Łukasz Pawłowski: Jak powinien wyglądać uniwersytet w XXI w.?

Piotr Voelkel: Dzisiaj kluczowe zadanie dla uniwersytetów to odkrywać świat, próbować go zrozumieć i – co najważniejsze – zmieniać. Należy wypracować system dydaktyczny dostosowany do potrzeb współczesnego, szybko zmieniającego się społeczeństwa. Powinno się zacząć od podstaw, od przedszkoli. W dzieciach jest ogromna ciekawość świata, którą czasami zabijamy. Jako dorośli często postępujemy tak, jakbyśmy wierzyli, że edukować można jedynie pod groźbą kary i byli przekonani, że dzieci uczą się tylko dlatego, że są do tego zmuszane. A dzieci są jak szkatułka. Znajdziemy w niej tylko to, co tam włożyliśmy.

Wróćmy jednak do szkolnictwa wyższego…

To jest ostatni moment na odrobienie zaległości i naprawienia „stłuczek”, których każde dziecko doświadczyło w okresie wcześniejszej edukacji.

Co pan ma na myśli?

W Polsce nauczyciele zazwyczaj skupiają się na słabych, a nie na mocnych stronach ucznia. Jeśli uczeń jest dobry z matematyki, ale słaby z biologii, będą go katować biologią, zamiast rozwinąć pasję do matematyki. W efekcie dostaniemy przeciętnego biologa i matematyka, a w dodatku człowieka, który wyjdzie ze szkoły z przekonaniem, że nic nie umie. Ten system dewastuje poczucie własnej wartości, a tym samym przyczynia się do strachu przed usamodzielnieniem i rozwojem.

Jak konkretnie przeprowadzić zmiany? Czy da się to w ogóle zrobić systemowo, czy zależy to od pojedynczego nauczyciela?

Dużo zależy od systemowych rozwiązań, ale także od kultury organizacyjnej. Wiele szkół wyższych zatraciło poczucie misji i istnieje bardziej dla profesorów niż dla studentów. Cały model oceny tych szkół polega w dużym stopniu na porównywaniu wyników badań naukowych, publikacji i tego, co profesorowie robią obok dydaktyki.

Ten system dewastuje poczucie własnej wartości, a tym samym przyczynia się do strachu przed usamodzielnieniem i rozwojem. | Piotr Voelkel

Dydaktyka kuleje, bo zdaniem wielu profesorów mamy coraz słabszych studentów.

Polski system szkolnictwa wyższego przez lata kształcił wyłącznie elity. Na studia szli tylko ludzie wyjątkowo utalentowani. Wystarczyło dać im dostęp do wiedzy, żeby wykształcili się sami. Teraz o wiele więcej zależy od kadry akademickiej. I zamiast cieszyć się, że młodzież chce się uczyć, kaprysimy, że jeszcze czegoś nie wiedzą. A przecież to nasza młodzież i nie ma jej jak zamienić na inną. Od niej zależy nasza przyszłość, więc poświęćmy im więcej uwagi. Poza tym w dobie robotów potrzebujemy mniej słabo wyedukowanych pracowników.

Ale może studentów jest po prostu za dużo? Polskie uczelnie produkują tysiące bezrobotnych socjologów, psychologów czy politologów. Czy niektórzy nie powinni iść inną ścieżką edukacyjną?

Ja się nie upieram, żeby iść w masę i kształcić wszystkich na podobnym poziomie. Zależy mi jedynie na odpowiedzi na pytanie, po co jest szkoła wyższa? Czy jest wygodnym, bezpiecznym miejscem pracy dla kadry, czy też jest narzędziem dostarczenia młodym ludziom wiedzy, zrozumienia świata oraz umiejętności adaptacji do wymogów współczesnej rzeczywistości? Dzisiaj rynek pracy wymaga bardzo różnych absolwentów i szkoły powinny to uwzględniać, różnicując ofertę, poziom oraz sposób nauki. W dobrze funkcjonującym społeczeństwie i biznesie rośnie rola humanistów i psychologów.

To ogólniki. Jakiś konkretny przykład?

