*

Czy zapłodnienie in vitro jest metodą leczenia?

To zależy. Z in vitro korzystają trzy grupy osób – osoby niepłodne, bezpłodne i płodne. Po co do klinik leczenia niepłodności zgłaszają się osoby płodne? Są to przede wszystkim samotne kobiety, które pomimo braku partnera życiowego, chcą być matkami. W przypadku płodnych kobiet z oczywistych przyczyn nie można mówić o leczeniu niepłodności. Jeśli planowana ustawa wejdzie w życie w obecnym kształcie, samotne kobiety – największa grupa klientów banków spermy – nie będą już mogły legalnie korzystać z in vitro w Polsce.

Inną kategorią są osoby bezpłodne. Bezpłodność jest stanem nieodwracalnym. Kobieta pozbawiona komórek jajowych lub mężczyzna pozbawiony plemników, nie mogą mieć własnych dzieci. Badania nad pozyskaniem komórek rozrodczych z innych komórek ludzkiego ciała trwają. Jeśli zakończą się sukcesem, medycyna wyeliminuje problem bezpłodności – na razie jednak pozostaje wobec niego bezradna. Kiedy para orientuje się, że jedno z nich jest bezpłodne, może skorzystać z in vitro używając gamet dawczyni lub dawcy. Dla osób bezpłodnych zapłodnienie in vitro też nie jest de facto metodą leczenia – mogą mieć dzięki niemu dziecko, ale z punktu widzenia pokrewieństwa nie będzie ono ich dzieckiem.

Ostatnią kategorię stanowią osoby niepłodne. To wyłącznie dla nich przeznaczony jest rządowy Program Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego. Takie osoby, wyłącznie dzięki zapłodnieniu in vitro, mogą mieć własne dzieci – zapłodnienie pozaustrojowe jest więc dla nich metodą leczenia. Podobnie jak odpowiedni aparat pozwala chorej osobie słyszeć, tak in vitro umożliwia osobom niepłodnym płodzenie własnych dzieci. Niepłodność u mężczyzn może polegać np. na wytwarzaniu zbyt słabych plemników.

*

Czy in vitro może być niezdrowe dla kobiet?

Tak. Poddanie się zabiegowi in vitro nie jest ani łatwe, ani przyjemne i może powodować różne efekty uboczne. Mimo tego, tysiące kobiet, które pragną mieć dzieci, decydują się na to rozwiązanie, a wiele z nich poddaje się bolesnym zabiegom wielokrotnie. Jak w reportażu Karoliny Domagalskiej, gdzie jedna z pacjentek opisuje: „Początek stymulacji hormonalnej polega na wyciszeniu owulacji, czyli takiej krótkiej menopauzie. Za pierwszym razem miałam potworne migreny i mdłości. […] Potem dostaje się leki na wywołanie jajeczkowania. Ja wtedy puchłam, brzuch bolał, spodni nie dało się zapiąć, taka byłam wydęta. […] To jest strasznie trudna droga, trzeba mieć odporność nosorożca, żeby ją przejść” [1] – autorka tych słów w końcu doczekała się dziecka. Faktem jest, że niektórym parom korzystającym z in vitro udaje się już za pierwszym razem, inne próbują bez skutku.

*

Czy dzieci poczęte dzięki metodzie in vitro mają większe prawdopodobieństwo zachorowania na choroby genetyczne?

Tak, aczkolwiek ryzyko wystąpienia niektórych wad genetycznych jest większe w nieznacznym stopniu. Co to znaczy? Prof. Ewa Bartnik mówi o różnicy około jednego procenta, prof. Waldemar Kuczyński o dwóch do trzech procent. Na ryzyko wystąpienia wad genetycznych wpływa także wiek rodziców korzystających z in vitro, ale to zagrożenie dotyczy także zapłodnień naturalnych. Osoby, które decydują się na pierwsze dziecko np. po czterdziestym roku życia, muszą się liczyć z większym prawdopodobieństwem wystąpienia różnych chorób u dzieci, np. zespołu Downa.

*

Czy w czasie zapłodnienia in vitro dochodzi do celowego niszczenia zarodków, które mogłyby prawidłowo rozwinąć się w ciele matki?

Nie. Polsce grozi wysoka kara ze strony Komisji Europejskiej – Bruksela chce zmusić Polskę nie do zalegalizowania in vitro w konkretnej formie, ale właśnie do wprowadzenia praw, które jednoznacznie regulowałyby m.in. ochronę zarodków. Mimo braku odpowiednich przepisów, właściciele polskich klinik leczenia niepłodności zgodnie twierdzą, że zniszczenie zarodków – nawet na życzenie rodziców – jest obecnie niemożliwe [2]. Dlaczego więc tak często słyszy się o tym, że w trakcie procedury in vitro giną zarodki?

