Wielu pedagogów i psychologów (wśród których prym wiedzie Duńczyk Jesper Juul) podkreśla, że ciekawość i odpowiedzialność jest u dzieci podstawowym napędem do nauki. Potwierdzają to chociażby badania, które pokazują, że wiele dzieci, przed pójściem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, potrafi opowiadać o nieskończoności, liczyć do 100 i dalej. Po roku wypełnionym „monografiami” liczb od 1 do 10 całkowicie tracą zainteresowanie matematyką i abstrakcyjnym myśleniem [1].

Alternatywą stają się zatem szkoły, które próbują ten potencjał w dzieciach wzmacniać. Edukacja w duchu Montessori, szkoły waldorfskie, społeczne i demokratyczne, chociaż nadal statystycznie, stanowią margines, ale coraz silniej zaznaczają swoją obecność w debacie o stanie i przyszłości edukacji w Polsce. I bardzo dobrze, bo chociaż nie każdy musi się zgadzać z ideami wprowadzanymi w życie przez te szkolne społeczności, to oferują one model myślenia o szkole, z którego możemy się wszyscy czegoś ważnego nauczyć. Nie nazwa bowiem i nie status prawny czynią szkołę prawdziwie demokratyczną.

O kapitał społeczny trzeba zawalczyć

Szkoła jako instytucja ma duży potencjał tworzenia kapitału społecznego. Może też pełnić rolę centrum edukacji i aktywności kulturalnej, zwłaszcza w tych społecznościach, w których brakuje domu kultury czy biblioteki z prawdziwego zdarzenia. Może zakorzeniać uczniów w swoim mikrokosmosie, dając im wsparcie wychowawcze i gromadząc wokół konkretnych wartości. Jednocześnie może uczyć otwartości na innych ludzi i – szerzej – na środowisko lokalne, np. poprzez wolontariat na rzecz organizacji społecznych.

Szkołom społecznym czy katolickim łatwiej jest budować ten kapitał z kilku powodów. Po pierwsze, są mniejsze i w związku z tym łatwiej im nawiązywać relacje z rodzicami w oparciu o konkretne wartości (np. chrześcijańskie). Po drugie, chociaż model myślenia o edukacji jest w nich bardziej biznesowy (bo, chcąc nie chcąc, muszą zarobić na swoje utrzymanie), to fakt ten równoważony jest przez bardziej partycypacyjny model zarządzania szkołą. Oznacza to, że takie placówki intensywniej zabiegają o czas i uwagę, jaką rodzice powinni poświęcić na uczestniczenie w życiu szkoły. Czasami jest to wręcz określane wymiarem godzinowym, jak w przypadku jednej ze szkół demokratycznych w Warszawie, gdzie każda rodzina powinna poświęcić na „pracę” w szkole 4 godziny miesięcznie. Z kolei w szkołach Społecznego Towarzystwa Oświatowego tradycją stało się oddawanie wielu decyzji związanych z ich działalnością w ręce wybieranego przez całą społeczność (także rodziców) parlamentu.

Szkoły państwowe rzadko decydują się na angażowanie rodziców w zakresie większym niż pomoc przy organizacji uroczystości klasowych. To rodzi czasem frustrację, ale zapewne częściej poczucie, że szkoła przejmuje całkowitą odpowiedzialność za edukację dzieci, skoro nikt rodziców nie zaprasza do współpracy. Pozostawienie rodziców w takiej próżni to błąd. Doświadczenie szkół społecznych pokazuje, że stworzenie im możliwości współdecydowania o szkole przynosi korzyści.

Bez nauczycieli zmiany nie będzie

Tradycyjne szkoły państwowe są nastawione na efektywność mierzoną ocenami i wynikami egzaminów oraz testów. Od tego w dużej mierze zależy ich pozycja w rankingach, które z kolei decydują o poziomie uczniów, o prestiżu i potencjalnie korzystnych partnerstwach. Dyrektor w tej sytuacji patrzy przede wszystkim w kierunku kuratorium jako instytucji pilnującej określonych standardów oraz realizacji programu.

W szkole społecznej czy prywatnej dyrektor nie musi skupiać się na realizacji określonego planu. W zamian za to, może stać się liderem społeczności, która działa na zasadach demokratycznych. Istnieje szansa, że taka szkoła upodmiotowi swoich uczniów, którzy wyjdą z niej z przekonaniem, że mają realny wpływ na rzeczywistość, oraz z narzędziami, żeby to przekonanie wypełnić działaniem.

Najważniejszym aktorem w systemie edukacji pozostają jednak nauczyciele. Od ich nastawienia, kompetencji, umiejętności, zaangażowania, entuzjazmu zależy to, co dzieje się w danej szkole. To w zamkniętej na 45 minut klasie zapada każdorazowo decyzja o tym, ile nauczyciel odda uczniom wolności i autonomii, ile odda im ze swojej władzy. Nie trzeba do tego zakładać szkoły demokratycznej. Przekonanie o zdolności młodych ludzi do podejmowania odpowiedzialnych, samodzielnych decyzji może i powinno stać się udziałem nauczycieli. Podobnie jak dyrektorzy, także i nauczyciele szkół publicznych mogą podejmować kroki w stronę demokratyzacji stosunków w swoich klasach.

Co i jak zmienić?

Zmiana w systemie edukacji, o którą walczy coraz więcej środowisk, powinna odbywać się jednocześnie w dwóch kierunkach. Oddolnie, czyli na konkretnych lekcjach i w społecznościach szkolnych, poprzez stwarzanie przestrzeni dla uczniów i rodziców do aktywnego włączania się w ich życie. Do podjęcia takich kroków bardzo często potrzebna będzie dobra wola dyrektora, czasem zmiana może dokonać się dzięki nauczycielom, niekiedy dzięki uczniom i rodzicom.

Zmianie takiej musi jednak towarzyszyć rewolucja odgórna, wyrażająca się w woli decydentów do przyznania szkołom prawa do decydowania o sposobach uczenia i zarządzania, o wyborze materiałów dydaktycznych oraz zakresie angażowania uczniów i rodziców w życie placówki. Ale przede wszystkim rząd musi chcieć dyskutować. Włączanie szkół alternatywnych do debaty o edukacji jest jednym z ważniejszych kroków, jakie możemy podjąć w celu zmiany systemu. A ten coraz więcej ludzi zaczyna uwierać.

 

Przypis:

[1] „Pozwólmy dzieciom myśleć”. Z Mirosławem Dąbrowskim rozmawia Dorota Obidniak, [w:] „Edukacja. Przewodnik Krytyki Politycznej”, Warszawa 2013.