Takie cele przyświecały mi przy zakładaniu poznańskiej School of Form. To nie jest akademia sztuk pięknych, ale szkoła powstała z mojego przekonania, że nie będzie postępu w polskim biznesie, jeżeli nie będzie dobrych projektantów. Taki projektant musi koniecznie odejść od myślenia, że jest wyłącznie artystą realizującym własną ideę. Ma sprostać nie swoim marzeniom, a cudzym – klienta. Empatia u podstaw. To dlatego uczymy naszych studentów antropologii, żeby obserwowali ludzi; uczymy psychologii, by tych ludzi rozumieli. Dopiero później przechodzimy do szkicowania, nowych technologii, pracy w zespole i zarządzania projektem. To pokazuje, że ważną rzeczą jest zadanie pytania – po co istnieje mój zawód? Ważna jest również gotowość na zmianę.

Jeśli po studiach nie znajdziemy pracy?

Nie o to chodzi. Coraz lepiej widać, że nadchodzą czasy, kiedy człowiek będzie się uczył przez całe życie, bo świat szybko się zmienia. Tymczasem uniwersytety często w ogóle nie myślą o tym, jak przygotować studenta do tego procesu i do pracy zawodowej. Nieuczciwe jest też to, że część studentów uczy się w szkołach publicznych za darmo.

To źle?

Oczywiście, że źle! Przecież bezpłatna edukacja to slogan. Zawsze ktoś za nią płaci. W Polsce państwo finansuje taką naukę z podatków, przez co profesor nie czuje, że pracuje za pieniądze studenta, a student nie czuje się podmiotem tylko petentem, kimś, kto „za darmo” dostaje świadczenia. Bezpłatna nauka to też często przyczyna braku zaangażowania studentów. Ci, którzy muszą płacić, zwykle bardziej serio traktują swoje obowiązki. Postawy wykładowców także się różnią.

Niekiedy to dobrze, bo profesorowie na prywatnych uczelniach starają się bardziej, niekiedy jednak prowadzi do patologii – profesor nie pozbędzie się z uczelni nawet słabego studenta, bo ten jest źródłem jego pensji.

Uczelnia to nie tylko profesor i student. Jest wiele innych osób – dziekani, rektor, administracja – których zadaniem jest pilnowanie, by uczelnia nie skręciła w stronę patologii i by standardy były przestrzegane. Są zapewne na świecie takie szkoły, gdzie można dyplom kupić. Ale absolwenci takich „uczelni” mają później olbrzymi problem ze znalezieniem pracy. Nasi studenci znajdują zajęcie po studiach, bo SWPS cieszy się dobrą opinią wśród pracodawców. Stawia studentom i kadrze uczciwe wymagania.

Polski system szkolnictwa wyższego przez lata kształcił wyłącznie elity. Na studia szli tylko ludzie wyjątkowo utalentowani. Teraz o wiele więcej zależy od kadry akademickiej. | Piotr Voelkel

Kiedy mówi pan, że studia powinny być płatne, od razu rodzi się pytanie – co z tymi, którzy są utalentowani, ale na studia ich nie stać?

Dla nich są stypendia. Zresztą słowo „płatne” nie oznacza, że 100 proc. kosztów musi pokryć student. Można sobie wyobrazić system mieszany, w którym za każdym studentem podąża bon edukacyjny, finansujący w znacznym stopniu naukę na uczelni. Student płaci tylko część czesnego, ale to wystarcza, by z jednej strony bardziej się przykładał do nauki, a z drugiej – miał prawo oczekiwać od uczelni dobrej jakości edukacji.

Komu miałyby być przyznawane bony edukacyjne?

Wszystkim maturzystom. Chodzi o to, by wyższe szkoły funkcjonowały w rynkowych warunkach, w których student przychodzi z bonem i pieniędzmi. W zamian za to oczekuje edukacji. Jest partnerem. Może liczyć na zainteresowanie nauczycieli i wsparcie w budowaniu swojej ścieżki kariery. W takiej sytuacji na polskim rynku pojawiłyby się zapewne kampusy zachodnich uniwersytetów. Powstałaby uczciwa konkurencja, która przyspiesza pozytywne i niezbędne zmiany.

