Czytaj także I część relacji Sebastiana Smolińskiego z Berlinale 2015.


 

W kierunku kina globalnego

Krytyka instytucji wpisuje się w misję berlińskiego festiwalu, którego selekcjonerzy od lat zwracają baczną uwagę na filmy obnażające wszelkie formy kulturowej i społecznej opresji: od sytuacji mniejszości seksualnych przez konflikt tradycji i postępu aż globalną dynamikę centrum i peryferii. Kino nie jest oczywiście biernym zwierciadłem rzeczywistości i jeśli przechadza się po gościńcu, to obiera znane tylko sobie ścieżki. Żaden z prezentowanych na Berlinale filmów nie rozwiąże prawdopodobnie problemów, o których opowiada, ale wiele z nich stanowi silny artystyczny głos pozwalający widzom na radykalną odnowę własnych założeń, schematów poznawczych oraz opartej na uproszczeniach wizji świata.

Globalny wymiar festiwalu znajduje swoje odbicie w różnorodności prezentowanych dzieł. Wkonkursie głównym reprezentanci z Chile, Japonii, Chin, Gwatemali, Wietnamu, USA i Rosji sąsiadowali z twórcami europejskimi: z Francji, Włoch, Niemiec (jak zwykle nieproporcjonalnie licznymi w stosunku do jakości ich filmów), Wielkiej Brytanii, Polski i Rumunii. Jeśli dodamy do nich kilka międzynarodowych koprodukcji (w tym wręcz transkontynentalnego „Eisensteina w Guatajuano” Petera Greenawaya), to powstanie mozaika wskazująca na coraz bardziej demokratyczny charakter światowej kultury wizualnej. Organizatorzy największych festiwali dbają o geograficzne równouprawnienie, wielu z nich ma bowiem ambicję odkrywania – oraz kreowania – nowychtrendów. Nie jest sztuką przyznać kolejną Złotą Palmę Michaelowi Haneke, natomiast wręczyć Nagrodę im. Alfreda Bauera za innowacyjność reżyserowi „Ixcanul” Jayro Bustamantemu,utalentowanemu debiutantowi z Gwatemali – już tak. W swojej najbardziej pasjonującej odsłonie duże festiwale pomagają więc przewidzieć, w jakim kierunku będzie rozwijało się kino oraz o kim będziemy za kilka lat mówić z taką estymą, z jaką dzisiaj mówimy o Nuri Bilge’u Ceylanie i Béli Tarrze.

Taksówka narcyza

Jeśli tegoroczny konkurs pozwala na wyciągnięcie istotnych wniosków, to jednym z nich może być zmiana statusu kina kontemplacyjnego, zwanego też kinem w wolnym tempie (opartym na długich ujęciach, redukcji fabuły do minimum i zabiegach dedramatyzacyjnych). Przynajmniej w Berlinie traci ono swoją siłę przyciągania i niewykluczone, że powoli przemienia się w przebrzmiałą estetykę, która nie gwarantuje już arthouse’owego sukcesu. Nagrodzone przez jury filmy proponują inny język, w pewnych aspektach bardziej konwencjonalny i przezroczysty, ale dzięki temu wewnętrznie spójny i wyraziście uwypuklający ich wymowę polityczną. Złoty Niedźwiedź dla Irańczyka JafaraPanahiego za „Taxi” został przyznany zdecydowanie na wyrost (i kosztem o wiele ciekawszych tytułów), ale niewątpliwie osiągnięciem tego obrazu jest pożenienie walorów rozrywkowych i intelektualnych,składających się naprywatną – choć niestety egocentryczną – wypowiedź artysty o zatruwających mu życie ograniczeniach. Panahi ma bowiem w Iranie zakaz tworzenia, lecz „Taxi” jest już jego trzecią produkcją nakręconą w ojczyźnie cichaczem, niemal bez budżetu i przemyconą za granicę (dwa poprzednie: „To nie jest film” z 2011 r. i pokazywana w Berlinie „Zasłona” z 2013 r. też odbiły się wśród kinomanów szerokim echem).

