Druga część trylogii filmowej o Bilbie Bagginsie, „Pustkowie Smauga”, zakończyła się serią kryzysów: uwięzieniem Gandalfa w Dol Guldur, wyruszeniem sług Saurona w stronę Samotnej Góry i zapowiedzią smoczego ataku na Miasto na Jeziorze. Część trzecia rozwiązuje lub rozwija odpowiednie wątki, aby następnie pokazać, jak siły ludzi, krasnoludów i elfów – choć zwaśnione – razem stają do tytułowego starcia z goblinami i wargami. Niestety ta najbardziej spektakularna produkcja, reklamowana jako „ostateczny rozdział” jacksonowskiej opowieści o Śródziemiu, jest jednocześnie najgorszym ze wszystkich składających się na nią filmów.
Pod względem zdjęć, scenografii, choreografii czy charakteryzacji „Bitwa Pięciu Armii” stoi na poziomie, do którego przyzwyczaiły nas tolkienowskie filmy Jacksona. Zdumienie budzą jednak błędy scenarzystów i reżysera, nieostrożnie zmieniających literacką materię „Hobbita”, co skutkuje ogromem niezamierzenie śmiesznych scen. Strzał z syna, czerwie pustyni, skok armii elfiej nad krasnoludzką, niedźwiedzi desant, bieganie po spadających kamieniach… Brzmi to głupio? To dobrze, bo równie głupio wygląda na ekranie.
Gdyby uniknięto tych i innych pomyłek, trzecia część adaptacji „Hobbita” byłaby do przyjęcia jako średniej jakości film fantasy podobny do dwóch poprzednich. Nigdy jednak nie istniała szansa, aby trylogia ta była dobrą ekranizacją. Głównego źródła jej słabości nie stanowi bowiem niesprawne rzemiosło, lecz uleganie dwóm chorobom wielkiego amerykańskiego kina. Ich istota to zagadnienie znacznie ciekawsze od błędów warsztatowych.
Na co choruje Hollywood?
Pierwszą z dysfunkcji kasowego kina amerykańskiego jest nadzwyczajna inflacja skali. Wielu producentów, reżyserów i scenarzystów wydaje się sądzić, że w dobrym blockbusterze trzeba ocalić w najgorszym razie wielkie miasto, a najlepiej – cały świat (Ziemię, inną planetę, kosmos, do wyboru). Przykłady? Trzecia część „Piratów z Karaibów”, „Star Trek” w reżyserii J.J. Abramsa, „Avatar”, „Avengers”, obie odsłony „Niesamowitego Spider-Mana”, „Mroczny Rycerz powstaje”, „Strażnicy Galaktyki”, seria „Transformers”… Tytuły takie stanowią ważną część listy najwięcej zarabiających filmów, a więc tym bardziej warto się zastanowić nad ich wspólnym mianownikiem.
Czemu „Hobbit” musiał imitować kinowego „Władcę Pierścieni”? Dlaczego nie miałby być dowcipną ekranizacją przygodowo-łotrzykowską, odpowiadającą książkowemu oryginałowi? | Stanisław Krawczyk
Naturalnie motyw ratowania miasta lub świata w efektownej kulminacyjnej konfrontacji między siłami dobra i zła nie jest w Hollywood nowy. Jeszcze w latach 80. występował chociażby w „Gwiezdnych wojnach”, „Pogromcach duchów”, „Terminatorze” i „Batmanie” Tima Burtona. Następna dekada przyniosła między innymi „Dzień Niepodległości” (oraz „Marsjanie atakują”!) i „Piąty element”. Jednak w XXI wieku wzrosło znaczenie takiej konstrukcji fabularnej, a ponadto jeszcze bardziej zwiększył się nacisk na widowiskowość przedstawienia. Dobitnym tego przykładem jest kino superbohaterskie, zwłaszcza Marvel Cinematic Universe.
Wzrost zainteresowania takimi fabułami można by tłumaczyć po prostu potrzebą rozmachu, który przemawia do szerokiej publiczności. Współczesna popularność omawianego motywu wynikałaby wtedy stąd, że postępujący rozwój techniczny pozwala na coraz bardziej szczegółowe pokazywanie ogromnych armii, potężnych eksplozji, gigantycznych potworów oraz widowiskowych katastrof. Chociaż jednak znaczenie tego czynnika jest niezaprzeczalne, istotne są również źródła kulturowe. W przypadku filmów Marvela należą do nich amerykańskie komiksy superbohaterskie oraz magazyny pulpowe (tanie pisma drukowane w pierwszej połowie XX wieku w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii). Gdyby ten tekst dotyczył Cinematic Universe, nie obyłoby się bez ich analizy.
