Szanowni Państwo,
Brutalny zamach, który miał miejsce w Muzeum Narodowym w Tunisie, przeraził nie tylko Tunezyjczyków. Od dawna obawiano się zarówno ataków terrorystycznych, jak i ewentualnego osunięcia się państwa w rządy autorytarne. Dotychczasowe próby budowania liberalnych demokracji w innych państwach regionu, jak choćby w Egipcie, nie nastrajały zbyt optymistycznie. Można nawet zadać pytanie, czy w mieście, w którym niecałe pięć lat temu zaczęła się arabska wiosna, nie nastąpił właśnie jej symboliczny koniec.
Według ostatniej edycji rankingu Freedom in the World, pierwszy raz od dekady wzrosła liczba krajów niedemokratycznych na świecie. Chociaż takie kraje to wciąż jedynie 35 proc. wszystkich państw świata, gdyby usunąć je z globusa, powierzchnia lądów zmalałaby nieomal o połowę!
„Demokracja nieliberalna”, „ograniczona”, „delegowana”, „reżim hybrydalny”, „semidemokratyczny”, „miękki autorytaryzm” – w zaciszu uczelnianych gabinetów powstało już wiele naukowych określeń tego niebezpiecznego i fascynującego zarazem zjawiska. Co się tak naprawdę kryje za ową konstrukcją? Odpowiedź wydaje się prosta: nieliberalna demokracja to ustrój, gdzie jednocześnie stosowane są demokratyczne procedury i łamane prawa obywatelskie; w którym kultura obywatelska zanika na skutek demobilizacji i depolityzacji społeczeństwa. Swego czasu stan taki trafnie scharakteryzował Fareed Zakaria. Triumf demokracji, pisał amerykański dziennikarz, nie może mieć miejsca, jeśli w danym miejscu nie zakorzenią się na dobre prawa. Przeprowadzenie wyborów i promowanie liberalizmu jako doktryny gospodarczej nie wystarczy.
Jeszcze kilka lat temu zdania te brzmiały obrazoburczo. Łatwiej było wierzyć w „koniec historii” i rychły triumf demokracji liberalnej. Dziś widzimy, że kolejne demokracje nieliberalne powstają jak grzyby po deszczu w coraz to nowych rejonach świata. Co więcej, ich narodziny nie muszą wcale wiązać się z dramatycznym upadkiem państwa czy politycznym chaosem. Zmiany często dokonywane są w następstwie wyborów i w zgodzie z demokratycznymi procedurami.
Zapraszając Państwa do zeszłorocznej Debaty Tischnerowskiej poświęconej nieliberalnym demokracjom, skupialiśmy się na transformacji Rosji oraz Węgier, jedynie wspominając o przypadku Turcji. Nasi paneliści twierdzili jednak, że aby zrozumieć, czym stała się demokracja nieliberalna w XXI w., musimy choć na chwilę wyjść poza euroamerykański krąg kultury. Spojrzeć na niego z zewnątrz oczami ludzi urodzonych poza nim i coraz mniej chętnie do niego aspirujących.
Przebudzenie się regionów, które w starszej, a obecnie niepoprawnej politycznie, nomenklaturze nazywane były „Trzecim Światem”, Europejczyków fascynuje i przeraża. Według prognoz zamieszczanych corocznie w renomowanych periodykach ekonomicznych, ciężar świata przenosić się będzie coraz częściej na tereny, które dziś stanowią podręcznikowe wręcz przykłady demokracji nieliberalnych. O wzroście znaczenia państw grupy BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, RPA) pisaliśmy już na łamach „Kultury Liberalnej”. Spójrzmy jednak w inne rejony globu. Weźmy choćby Nigerię – najbogatszy i najludniejszy kraj Afryki, państwo budujące PKB na eksporcie surowców, w ostatnich dniach marca przystąpi do testu demokracji. Według komentatorów, od wyborów tych zależeć będzie stabilność tego państwa, a także – patrząc szerzej – całokształt relacji Europy i byłych afrykańskich kolonii.
Temat Tygodnia otwiera rozmowa Błażeja Popławskiego z Wojciechem Jagielskim dotycząca tego właśnie rejonu. Zdaniem Jagielskiego, demokracja liberalna od początku była w oczach Afrykanów sztucznym tworem, narzucanym przez byłych kolonizatorów. Co gorsza, niechlujny sposób jej wdrażania, przymykanie oczu na wyborcze fałszerstwa i rządy autokratów dodatkowo ją skompromitowały. „Globalna Północ toleruje powierzchowność demokracji, akceptuje zachowania, których w Europie nigdy by się nie dopuszczono”, mówi Jagielski. Jak w takiej sytuacji można uwierzyć w demokrację?
Podobnego zdania jest Katarzyna Górak-Sosnowska, która analizuje jakość demokracji w świecie arabskim, niemal pięć lat po wybuchu tzw. arabskiej wiosny. Bilans rewolucji jest jednoznaczny. „Nadzieje na zmianę polityczną zostały całkowicie zniweczone. Dziś we wszystkich krajach, z wyjątkiem Tunezji, do głosu dochodzą osoby delikatnie mówiąc sceptyczne wobec demokracji”. A niedawny zamach terrorystyczny w Tunezji pokazuje, że nawet ten kraj może paść ofiarą radykalizacji nastrojów.
„Mieszkańcy globalnego Południa z coraz większą niechęcią reagują na wtłaczanie ich w algorytmy zachodnich planistów i coraz śmielej projektują własne rozwiązania”, twierdzi z kolei Grzegorz Waliński. Zdaniem byłego dyplomaty eksperymenty ustrojowe, których obecnie jesteśmy świadkami, nie muszą jednak mieć tylko negatywnych konsekwencji. „Lepiej patrzeć na to, jak na fazę pilotażową szerszego projektu poszukiwania nowej formuły rządzenia”.
Trudno się tym poszukiwaniom dziwić, tym bardziej, że w innych częściach świata kończyły się powodzeniem. Najbardziej spektakularnym przykładem takiego sukcesu jest Singapur. Rok 2015 to dla tej byłej brytyjskiej kolonii data symboliczna – równo 50 lat po odzyskaniu niepodległości, zmarł autor gospodarczego sukcesu, wieloletni premier Lee Kuan Yew. Skok rozwojowy w Singapurze dokonał się jednak kosztem wolności obywatelskich. Choć dziś to jedno z najbogatszych państw świata, przez ranking Freedom House od lat uznawany jest za kraj jedynie „częściowo wolny”. Pisze o nim w zamykającym Temat Tygodnia tekście Anna Grzywacz.
Zapraszamy do lektury,
Błażej Popławski i Łukasz Pawłowski
Stopka numeru:
Koncepcja numeru: Błażej Popławski.
Współpraca: Łukasz Pawłowski, Kacper Szulecki, Jakub Sypiański.