Jest wieczór w miejscowości X,
gdzie ten, kto niegdyś mnie kochał – Śmierć – siedzi
w limuzynie, kolana przykryte kocem i czeka
na pojawienie się kierowcy. Włosy Śmierci są siwe,
oczy zmalały, policzki straciły dawny blask.
Od lat nie macha już kosą, nie tyka klepsydry.
Czeka na zawiezienie do hotelu „Błękit”, ostatniego
słowa w dziedzinie hotelarstwa, gdzie niekończąca się cisza
nasyca pachnące bzem powietrze, marmurowe ryby
płyną nieruchome w marmurowych morzach,
a… Ale gdzie jest ten, kto ma prowadzić? Ach, oto ona,
schodzi po ogrodowych schodach – obcasy, aksamitna
suknia, złote boa – i posyła całusy drzewom.
2032
It is evening in the town of X
where Death, who used to love me, sits
in a limo with a blanket spread across his thighs,
waiting for his driver to appear. His hair
is white, his eyes have gotten small, his cheeks
have lost their luster. He has not swung his scythe
in years, or touched his hourglass. He is waiting
to be driven to the Blue Hotel, the ultimate resort,
where an endless silence fills the lilac-scented air,
and marble fish swim motionless in marble seas,
and where… Where is his driver? Ah, there she is,
coming down the garden steps, in heels, velvet evening gown,
and golden boa, blowing kisses to the trees.
Kiedy miesiąc temu odszedł jeden z ważniejszych poetów współczesnych, Mark Strand, wiedziałam, że koniecznie chciałabym zaprezentować jeden jego utwór, by go w ten sposób pożegnać. Nie sądziłam wówczas, że będę żegnać też jednego z tłumaczy tego utworu, Stanisława Barańczaka – poetę, krytyka, nauczyciela akademickiego. Barańczak był nie tylko wybitnym tłumaczem na język polski, który „ocalił” dla nas w tłumaczeniu Szekspira, Dickinson czy Donne’a (jak i wielu innych poetów, lista jest długa), dzięki temu, że zwrócił szczególną uwagę na melodykę, brzmienie, które są równie znaczące, jak treść słów. Ale przybliżał także polską poezję czytelnikom angielskojęzycznym. Wspólnie z Seamusem Heaneyem przełożył „Treny” Jana Kochanowskiego, a z Clare Cavanagh – wybór wierszy Wisławy Szymborskiej, do którego Mark Strand napisał wstęp.
Obu poetów łączyło zamiłowanie do formy i traktowanie rzeczywistości z przymrużeniem oka. Jednak ich twórczość to indywidualne, osobne głosy. Mark Strand urodził się w Kanadzie, ale jego rodzice pochodzili ze Stanów, dokąd postanowili wrócić, gdy poeta miał cztery lata. Rówieśnicy w szkole śmiali się z jego francuskiego akcentu. Do Kanady będzie wracał na wakacje, tamtejszy krajobraz zostanie na zawsze w jego wnętrzu i będzie się do niego odwoływał w swoich utworach. Poeta prędko pozna smak nieustannych przeprowadzek: ojciec zabierze rodzinę kolejno na Kubę, do Kolumbii, Peru i Meksyku. Dzięki temu Strand pozna poezję Pablo Nerudy oraz Octavio Paza, których później sam będzie tłumaczył. Nie od razu wiedział, że będzie pisał. W szkole był zafascynowany sportem, potem zaczął malować. Poezja przyszła niespodziewanie. Największym odkryciem była dla niego twórczość Wallace’a Stevensa, mawiał nieraz, że jest jego „literackim dzieckiem”. Często w swoich wierszach sięgał po temat nieobecności, braku. Wiersz porusza tajemnicę, której nie jesteśmy w stanie dotknąć, lecz którą przeczuwamy, czyli coś czego nie ma, a jednak istnieje. W wywiadzie udzielonym dla „Paris Review” mówił, że chciałby być czytany, gdy go już nie będzie. I choć obu już nie ma, to dzięki poezji są stale obecni.
Rubrykę prowadzi Alicja Rosé.