Jacksonowska ekranizacja „Hobbita” nie mieści się co prawda w nurcie kina superbohaterskiego, ale cierpi na zaskakująco zbliżone dolegliwości. Narzucona przez twórców przerośnięta kulminacja oddziałuje na konstrukcję całej trylogii, wchodząc w konflikt ze znacznie skromniejszą skalą fabuły książkowego pierwowzoru (który przypomina raczej baśń oraz prozę przygodową niż opowieść o kulminacyjnym starciu dobra i zła). Na podobnej zasadzie w „Niesamowitym Spider-Manie” tylko częściowo wyzyskano konwencję romansu czy dramatu młodzieżowego, w „Strażnikach Galaktyki” – motywy prześmiewcze i łotrzykowskie, w „Avengers” natomiast – potencjał dialogów między charyzmatycznymi bohaterami. W każdym z powyższych przypadków widowiskowy finał i jego fabularne przygotowanie przesłaniały to, co w danym filmie było najbardziej twórcze i ciekawe.
Niepotrzebny rozmach jest jednak zjawiskiem dość ogólnym, obecnym w bardzo wielu kasowych filmach. Aby w pełni wyjaśnić powody klęski najnowszej adaptacji „Hobbita”, trzeba odwołać się do drugiego ze schorzeń trawiących Hollywood: nadmiernego rozszerzania się konwencji epic fantasy w jej kinowym wariancie. W globalnej skali jest ono mniej istotne, gdyż dotyczy mniejszej liczby filmów (chyba najgłośniejszy przykład to wieloczęściowa ekranizacja „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa), jednak w tym miejscu nie można go pominąć.
Kulturowe korzenie owej choroby tkwią w literackim gatunku epic fantasy. Założycielska powieść tej odmiany fantastyki, „Władca Pierścieni”, czerpała z tekstów powstałych całe wieki wcześniej – eposów bohaterskich oraz romansów arturiańskich. Tolkienowskie krasnoludy noszą imiona z islandzkiej „Eddy starszej”, dobro toczy kosmiczną walkę ze złem, realia społeczne i technologiczne przypominają feudalne średniowiecze, a wątek wyprawy (quest) jest fundamentem fabularnym całego utworu [1]. Po wydaniu „Władcy Pierścieni” (1954–1955) dziesiątki naśladowców Tolkiena powieliło liczne komponenty jego dzieła, tworząc gatunek epic fantasy, który wciąż oddziałuje na globalną kulturę popularną (wystarczy wspomnieć serial „Gra o tron”). Formułą fabularną tej odmiany literackiej jest „uzależnienie losów zagrożonego przez Czarnego Pana świata od rezultatów podróży prostaczka-wybrańca” [2]. Właśnie epopeiczna fantastyka dostarczyła materiału (sposobów budowania historii, przedstawiania postaci etc.) dla filmowej trylogii „Władca Pierścieni” (2001–2003), a ta już bezpośrednio wpłynęła na wszystkie części kinowego „Hobbita”.
Niestety był to wpływ trujący. Owszem, Peter Jackson i jego współpracownicy dokonywali cudów, aby przykroić tekst „Hobbita” do wymogów przetworzonej na potrzeby wielkiego kina konwencji epic fantasy. Trzeba docenić te starania. Scenariusz napisano właściwie od zera, wykorzystując wiele materiałów spoza samej powieści. O ile jednak „Władca Pierścieni” jako połączenie eposu i powieści dobrze poddawał się takim zabiegom adaptacyjnym, o tyle „Hobbit” nie mógł spełnić takiej funkcji. Nie chcąc zupełnie porzucić oryginału, twórcy adaptacji musieli podjąć próbę pogodzenia pewnych właściwości książki z cechami kinowej epopei. Natrafili jednak na dwie nieredukowalne sprzeczności.
Sprzeczność pierwsza: przeskoki i ciągłość
Powieść „Hobbit” ma strukturę epizodyczną, typową dla utworów przygodowych czy pikarejskich. Wielu bohaterów pojawia się tylko na chwilę, aby następnie zniknąć na dobre lub powrócić dopiero w końcówce historii. Tymczasem współczesne kinowe epopeje w ślad za literaturą epic fantasy zachowują ciągłość ważnych postaci i zdarzeń. Istotni bohaterowie (na przykład członkowie drużyny towarzyszącej protagoniście oraz główni słudzy Czarnego Władcy) regularnie występują na scenie, a oprócz tego maleje – choć nie zanika! – rola epizodów zbędnych dla rozwoju kluczowych wątków fabularnych.
