Czytaj także II część relacji Sebastiana Smolińskiego z Berlinale 2015.


 

Resentyment Malicka

Berlinale uchodzi za imprezę poświęconą kinu „społecznie zaangażowanemu”, lecz największe emocje i tak budzą projekty niedające wpisać się w ten nurt, jak zeszłoroczny przebój festiwalu, czyli wyróżniony nagrodą za reżyserię „Boyhood” Richarda Linklatera. W tym roku do konkursu trafił film innego doświadczonego Amerykanina – „Knight of Cups” Terrence’a Malicka. Od kiedy „Drzewem życia” z 2011 r. Malick wrócił na dobre do reżyserii, kręci filmy w zawrotnym, jak na niego, tempie. Niedystrybuowane w Polsce „To the Wonder” miało premierę już w kolejnym roku. „Knight of Cups” z kolei utrzymane jest w tonie dwóch poprzednich ćwiczeń w filmowym strumieniu świadomości. Płynąca bez ustanku kamera i montaż podporządkowany biegowi ludzkich myśli raz jeszcze zostają zaprzęgnięte do opowieści o potrzebie odkupienia, odczuwanej przez człowieka zamieszkującego marną pustynię rzeczywistości.

berlinale_herzog1

Na przestrzeni swojej czterdziestoletniej kariery Malick stworzył wyrazisty, kompletny model filmowego opowiadania, który ostatnio oskarżany jest o skostnienie i powtarzalność, a sam reżyser – o popadanie w nieznośną manierę. I choć jestem sympatykiem filmów Malicka, to seans „Knight of Cups” nie pozostawia wielu złudzeń. Poruszając się w obrębie swoich fantazji i wizualnych lejtmotywów, pielęgnując status mędrca i zatroskanego poety ekranu, Malick utracił związek z rzeczywistością pozafilmową. Jego najnowsze widowisko – olśniewające rytmem i niezauważalnym niemal montażem na pozór nieprzystających do siebie ujęć – mogłoby smakować niczym refleksyjna wersja „Wielkiego piękna” Sorrentino. Christian Bale gra tu mężczyznę o nieokreślonej profesji, trwoniącego życie na hedonistycznych uciechach, uganiającego się za modelkami, chadzającego na hollywoodzkie balangi i jednocześnie snującego melancholijną medytację nad własnym życiem. To jego głos zza kadru dominuje, ale przestrzeni na banalne monologi Malick użycza właściwie wszystkim ważniejszym bohaterom filmu, wśród których prominentne miejsce zajmują dawne, i być może obecne, miłości bohatera.

Najnowsze widowisko Malicka – olśniewające rytmem i niezauważalnym niemal montażem – mogłoby smakować niczym refleksyjna wersja „Wielkiego piękna” Sorrentino. | Sebastian Smoliński

Z poprzednich filmów Malicka przebijała czuła zaduma nad życiem wykreowanych przez niego postaci. Tym razem giną one zupełnie w powodzi obrazów, przytłoczone artystyczną ambicją, by w „Knight of Cups” oddać pejzaż duchowych bolączek Ameryki. Spojrzenie Malicka przypomina to, jakim na Stany patrzyli niegdyś europejscy intelektualiści pokroju Jeana Baudrillarda: dostrzegając przenikliwie sztuczny, symulacyjny charakter tamtejszej egzystencji, odwracali jednocześnie wzrok od tego, co w niej wyjątkowe i warte poznania (a zarazem możliwe do zrozumienia tylko po wzięciu w nawias pewnego bagażu uprzedzeń, z jakim podróżnicy opisują napotkane kultury). Dla Malicka Ameryka złożona z błyskotek takich, jak Las Vegas i Los Angeles jest obca kulturowo, z definicji jałowa i zdolna do wytwarzania tylko fałszywych potrzeb. Wkładając swój film w ramy tarota – nazwy kart służą za tytuły kolejnych rozdziałów – reżyser przebiera się za wróżkę, która ma do sprzedania tylko kilka komunałów o wyższości skalistej natury nad żywiącymi się elektrycznością miastami ze szkła i stali. Wplatanie w fabuły obrazów przyrody (i bohatera obowiązkowo spacerującego po bezdrożach) to również już stały elementarz Malickowej poetyki. Wydaje się jednak, że w „Knight of Cups” pod płaszczykiem uniwersalizmu przemycona zostaje przede wszystkim prywatna krytyka Hollywoodu i hollywoodzkiego stylu życia (Bale, snujący się na ekranie bez celu, odwiedza kilka razy kompletnie puste filmowe miasteczka). Z perspektywy bezkompromisowego outsidera ocena zrozumiała, ale mająca przy tym niebezpieczny posmak resentymentu.