01
„Taxi”, reż. Jafar Panahi / materiały prasowe

Panahi wpadł na pomysł w duchu „Nocy na Ziemi” Jima Jarmuscha (z którą dzieli również typ wszechobecnego w filmie humoru). Umieścił kamerę na tablicy rozdzielczej prowadzonej przez siebie teherańskiej taksówki, kierując jej spojrzenie na siebiei pasażerów. W szorstkiej formie, kojarzącej się z ukrytymi kamerami z programów telewizyjnych, nakręcił serię scen zachowujących jedność nie tylko miejsca, lecz także czasu. Co i rusz do samochodu wsiadają kolejni klienci, przyczym wielu z nich od razu rozpoznaje tożsamość kierowcy. Obyczajowy koloryt miesza się z dyskusjami o obiegu kultury w Iranie (na rozpowszechnianiu nielegalnych kopii zachodnich hitów kinowych zarabia niziutki, otyły sprzedawca, z którego usług korzysta sam reżyser) i sytuacji artysty, dla którego robienie filmów jest równie ważne jak oddychanie. W drugiej części komizm ustępuje jednak miejsca ekshibicjonizmowi Panahiego, przytłaczającemu już w przypadku „Zasłony”. Sytuacja potrzasku wyzwala w nim najwidoczniej pokłady narcyzmu, zafiksowania na punkcie własnego wizerunku jako więźnia politycznego cierpiącego za wszystkich wolnych twórców.Sprowadza to jego fabuły do poziomu doraźnych manifestów politycznych, podbudowanych przekonaniem Panahiego o własnej wyjątkowości. Złoty Niedźwiedź dla „Taxi” również jest taką deklaracją –system jest zły, bo nie pozwala mi tworzyć!– i chyba nikt w Berlinie nie próbował nawet argumentować, że jest inaczej.

02
„Taxi”, reż. Jafar Panahi / materiały prasowe

Kościół chilijski, historia polska

Najlepsze bodaj recenzje wśród krytyków zebrał „The Club” Pablo Larraina – hipnotyzujący thriller psychologiczny o ciężkich grzechach chilijskiego Kościoła katolickiego, nagrodzony ostatecznie Srebrnym Niedźwiedziem. Larraín, wyrastający powoli na gwiazdę kina artystycznego, nakręcił film, o jakim marzy każdy Polak krytycznie nastawiony do nadużyć kleru. Oto do małej miejscowości nad morzem, gdzie Kościół przetrzymuje księży emerytowanych i wymagających specjalnej „opieki” (czy może raczej dozoru), przyjeżdża jezuita zajmujący się likwidacją podobnych przybytków. Jest on świetnie wykształconym zawodowcem i psychoterapeutą. Zaczyna serię rozmów, w trakcie których dowiaduje się więcej o powodach ich zamknięcia w domku.Jeden z księży okazuje się pedofilem, inny handlarzem noworodków ubogich rodziców, trzeci jest już w tak podeszłym wieku, że kontakt z nim jest niemal niemożliwy…

A021_C013_0722KA
„The Club”, reż. Pablo Larraín / materiały prasowe

Larraín skutecznie zagęszcza atmosferę, wykorzystując jako kontrapunkt kojącą muzykę Arvo Pärta. Balansuje też na granicy okrucieństwa względem bohaterów, raz pokazując ich zwyrodniałą naturę przez pryzmat banalności zła (księża nie wyrażają żadnej skruchy i wydają się nieświadomi wagi swoich czynów), kiedy indziej punktującich bezwstydny cynizm.Wyjątkowość „The Club” zawiera się jednak w ustawionej przez reżysera perspektywie. Jest to krytyka potężnej instytucji przeprowadzona niejako od środka z jednoczesną czułością i bezkompromisowością. Jezuita – równie tajemniczy jak pozostali duchowni – traktuje tę sprawę jako wewnętrzny problem Kościoła, choć gdyby starzy księża stanęli przed świeckim sądem, groziłoby im dożywocie. Larraín stawia pytanie o cenę zamiatania krzywd pod dywan oraz o możliwość regeneracji (indywidualnej i zbiorowej).Najsilniej zapadającą w pamięć postacią jest molestowany w dzieciństwie przez księży mężczyzna, który w otwierającej scenie zawodzącym głosem „spowiada się” przed domkiem ze swoich doświadczeń.

Rumuńska „Papusza”

Wyróżnienia za najlepszą reżyserię powędrowały ex aequo do Radu Judego (autora komedii „Wszyscy w naszej rodzinie”) i Małgorzaty Szumowskiej, dwójki twórców znanych z polskich ekranów. Rumun Jude nakręcił niezwykły film, któremu kibicowałem najgoręcej – czarno-białą sowizdrzalską przypowiastkę „Aferim!”.Przywodzi ona na myśl rok 2013, kiedy Złotym Niedźwiedziem nagrodzono „Pozycję dziecka” Calina Petera Netzera, późnego przedstawiciela rumuńskiej nowej fali, zgrzebnymi środkami testującej nieznane możliwości realizmu i rozliczającej się z komunistycznym dziedzictwem kraju. „Aferim!” jest otwarciem nowej drogi. To film tak inny od podbijającego festiwale kina z Rumunii, że lepiej osadzić go w szerszej tradycji historii kina.