A co z uniwersytetami, które zajmują się w dużej mierze działalnością badawczą i studentów mają niewielu?

Badania mogą być finansowane z wielu źródeł. Tak jest zresztą dzisiaj. Ważne jednak, by w możliwie dużym stopniu nauka odpowiadała na potrzeby rozwoju społecznego i gospodarczego, a dydaktyka uwzględniała oczekiwania przyszłego rynku pracy.

Tym sposobem dramatycznie zawęża pan swobodę poszukiwań badawczych, bo uzależnia ją pan od bieżących potrzeb rynku.

Badania podstawowe i część stosowanych muszą być finansowane przez państwo, a studenci zainteresowani wyborem kariery akademickiej powinni mieć taką możliwość. Ale wiele badań może być prowadzonych z myślą o rozwiązywaniu bieżących problemów społecznych, na potrzeby rozwoju gospodarczego. Większość absolwentów poza wiedzą musi posiąść też praktyczne umiejętności potrzebne w zmieniającym się szybko świecie. Ważna jest elastyczność, bo rzeczywistości nie da się zatrzymać. Stabilizacja nie istnieje. Pędzimy w kosmicznej wycieczce. 

A więc ryzyko zamiast bezpieczeństwa i stabilizacji?

Oczywiście! Wiktor Jerofiejew twierdzi, że wielki „projekt Europa” dobiega końca, bo urzędnicy postawili na bezpieczeństwo, a to wyklucza rozwój. On musi uwzględniać ryzyko.

Nieuczciwe jest to, że część studentów uczy się w szkołach publicznych za darmo. | Piotr Voelkel

I jak pan chce ten stan rzeczy zmienić?

Naukowcy powinni zrozumieć, że ich sukcesu nie mierzy się ilością grantów, badań czy publikacji. Miernikiem efektów ich pracy jest pozycja polskiej gospodarki na świecie. Dlatego imponuje mi Izrael, który żyje ze sprzedaży licencji i myśli technicznej. Samemu rzadko produkują, ale sprzedają know-how, czyli czysty produkt ludzkiego umysłu.

W Polsce mamy świetny przemysł, zaradnych wytwórców różnych produktów. Gdyby doszło do mądrej współpracy między nimi a nauką stosowaną, stworzylibyśmy wiele inteligentnych miejsc pracy, w których dużo lepiej można by zarabiać. Naukowcy muszą zdać sobie sprawę, że to od nich w dużym stopniu zależy pozycja Polski. Nie tylko od biznesu czy polityków. Wojny wygrywali naukowcy, technologie, a nie sami żołnierze.

Pan proponuje wizję naukowca-przedsiębiorcy, który zamiast badaniami będzie się musiał przede wszystkim zajmować szukaniem pieniędzy i odgadywaniem potrzeb rynku.

Nieprawda. Jeździłem po świecie, przyglądałem się pracy różnych szkół wyższych. Na przykład na politechnice w Barcelonie są zatrudnieni współpracujący z profesorami menadżerowie odpowiedzialni za pozyskiwanie środków, szukanie relacji z biznesem i przynoszenie zleceń. Profesor nie musi się tym zajmować. Nie oczekuję od naszych najlepszych naukowców, że będą biegać po siedzibach firm…

Ale niektórym dyscyplinom nawet najlepszy menadżer nie pomoże. Jaki interes może mieć duży biznes w utrzymaniu wydziałów filozofii? W proponowanym przez pana modelu takie „nierynkowe” kierunki upadną.

Te części uniwersytetu, które mogą działać na rzecz rozwiązywania różnych zagadnień społecznych czy biznesowych, powinny szukać finansowania ze strony biznesu. Wówczas państwo będzie mogło przeznaczyć większe środki na badania podstawowe, czyli takie, których finansowanie z zewnątrz jest trudne. Swoje miejsce ma też filozofia – bez niej umykają nam najważniejsze pytania.

Mówi pan o konkurencji między sektorem uczelni publicznych i niepublicznych. Co jednak z kryteriami? Nie istnieje prosta miara umożliwiająca stwierdzenie, że profesor A jest lepszy niż B, a szkoła w Warszawie jest lepsza niż ta w Poznaniu.