W „Bitwie Pięciu Armii” usiłowano pogodzić obie konwencje, ale sukces pozostał nieosiągalny. Spójrzmy na postać Thranduila, wyniosłego władcy elfów. W książkowym „Hobbicie” jest on bohaterem w najlepszym razie drugoplanowym, rzadko obecnym w narracji; nie poznajemy nawet jego imienia. W ekranizacji rozwinięto rolę elfiego króla, a ponadto nakręcono retrospekcje, które pokazały go już w pierwszym filmie (znacznie wcześniej niż w powieści). Dość podobnie rozbudowano postać Barda, człowieka broniącego mieszkańców miasta Esgaroth przed smokiem Smaugiem. Wprowadzono również dwoje nowych elfich bohaterów, Legolasa i Taurielę.
Wszystkie te zabiegi miały wzmocnić epopeiczny aspekt filmu, lecz w efekcie otrzymujemy jedynie nadmiernie rozbudowaną obsadę, z konieczności malowaną pospiesznymi uderzeniami pędzla. Krasnoludzcy kompani Thorina w „Bitwie Pięciu Armii” tracą resztki indywidualności: żaden z nich nie wypowiada jakiejkolwiek kwestii, której nie można byłoby łatwo przypisać innemu (jedyny wyjątek to Kili z jego błyskawicznym romansem międzygatunkowym). Z kolei postacie aktywne dopiero od „Pustkowia Smauga” – Bard, Legolas, Tauriela, na dobrą sprawę także Thranduil – nie mają dość czasu, by zabłysnąć. Występują wszak w mniejszej liczbie filmów, a w części pierwszej nie mogli stać się pierwszoplanowymi bohaterami, gdyż hobbit Bilbo i jego kompania potrzebowali czasu na dotarcie do nich. W dodatku któremuś z krasnoludów czasami trzeba jednak dać fragment sceny, żeby widzowie zupełnie o nich nie zapomnieli.
W celu złagodzenia tej sprzeczności można byłoby pozbyć się bohaterów, których książkowa rola jest istotna, lecz punktowa. W pewnej chwili wyraźnie wpływają na przebieg fabuły, a następnie się wycofują. Prawdopodobnie jednak usunięcie takich postaci jak elfi patriarcha Elrond czy wspomniany Thranduil byłoby zbyt poważnym odejściem od pierwowzoru. Jackson i jego współpracownicy wybrali inne rozwiązanie i przydzielili tego rodzaju bohaterom więcej czasu ekranowego, aczkolwiek niektórzy z nich pozostali wyraźnymi skamielinami konwencji epizodycznej (najoczywistszym przykładem jest zmiennokształtny Beorn, choć jego rola ma zostać rozwinięta w reżyserskiej wersji ostatniego filmu).
Sprzeczność druga: lekkość i powaga
„Hobbit” to w znacznej mierze uładzona baśń dla dzieci: familiarny ton narratora, żartobliwe przyśpiewki, mówiące zwierzęta, Gandalf parokrotnie pojawiający się znikąd, by rozwiązać problemy bohaterów… „Bitwa Pięciu Armii” jako najbardziej posępny z filmów nie odwołuje się już wprawdzie do baśniowej estetyki (jeśli nie liczyć drobiazgów w rodzaju króliczego zaprzęgu Radagasta), ale pozostaje więźniem uwspółcześnionej dziecięcej konwencji, jeśli chodzi o fabułę.
Jednym ze skutków jest niechętne uśmiercanie istotnych bohaterów; giną oni równie rzadko jak w książce. Teoretycznie twórcy mogli to zmienić, bo przecież wiele razy pokazali, że nie zależy im przesadnie na zgodności z oryginałem. Zmiana ta byłaby jednak zbyt poważną modyfikacją konwencji w stosunku do stylu poprzednich części. Już „Niezwykła podróż” musiałaby wówczas być stosunkowo poważna i smutna. Na to zaś nie pozwalał materiał źródłowy – szczególnie beztroski na pierwszych kilkudziesięciu stronach. To jedno z tych ograniczeń książkowego „Hobbita”, które najtrudniej byłoby pokonać.