04
„Aferim!”, reż. Radu Jude / materiały prasowe

Opowieść o ojcu i synu, szukających w 1835 r. pośród krajobrazów Wołoszczyzny zbiegłego cygańskiego niewolnika, przypomina skrzyżowanie „Papuszy” z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”. To historyczne kino drogi – pokonywanej konno, lecz w wolnym tempie –otwiera sięna całą europejską literaturę o niewydarzonych podróżnikach: od „Don Kichote’a” Cervantesa po „Kubusia Fatalistę i jego pana” Diderota.Zachwycająca strona wizualna jest z kolei oryginalnym pastiszem westernu i tropów epickiego kina artystycznego. Szerokie panoramy i dominujące plany ogólne stapiają bohaterów z przyrodą i potęgują wrażenie czasowego dystansu, a sceny zbiorowe, na przykład hucznego wieczoru w knajpie, napełniają ekranową rzeczywistość witalnością i dodają całości – pozbawionej przecież koloru – zaskakujących barw.

Nie mamy wątpliwości, że niebawem system ukazany przez Judego rozejdzie się w szwach i ustąpi miejsca nowemu, który jednak odziedziczy po poprzedniku wszystko co najgorsze. |Sebastian Smoliński

„Aferim!” portretuje też zmierzch feudalizmu w sposób zbliżający go do wybitnego indyjskiego „Salonu muzycznego” Satyajita Raya z 1958 r. Z rumuńską nową falą łączy Judego krytyczny stosunek do historii własnego kraju i gotowość do drobiazgowej analizy mechanizmów władzy i ucisku. Opierając się na dużej liczbie XIX-wiecznych źródeł pisanych, Jude podejmuje ambitną próbę odtworzenia światopoglądu epoki, obdarzenia postaci ich własnym językiem i strukturami myślowymi, tak różnymi od naszych. Jest to podejście quasi-antropologiczne i zapewne z definicji niemożliwe do całkowitej realizacji, gdyżnie możemy wejść w buty tamtejszych wieśniaków i wasalów. „Aferim!” wydobywa jednak na wierzch plątaninę nacjonalizmu, ksenofobii, religijnej nietolerancji, uprzedzeń i zwykłego wstecznictwa, zaś jego reżyser wyraźnie sympatyzuje z prześladowanymi Cyganami.

Film Judego jest ahistoryczny, ponieważ pokazuje rok 1835 ze świadomością tego, co wydarzyło się na tych terenach 100 i 150 lat później – tak jak „Biała wstążka” Hanekego, choć w sposób bardziej niejednoznaczny. O ile niemiecki reżyser przedstawiałniemiecką wieś u progu I wojny światowej i dodawał w wywiadach, że z tamtejszych dzieci wyrośnie pokolenie biorące udział wkonflikcie rozpętanym przez Hitlera (samemu wpisując sięw ten sposób w obiegową interpretację filmu), o tyle Jude szuka źródeł europejskich konfliktów i sugeruje, że XX w.nie da się wyjaśnić jednym zjawiskiem (np. protestanckim wychowaniem) zakorzenionym w XIX w.i wcześniej. Wskazuje raczej na splot ówczesnych wiedzy i zabobonów, wytwarzających określony typ umysłowości. Pokazując w anegdotyczno-łotrzykowskiej formule przekrój feudalnych relacji, doprowadza je do ekstremum.Nie mamy wątpliwości, że niebawem ten system rozejdzie się w szwach i ustąpi miejsca nowemu, który jednak odziedziczy po poprzedniku wszystko co najgorsze.

05
„Aferim!”, reż. Radu Jude / materiały prasowe

Spirytyści i bulimiczki

Małgorzata Szumowska też nakręciła osobliwą opowieść – o badaniu granicy między zabobonem a racjonalnością. „Body/Ciało” okrzyknięto jej najlepszym filmem, choć chyba najbardziej podoba się on polskim dziennikarzom (przeważnie alergicznie reagującym na „Sponsoring” i niechętnym „W imię…” – dwóm filmom lubianym za granicą). Jedną z przyczyn może być jego temat, amorficzny i pozbawiony interwencyjnej pretensji tamtych dzieł. „Body/Ciało” zaskakuje na każdym poziomie. Zaczyna się jak kryminał, by potem przepoczwarzyć się w komedię o sile nadprzyrodzonej, a jeszcze później we wnikliwy dramat rodzinny, przybierający postać oczyszczającej psychodramy. Janusz Gajos jako sceptyczny prokurator wyga, niezachwiany racjonalista podśmiewający się z wywoływania duchów, jest oczywiście znakomity, ale odkryciem Szumowskiej pozostaje Maja Ostaszewska grająca zarazem medium i terapeutkę. Sprawdzająca się w spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego aktorka nie miała dotąd szczególnego szczęścia do kina. Obsadzano ją w sztampowych rolach, w których grała z nieznośną, afektowaną manierą. U Szumowskiej jest zupełnie inna, dzięki czemu wypada rewelacyjnie. Kompletnie aseksualna, z twarzą pozbawioną emocji, w pensjonarskim ubraniu, poruszająca się chodem aspołecznej nauczycielki, nie dziwi nas nawet, kiedy kładzie się do łóżka ze swoim psem, którego obejmuje jak kochanka. „Body/Ciało” składa się z podobnych dziwactw, pracujących na rzecz refleksji nad metafizyką (czy też: jej całkowitym brakiem).