Żyjemy w czasach, gdy wciąż dokonuje się ocen. Bez przerwy rozpatruje się podania o granty, wnioski, stypendia itd. System tak działa. Rewolucja ma polegać na wprowadzeniu przejrzystych kryteriów, w tym oceny samych studentów. Jeżeli student czuje, że dana szkoła potrafi zadbać o jego rozwój, to ją wybierze. To nieprawda, że student chce uczyć się jak najmniej i dostać dyplom za darmo, bez wysiłku.

Stabilizacja nie istnieje. Pędzimy w kosmicznej wycieczce. | Piotr Voelkel

Byłem w dużej, prywatnej uczelni pod Madrytem. Tam każdy profesor ma dyżury, m.in. po to, by studenci nienadążający z materiałem mieli szansę wyjaśnienia wątpliwości. Ten profesor połowę czasu poświęca na indywidualne zajęcia ze studentami, którzy sobie nie radzą. Jego ambicją jest, by wszyscy skończyli z kompetencjami, które deklaruje dyplom tej szkoły.

Jaki ma w tym interes?

To jego zawód. Dobre wykonywanie swoich obowiązków i działanie na rzecz innych przynoszą satysfakcję. Za złe ich wykonywanie może stracić pracę.

U nas nikt go nie zwolni?

Nic nie stoi na przeszkodzie, by w Polsce było podobnie. Konieczne są jednak zmiany systemowe i dotyczące kultury organizacyjnej na uczelniach. Bez wprowadzenia mechanizmów konkurencji, nie ruszymy z miejsca. Pytanie tylko, kto będzie miał odwagę nie tylko o tych zmianach mówić, ale też je wdrażać.

Nie tak dawno na Uniwersytecie Warszawskim gościł znany amerykański profesor. Na sali było kilkaset osób. Po zakończeniu – świetnego skądinąd – wykładu jeden z rektorów podziękował gościowi mówiąc: „Gratuluję utrzymania studentów na sali przez cały wykład. U mnie wychodzą po 15 minutach”. Miałem wrażenie, że to nie był żart.

To jest klucz. Wielu profesorów na polskich uczelniach jest obrażonych na mniej utalentowanych studentów. Zarzucają im, że są za mało aktywni, za mało się uczą, są bierni, słabi. Ale to szkoła jest po to, by tych ludzi zmieniać! Czytałem wywiad z profesorem jednej z uczelni, który opowiadał, że egzaminował studenta na V roku studiów. Po kilku minutach rozmowy zorientował się, że ten student nie tylko nie powinien być na V roku, ale nie powinien nawet zostać przyjęty na uniwersytet. O czym to świadczy? O niskim poziomie studenta? Nie tylko. Może powinien zmienić uczelnię, może nie trafił na kogoś, kto rozwinie w nim zainteresowania. Studenci często są obojętni, bo proponowana wiedza jest mało przydatna i monotonnie przekazywana.

Wracamy do pytania, czy studentów nie jest po prostu zbyt wielu.

Ja się cieszę, że młodzież chce się uczyć. Trzeba bardziej zróżnicować szkoły wyższe. Pomóc przyszłemu studentowi znaleźć właściwą ścieżkę rozwoju, stworzyć dobre wyższe szkolnictwo zawodowe. Brakuje rzetelnie i praktycznie wykształconych handlowców, stylistów, urbanistów itd. Nie wszyscy muszą studiować na kierunkach o profilach akademickich. Ważne jest, żeby uczelnia rozbudzała pasje, a nie je tłamsiła, aby dawała szansę na rozwój, a nie wpędzała w kompleksy. Nie możemy kształcić kolejnego pokolenia straconych szans.

 

Współpraca: Thomas Orchowski.

 


 

Zachęcamy także do lektury
Tematów Tygodnia o polskim szkolnictwie wyższym:

Po 25 latach wolności. I po co nam dziś uniwersytet? [LINK]
Uniwersytet po 25 latach. W stronę McDonalda? [LINK]