W 2008 r. Partia Demokratyczna odniosła miażdżące zwycięstwo nie tylko w rywalizacji o Biały Dom, ale także w wyborach do Kongresu. Demokraci uzyskali 257 miejsc w 435-osobowej Izbie Reprezentantów oraz 57 miejsc w 100-osobowym Senacie. Dziś liczby te wynoszą odpowiednio 188 i 44. Partii prezydenta udało się również w ciągu sześciu lat stracić 11 stanowisk gubernatorskich (było 29 jest 18). Katastrofa? Dobrze z pewnością nie jest, ale okazuje się, że w amerykańskiej historii to nic wyjątkowego. Od czasu zakończenia II wojny światowej ośmiu prezydentów sprawowało swój urząd przez dwie kadencje. Żaden z nich (!) nie zostawił swojej partii w lepszej kondycji – pod względem liczby kongresmanów i senatorów – niż ją zastał. Nawet tak popularni prezydenci jak Ronald Reagan i Dwight Eisenhower musieli pogodzić się z rosnącą dominacją przeciwników w obu izbach Kongresu. Obama – mimo solidnego lania, jakie dostali Demokraci w listopadowych wyborach – nie jest więc pod tym względem wyjątkiem. Utrata poparcia w Kongresie z pewnością wpłynie jednak na działania Białego Domu.
Po pierwsze: gospodarka
Na arenie wewnętrznej ostatnie dwa lata prezydent poświęci zapewne na przekonywanie Amerykanów o tym, że kryzys powoli odchodzi do historii, a im samym żyje się lepiej. W niedawnym cotygodniowym orędziu Obama mówił, że odrodzenie amerykańskiej gospodarki to fakt, a świadczą o tym właściwie wszystkie wskaźniki ekonomiczne. Faktycznie bezrobocie spadło do rekordowego od czasu kryzysu poziomu 5,8 proc. (w Polsce 11,4 proc.), zaś listopad był miesiącem w którym amerykańska gospodarka stworzyła najwięcej miejsc pracy od blisko 5 lat. Do tego dodajmy drastyczny spadek cen benzyny (z 3,2 dolara za galon do 2,5; tak, tak to niespełna 2,5 złotego za litr!), dzięki czemu amerykański przemysł staje się bardziej konkurencyjny, a w kieszeniach Amerykanów zostaje więcej pieniędzy, które mogą wydać na zakup amerykańskich produktów. I jeszcze spadek deficytu budżetowego w ciągu 6 lat rządów Obamy o blisko 2/3, do poziomu sprzed wybuchu kryzysu. A zatem jest dobrze?
Nie ulega wątpliwości, że Amerykanie jak dotychczas radzą sobie z kryzysem lepiej niż większość państw europejskich. Problem w tym, że większość obywateli USA tego nie odczuwa. Blisko 75 proc. uważa, że deficyt budżetowy wciąż rośnie, a do niedawna większość sądziła, że stan gospodarki się pogarsza. Wątpliwości zgłasza też część ekonomistów. Owszem, gospodarka się rozwija, ale większość wypracowywanego majątku trafia do wąskiej grupy najbogatszych Amerykanów. Emanuel Saez z Uniwersytetu Berkeley przekonuje, że w latach 2009–2012 w skali kraju było to… 95 proc. przyrostu dochodu. Mieszane uczucia budzą też statystyki dotyczące bezrobocia. Liczba miejsc pracy co prawda szybko rośnie, gorzej jednak z jej jakością. Większość to stanowiska niewymagające kwalifikacji, nisko opłacane, a na dodatek w niepełnym wymiarze godzinowym.
Nie ulega wątpliwości, że Amerykanie radzą sobie z kryzysem lepiej niż większość państw europejskich. Problem w tym, że większość obywateli USA tego nie odczuwa. | Łukasz Pawłowski
Przed Obamą zatem jeszcze długa droga, by przekonać Amerykanów, że faktycznie żyje im się lepiej. Powoli jednak mu się to udaje. Notowania prezydenta rosną, jego pracę pozytywnie ocenia dziś 48 proc. respondentów. To więcej niż w analogicznym okresie prezydentury George’a Busha, lecz to marne pocieszenie, bo Bush notował jedne z najniższych wskaźników popularności od czasu, kiedy zaczęto prowadzić takie badania. Istotniejsze dla Obamy jest więc pojawienie się pierwszych sondaży wieszczących powrót optymizmu do serc amerykańskich konsumentów. To ważne, ponieważ stan gospodarki za dwa lata nie tylko w dużej mierze zaważy na ogólnej ocenie 44. prezydenta, ale będzie także kapitałem dla kolejnego kandydata Partii Demokratycznej.
Po drugie: polityka zagraniczna
Choć kondycja amerykańskiej gospodarki ma ogromny wpływ na losy innych państw (nie bez powodu mówi się, że kiedy Ameryka kicha, inni łapią przeziębienie), o wiele większe emocje na świecie budzi polityka zagraniczna Białego Domu. Obama z pewnością poświęci jej dużo uwagi, bo konstytucja daje mu w tej kwestii szerokie pole manewru, nawet bez poparcia Kongresu. Źle to czy dobrze? Wbrew dość powszechnym, negatywnym ocenom międzynarodowych działań Obamy, w zeszłym roku prezydent odniósł kilka sukcesów, ponosząc przy tym jedną – za to bardzo poważną – porażkę.