06
„Ciało/Body”, reż. Małgorzata Szumowska/materiały prasowe

Niektórzy krytycy zwracają uwagę, że film Szumowskiej stanowi odtrutkę na „kieślowszczyznę”, czyli zachwaszczające polskie (ale nie tylko) kino banały o wzajemnym wpływaniu ludzi na swoje losy, tajemniczych połączeniach dusz i mentalnych „efektach motyla” – strywializowaną filozofię „Podwójnego życia Weroniki” i całej późnej twórczości Krzysztofa Kieślowskiego. W „Body/Ciało” w życie prokuratora i jego córki bulimiczki (Justyna Suwała), będącej w kryzysie od czasu śmierci matki, ingeruje terapeutka, która jest osobą z takiego właśnie porządku, wierzącą raczej w niewidzialne niż widzialne. Szumowska koniec końców kłuje ją satyrycznym ostrzem, jest jednak autentycznie zainteresowana dualizmem ciało–dusza i możliwością jego przekroczenia. Jeśli więc jest to krytyka metafizyki, którą Kieślowski zaraził arthouse w latach 90. (garściami korzysta z niej na przykład Alejandro González Iñárritu w grafomańskich koncepcyjnie filmach w rodzaju „Babel”), to pochodzi ona od krnąbrnej, lecz wiernej uczennicy, która nie tyle odwraca się do mistrza plecami, ile próbuje zaadaptować jego idiom do nowych czasów, nie tolerujących już wykładania „prawd o duszy” kawa na ławę.

07
„Ciało/Body”, reż. Małgorzata Szumowska/materiały prasowe

Polska: punkt na mapie

Tegoroczne Berlinale było dla polskich twórców i producentów wyjątkowo udane. Nagrodę za wkład artystyczny otrzymali operatorzy „Under Electric Clouds” Aleksieja Germana Jr., koprodukcji rosyjsko-ukraińsko-polskiej, a pokazywany w sekcji Forum Expanded „Performer” Macieja Sobieszczańskiego i Łukasza Rondudy dostał nagrodę Think. Film. Srebrny Niedźwiedź dla Szumowskiej za najlepszą reżyserię wywołał w kraju sensację, ale ważniejsze jest chyba to, że może popchnąć jej karierę w dobrym kierunku. „Body/Ciało” wymyka się opisowi i jest dziełem bliższym poetyce Szulkina i Żuławskiego aniżeli, dajmy na to, psychologizowaniuZanussiego. Jury uwiodła być może ekscentryczność filmu pochodzącego z ekscentrycznego kraju. Warszawa sfilmowana przez Michała Englerta pamięta wciąż czasy komuny i meblościanek, a na pomysł remontu obskurnych dworców nikt tu jeszcze nie wpadł. Doceniając poszukiwania naszych twórców oraz niechętnie patrząc na stereotypy, musimy chyba zaakceptować, że póki co w globalnym wyścigu filmowym możemy wygrać tylko taką sztuką.Dlamożnych przemysłu filmowego Polska to zapewne „zjawisko” równie ciekawe, co Iran, Chile i Rumunia. Z rozmów z zagranicznymi dziennikarzami wynika jednak, że jesteśmy też postrzegani jako kinematografia niezwykle silna (sukces „Idy” interpretowany jest jako potwierdzenie tego rozpoznania). Warto nie zmarnować potencjału i zadbać o to, żeby nasza kropka na filmowej mapie była coraz większa, a Polacy coraz częściej obecni na światowych festiwalach – także tych bardziej odległych niż odbywające się po sąsiedzku Berlinale.

 

Wydarzenie:

65. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie

5 lutego – 15 lutego 2015 r.

 


Czytaj także I część relacji Sebastiana Smolińskiego z Berlinale 2015.