To wyobrażenie gigantycznego supermarketu. Dostępnego na wyciągnięcie ręki bezliku ofert. Nieskończonego rezerwuaru zaspokojeń. Z lotniska – tego wyjętego z lokalności, wolnego od wszelkiego kulturowego partykularyzmu pasażu – możemy skierować się w dowolną stronę. Dowolną, acz zawsze, w gruncie rzeczy, tę samą. Nasze journey destinations różnią się bowiem od siebie jedynie oferowanym pejzażem, panującym klimatem, paletą kolorów, jaka w nas uderza. Ale to wszystko strony tej samej, wydanej na połyskującym papierze broszury. Lotniskowy raj bezcłowości jest niejako tylko przedsionkiem arkadii w skali globalnej, w której wszyscy jesteśmy turystami i z którą obiecuje nas szybko i sprawnie połączyć.
W tym sensie lotnisko można uznać za przestrzenny skrót tego, czym jest globalizacja. W stricte kulturowym sensie, jest ono czystym pasażem, przejściem między miejscami, które samo znajduje się niejako poza przestrzenią. Lotnisko nie znajduje się w sensie ścisłym (jak powiedziałby Jerzy Pilch) „nigdzie”.
A jednak owo no-place wciąż potrafi zaskakiwać. Kiedy byłem ostatnio na londyńskim Heathrow, moją uwagę przykuło pomieszczenie, którego wcześniej nie zauważyłem na żadnym innym lotnisku (choć winić tu należy z pewnością mój wrodzony brak spostrzegawczości). W drodze do gate’ów, gdzieś między toaletą a rzędem cash machines, zobaczyłem drzwi, nad którymi widniał napis: Multi-faith prayer room – „Wielowyznaniowe pomieszczenie modlitewne”. Wiedziony antropologiczną ciekawością, wszedłem do środka.
Wnętrze podzielone było na trzy części szarymi, sięgającymi od sufitu do podłogi kotarami. Ściany pomalowane na biało, pozbawione jakichkolwiek religijnych symboli. Przy wejściu instrukcja wyjaśniająca, że w pomieszczeniu można poruszać się w obuwiu, ale jeżeli z punktu widzenia jakiegoś wyznania obuwie koniecznie należy zdjąć, można to oczywiście również zrobić. I wilk syty, i owca cała.
Za dwiema kotarami po lewej stronie przestrzeń absolutnie pusta – pozbawiony wzorów dywan, kilka krzeseł. Po prawej – również krzesła, taki sam dywan oraz szafka, na której leżą Pismo Święte i jakaś kolorowa broszura. Zerkam do Biblii. Jest otwarta na Ewangelii według św. Jana. Zakładka wskazuje fragment 13,33. Jezus mówi w nim uczniom: „Dzieci, jeszcze krótko jestem z wami. Będziecie Mnie szukać”. Tuż obok, na okładce wydanej na połyskującym papierze kolorowej broszury, młoda kobieta w sportowym stroju wyciąga radośnie ręce ku niebu. To numer czasopisma „Living Light” (wydanie marzec/kwiecień/maj 2015). Our Bible Reflections Theme is – MEETING WITH GOD – głosi napis na dole okładki. Zaglądam do środka. W formie i estetyce pismo przypomina kolorowe informatory poświęcone zdrowemu odżywianiu się lub najnowszym trendom w fitnessie. Jedyna różnica tkwi w tym, że dowiadujemy się, jak zdrowo, higienicznie i nowocześnie obcować z Najwyższym.
Jeżeli lotnisko uznać za metaforę zglobalizowanego świata, czemu odpowiada pomieszczenie modlitewne, które odwiedziłem na Heathrow? Powiela ono przecież strukturę lotniska, kondensuje ją, zagęszcza. Jest niejako lotniskiem w lotnisku. To religijny pasaż, który prowadzi wprost do świata pełnego bogów – dosłownie: any god you want, any god you can think of. A może nawet skrótowa forma współczesnej religijności lub chociaż tej, ku której (nieuchronnie?) zmierzamy.
Wychodząc z multi-faith prayer room, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że pomieszczenie to nadawało się do wszystkiego – z wyjątkiem modlitwy. To znaczy, gdybym umiał i gdyby było do kogo się modlić…