Epopeiczna fantastyka dostarczyła materiału dla filmowej trylogii „Władca Pierścieni”, a ta wpłynęła na kinowego „Hobbita”. Niestety był to wpływ trujący. | Stanisław Krawczyk
Z podobnych przyczyn wynika zachowawcze poruszanie tematu chciwości. Związane z nią kuszenie dotyczy kilku bohaterów kinowej trylogii (Thorina, Thranduila, Bilba, Smauga, Golluma, nawet Alfrida), przede wszystkim jednak krasnoludzkiego Króla pod Górą. Jego pogłębiające się szaleństwo to bez wątpienia najciekawszy wątek filmu. Tutaj też widać najwyraźniejszą zmianę relacji między postaciami: wcześniej pozostałe krasnoludy były kompanami Thorina, a teraz stały się jego poddanymi, w dodatku podejrzanymi o zdradę i kradzież.
Ten potencjał dramaturgiczny zostaje zmarnowany, ponieważ scenariusz nie wyciąga żadnych istotnych konsekwencji z poczynań Thorina. We „Władcy Pierścieni” (tak książkowym, jak i filmowym) upadki moralne części bohaterów – przypomnijmy sobie postacie Isildura, Smeagola, Froda czy Boromira – wywierały znaczący wpływ na bieg fabuły. Tutaj król krasnoludów przede wszystkim miota się po Samotnej Górze i wygraża trzynastu towarzyszom, ale z tego nie wynika trwałe, nieodwracalne zło. Tymczasem można było na przykład tak ułożyć bieg wypadków, aby Thorinowa chciwość stała się bezpośrednim powodem śmierci jakiejś innej ważnej postaci po to, by mroczny nastrój nie był jedynie ornamentem. Także inni bohaterowie z najnowszego „Hobbita” (zwłaszcza Thranduil) mogliby w większym stopniu przejąć się smoczym złotem, ale i to byłoby sprzeczne z wymogami twórczości dla dzieci, a przynajmniej z rozpowszechnionymi wyobrażeniami na jej temat.
Wszystkie armie przegrały
Czujne osoby już spostrzegły, że powyższy opis sprzeczności przedstawiał tylko takie możliwości ich złagodzenia, które przesuwałyby film – częściowo – ku gatunkowi epic fantasy. Ale dlaczego właściwie „Hobbit” miałby być imitacją kinowego „Władcy Pierścieni”? Dlaczego nie miałby być żywą i dowcipną ekranizacją przygodowo-łotrzykowską, która bardziej odpowiadałaby logice książkowego oryginału?
Jedna z możliwych odpowiedzi oczywiście brzmi „pieniądze”. Tak poważna innowacja w przypadku dochodowej franczyzy stanowi ryzyko, którego pewnie sponsorzy filmu nie zgodziliby się podjąć. Bezpieczniej tworzyć prequele, sequele, crossovery, rebooty i remake’i, niż liczyć na sukces nowej „Klątwy Czarnej Perły”. Chyba jednak popularność motywu ocalanego świata i – w tym wypadku – konwencji epopeicznej ma podłoże również w głębokim poczuciu ich atrakcyjności, a nie tylko w ekonomicznym asekuranctwie. Oznaczałoby to, że producenci, reżyserzy, scenarzyści, aktorzy bądź też widzowie traktują taką tematykę jako domyślny warunek powodzenia pewnej grupy filmów i nie rozważają alternatywnych możliwości ich nakręcenia.
Wszelako w ostatecznym rachunku niekorzystne konsekwencje asekuranctwa okazują się zbieżne ze skutkami utrwalonych upodobań. Jedno i drugie przeszkadza we wprowadzaniu nowych rozwiązań estetycznych. To nie znaczy, że ratowanie świata i wyprawę prostaczka trzeba odłożyć na półkę, gdyż nadal mogą powstawać dobre filmy z udziałem takich motywów. Stopień rozpowszechnienia tych ostatnich, ocierający się o rytualizm, budzi jednak niepokój. A kiedy do takich konwencji przykrawamy materiał, którego siła tkwi gdzie indziej (jak w „Hobbicie”), efekty okazują się – niestety – mierne.
Przypisy:
[1] Grzegorz Trębicki, „Fantasy. Ewolucja gatunku”, Universitas, Kraków 2009, s. 59–62.
[2] Tomasz Majkowski, „W cieniu Białego Drzewa. Powieść fantasy w XX wieku”, Wydawnictwo UJ, Kraków 2013, s. 213.
Film:
„Hobbit. Bitwa Pięciu Armii”, reż. Peter Jackson, Nowa Zelandia, USA 2014.
O pierwszej części „Hobbita” pisał na naszych łamach Zbigniew Mikołejko.
[yt]RjPy-nxakG8[/yt]