Mimo pewnych wątpliwości, na konto sukcesów należy zapisać dotychczasową politykę wobec Rosji. Sankcje nałożone na Moskwę zdają się przynosić skutek, ale kondycja rosyjskiej gospodarki nie pogorszyłaby się tak bardzo, gdyby nie radykalny spadek cen ropy, podtrzymany dzięki decyzjom krajów OPEC, m.in. Arabii Saudyjskiej. Oczywiście dla Saudyjczyków niskie ceny ropy to polityczna broń wymierzona przeciwko Iranowi oraz Państwu Islamskiemu. Trudno jednak uwierzyć, by decyzję o utrzymaniu cen na niskim poziomie największy amerykański sojusznik na Bliskim Wschodzie podjął bez udziału i namów Waszyngtonu. Wypracowanie porozumienia z Saudyjczykami to duże osiągnięcie amerykańskiej dyplomacji, zmieniające układ sił w kilku ważnych punktach globu. Obok konsekwencji dla Rosji, Iranu (z którym Amerykanie negocjują porozumienie o ograniczeniu skali programu nuklearnego) oraz Państwa Islamskiego, niskie ceny ropy to także instrument wpływu na sytuację w Ameryce Południowej.
Ogłoszone niedawno przez Obamę ponowne otwarcie relacji z Kubą jeszcze dwa lata temu nie byłoby możliwe, a to ze względu na wsparcie, jakie Hawana otrzymywała od bogacącej się dzięki eksportowi ropy Wenezueli. Dziś następca Hugo Chaveza, Nicolas Maduro, sam znalazł się w poważnych kłopotach, zaś kraj stoi na skraju załamania gospodarczego. To oznacza, że i podejmowane do niedawna przez Rosję próby budowania sojuszy na kontynencie południowoamerykańskim napotkają poważne trudności. Obama wykorzystał znakomity moment do otwarcia na nowo relacji z Kubą. Zyskał poparcie znacznej części kubańskiej mniejszości w Stanach, wycofał się z nieskutecznej polityki izolacji wyspy, a dodatkowo podważył pozycję Rosjan w Ameryce Południowej.
W polityce zagranicznej na plus Obamie można także zapisać poprawę relacji z Chinami. Jeszcze kilka miesięcy temu realna była perspektywa poważnego konfliktu na linii Pekin–Tokio o grupę wysp Senkaku (Diayou), formalnie należących do Japonii, do których jednak Chiny zgłaszają coraz wyraźniej pretensje. Pojawiały się głosy, że jeśli w najbliższym czasie dojdzie do wybuchu międzynarodowej wojny, punktem zapalnym może być nie Bliski Wschód, ale właśnie owych kilka wysepek. Podczas tournée po Azji Wschodniej Obama zapewnił Japończyków o wsparciu Amerykanów w ich ewentualnych sporach z Pekinem, a jednocześnie Chiny odwiedziła żona prezydenta wraz córkami. Ostatecznie pod koniec roku stosunki między oboma państwami zostały unormowane, a dużym osiągnięciem było podpisanie dwustronnej umowy o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla przez dwie największe gospodarki świata.
Obama wykorzystał znakomity moment do otwarcia relacji z Kubą. Zyskał poparcie znacznej części kubańskiej mniejszości w Stanach, wycofał się z nieskutecznej polityki izolacji wyspy, a dodatkowo podważył pozycję Rosjan w Ameryce Południowej. | Łukasz Pawłowski
Największą porażką Obamy jest oczywiście sytuacja na Bliskim Wschodzie, a przede wszystkim bagatelizowanie zagrożenia, jakim w ciągu kilku miesięcy stało się Państwo Islamskie. Jeszcze na początku roku prezydent porównał ISIS do koszykarskiej drużyny juniorów przebranej w stroje Los Angeles Lakers, a w sierpniu przyznał, że Biały Dom „nie ma planu” do walki z nowym wrogiem. I choć w kolejnych miesiącach Waszyngtonowi udało się zorganizować koalicję państw arabskich, zaś rozrost ISIS został chyba zahamowany, to jednak do uspokojenia sytuacji w rejonie droga daleka.
Polityka zagraniczna od początku była piętą achillesową prezydentury Obamy. Obawy, że jako młody polityk pozbawiony doświadczenia w sprawach międzynarodowych będzie popełniał błędy w niemałym stopniu się sprawdziły. W pierwszych miesiącach prezydentury, a nawet jeszcze przed wyborem, Obama zapowiedział działania i złożył obietnice, których nie potrafił zrealizować – zamknięcia więzienia w Guantanammo, redukcji arsenału nuklearnego, wsparcia dla ruchów demokratycznych na Bliskim Wschodzie, uspokojenia konfliktu izraelsko-palestyńskiego czy wreszcie „zresetowania” stosunków z Rosją. Prezydent potrafi jednak wyciągać wnioski, a rok 2014 trzeba uznać za względnie udany dla amerykańskiej dyplomacji.
Polityka zagraniczna w stylu Obamy z pewnością nie jest tak „widowiskowa”, jak ta w wykonaniu George’a W. Busha, ale jak dobrze wiemy z doświadczeń pierwszej dekady XXI wieku: widowiskowość i buńczuczność zwykle nie prowadzi do dobrych rezultatów.