berlinale_herzog2

Brytyjska królowa pustyni

Zupełną pomyłką jest natomiast inny film o pustyni, tym razem rozumianej całkowicie dosłownie: „Queen of the Desert” Wernera Herzoga. Herzog wciąż ma znakomitą rękę do dokumentów, w których łączy zamiłowanie do tajemnicy z eksploracją niedostępnych dla zwykłych śmiertelników miejsc, czy to jeśli chodzi o malowidła z „Jaskini zapomnianych snów” z 2010, czy o Antarktydę ze „Spotkań na krańcu świata” z 2007 r. W najnowszym filmie fabularnym bierze na warsztat nieprzeciętną biografię żyjącej na przełomie XIX i XX w. Gertrude Bell, podróżniczki, polityczki, archeolożki, słynącej ze świetnych kontaktów ze społecznościami arabskimi. „Queen of the Desert” został zamierzony jako kobieca wersja „Lawrence’a z Arabii” Davida Leana. Kompozytor Klaus Badelt pozwala sobie zresztą na parafrazę słynnego motywu z epiku Leana, napisanego przez Maurice’a Jarre’a. Bell, zagrana z jednostajnym wdziękiem przez Nicole Kidman, pokazana jest jako panna z dobrego brytyjskiego domu, która na tyle nudzi się w ojczyźnie, że decyduje się na podróż do Teheranu. Wizyta w Persji będzie początkiem długiej przygody z Bliskim Wschodem, tam też Bell spotka pierwszego ze swoich kilku adoratorów.

Jedna z polskich dziennikarek po seansie filmu Herzoga powiedziała, że do połowy seansu miała nadzieję, że obśmiewa on kolonialne klisze, by na koniec wywrócić je do góry nogami. Nic takiego niestety nie następuje, wręcz przeciwnie – jest to film jeszcze bardziej bezkrytyczny wobec Imperium Brytyjskiego aniżeli dzieła zebrane Davida Leana. Kiedy plansza końcowa informuje przy podniosłej muzyce, że Gertrude Bell miała duży wkład w konstruowanie nowej mapy Bliskiego Wschodu po I wojnie światowej (i rozpadzie imperium otomańskiego), można odnieść wrażenie, że studia postkolonialne stanowią niewiele znaczący wymysł, a dzisiejsza sytuacja na tych terenach, z Państwem Islamskim na czele, nie ma nic wspólnego ze skomplikowanym, forsowanym przez Zachód układem granic.

berlinale_knight of cups

Herzog z dobrodziejstwem inwentarza przyjmuje większość stereotypowych wyobrażeń o Arabach, o samej Bell i innych Brytyjczykach i wypowiada się w tonie wyłącznie afirmatywnym. Nawet abstrahując od wymowy politycznej, „Queen of the Desert” jest także filmem wyjątkowo niezdarnym, ocierającym się o niezamierzone śmieszności. Dwie z nich dotyczą Jamesa Franco, zaspanego i niepotrafiącego odnaleźć się przed kamerą, oraz Roberta Pattinsona, wyglądającego przekomicznie w roli legendarnego Lawrence’a z Arabii. Kiedy pojawiali się oni na ekranie, na sali wybuchały niekiedy salwy śmiechu, pozwalające odreagować produkcję ze sklepu kolonialnego, nakręconą przez niegdysiejszego pierwszego etnografa światowego kina.

Berlinale na półmetku

Festiwal wkracza w drugą połowę, ale za wcześnie jeszcze na typowanie ewentualnych zwycięzców. W konkursie głównym filmy ciekawsze niż Malick i Herzog nakręcili reżyserzy z mniejszych kinematografii. Na razie być może najlepszy jest chilijski „The Club” Pabla Larraína – świetnie skonstruowana i imponująca odwagą w ujęciu tematu historia zamkniętych w nadmorskim domku katolickich księży z solidnymi grzechami na sumieniu (z pedofilią włącznie). Lirycznym, ale pozbawionym sentymentów tonem wyróżnia się także „Ixcanul” Jayro Bustamante z Gwatemali, nienachalnie egzotyczny portret dziewczynki z plemienia Majów Kaqchikel. Jeśli dodać do nich w dużej mierze autotematyczny „Taxi” Jafara Panahiego, Irańczyka robiącego w ojczyźnie filmy pomimo zakazu władz, otrzymamy filmową mapę świata, na której Europa i USA niekoniecznie grają pierwsze skrzypce.

 

Wydarzenie:

65. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie

5 lutego–15 lutego 2015 r.

 


Czytaj także II część relacji Sebastiana Smolińskiego z Berlinale 2015.