

I zachowaj sobie na tajnej półeczce szklankę zimnej wody. Na pewno prędzej czy później przyjdą na kolację znajomi znajomych, opowiadający o wspaniałych zyskach z jakiegoś produktu finansowego. I wtedy szlag Cię trafi, że zamiast teraz kupić, mazałeś/łaś kopertę. Napij się wtedy tej wody. Nim skończysz pierwszy łyk, będzie następny kryzys finansowy. Tego jednego możemy być pewni. Skąd w moich słowach tyle pewności w takim morzu niepewności? Bo bodźce nie działają dobrze. Wiecie to, Drodzy Czytelnicy. Nie zapominajcie o tej wiedzy, gdy przychodzi do Waszych pieniędzy, bo na zdrowy rozum i z życiowego doświadczenia wiesz sam/a, że prędzej będzie nowy kryzys, niż uda nam się naprawić bodźce. Nie tylko dla traderów.

 

Film:

„Władca wszechświata”, reż. Marc Bauder, Austria/Niemcy 2013.

 

[yt]lHLa4iPSG0Q[/yt]