Wiele naturalnych ciąż kończy się poronieniem – szacuje się, że nawet około 70 proc. zarodków obumiera w pierwszej fazie ciąży” [3]. Do części poronień dochodzi jeszcze przed zagnieżdżeniem się zarodka w macicy – zanim kobieta zdąży sobie w ogóle zdać sprawę z tego, że przez chwilę była w ciąży. To dlatego w trakcie sztucznego zapłodnienia powstaje kilka embrionów, a pary stosujące in vitro zazwyczaj podejmują kolejne próby, z których nie wszystkie kończą się sukcesem. Jak opowiada matka dwójki dzieci poczętych dzięki in vitro: „Przeszłam trzy pełne procedury IMSI, czyli wstrzyknięcia do komórki jajowej plemnika przebadanego pod bardzo dużym powiększeniem. Po pierwszej mieliśmy pięć zarodków, zaszłam w ciążę, ale przestała się rozwijać w siódmym tygodniu. Z drugiej procedury mieliśmy trzy zarodki i wtedy urodziła się nasza córka. Po jeden zamrożony zarodek, który został, wróciliśmy po dwóch latach i on również dał ciążę, ale niestety na niedługo, bo do ósmego tygodnia. W tej chwili jesteśmy po trzeciej procedurze, z której właśnie lada dzień urodzi się Zosia” [4].

W klinikach leczenia niepłodności zarodki są implementowane do ciała kobiety lub zamrażane – dzięki czemu mogą być zaimplementowane później (nie implementuje się zarodków obarczonych ciężką wadą rozwojową, co stanowi analogiczne rozwiązanie prawne, jak w przypadku aborcji dozwolonej ze względu na nieuleczalne, poważne choroby płodu). Co zrobić, jeśli para stosująca in vitro nie chce mieć już więcej dzieci, a w klinice zostawiła zamrożone zarodki? Takie zarodki można oddać do adopcji – zostaną wtedy zaimplementowane do ciała kobiety, która (o ile nie dojdzie do poronienia) zostanie ich prawną i biologiczną, ale nie genetyczną matką.

Czy oddanie zarodków do adopcji to dobre rozwiązanie? Trudno powiedzieć. Dla jednych dawstwo zarodków czy gamet jest darem życia, podobnym do oddania krwi czy nerki. Dla innych z genetycznego pokrewieństwa wynikają rodzicielskie obowiązki, których nie można tak po prostu oddać innym.

Z jednej strony, dzięki adopcji zarodków bezpłodna para może przeżyć pełnię rodzicielstwa – wraz z doświadczeniem ciąży, porodu czy karmienia piersią. A zarodek, który w innym przypadku byłby bezterminowo mrożony, dostaje szansę przyjścia na świat w oczekującej go rodzinie. Jak mówi jeden z mężczyzn, który wraz z partnerką zdecydował się na oddanie swoich zarodków do adopcji – „niech one tam sobie gdzieś są i niech ktoś jest bardzo szczęśliwy” [5].

Z drugiej strony, na adopcje zarodków można też spojrzeć z radykalnie innej perspektywy – i opisywać ją jako porzucenie swojego potencjalnego dziecka. W taki sposób spostrzega to cytowana już bohaterka reportażu Karoliny Domagalskiej: „Traktuję te zarodki jako potencjalne rodzeństwo Julii i Zosi, i nie wyobrażam sobie ich oddania. (…) Osobiście nie jestem w stanie sobie tego dzisiaj ułożyć w głowie. Nie potrafię sobie wyobrazić, że oddam je do adopcji i nie będę potem myślała, że gdzieś tam po świecie chodzi moje genetyczne dziecko, rodzeństwo moich dzieci”. Podobnie na ten problem patrzy jedna z kobiet, która sama została poczęta dzięki metodzie in vitro – „Przecież tego mojego dziecka ktoś może potem nie kochać tak, jak bym chciała, żeby było kochane” [6].

Jak na tę sprawę patrzy Kościół katolicki? Wydawałoby się, że skoro zgodnie z nauką Watykanu każda zapłodniona komórka jajowa jest posiadającym pełnię praw człowiekiem, Kościół pochwali adopcję cudzych zarodków jako jedyną metodę na uniknięcie ich mrożenia w nieskończoność. Tak się jednak nie stało. Choć na świecie powstał „ruch katolików pragnących adoptować zamrożone embriony”, ostatecznie Kościół sprzeciwił się tej inicjatywie. Uznano, że „nie można dla ratowania życia stosować niemoralnej metody”. Sztuczne zapłodnienie, nawet jeśli nie prowadzi do śmierci embrionów, jest w myśl Kościoła katolickiego zawsze złe, rozdziela bowiem „rodzicielstwo od aktu miłości i jedności mężczyzny i kobiety. Po drugie angażuje osoby trzecie – lekarzy i techników i to w tak wysokim stopniu, że można wręcz mówić, iż to oni decydują o powstaniu dziecka”.

*

Czy Kościół katolicki potępia dzieci poczęte metodą in vitro?

Nie. Choć, jak słusznie zauważa ks. Andrzej Draguła, język, jakim posługują się księża, mówiąc o in vitro, łatwo może wywołać w dzieciach poczętych tą metodą poczucie bycia odrzuconym: „Dziecko poczęte metodą in vitro słyszy ze strony Kościoła, że pojawiło się za pomocą niegodziwej metody. Trudno się dziwić, że pojawia się pytanie, czy – w konsekwencji – ono samo jest także niegodziwe. A może wręcz nie powinno go być na świecie? […] I na nic albo na niewiele zdadzą się nasze apele o zdolność do logicznego rozróżniania między oceną moralną in vitro a stosunkiem do dzieci, które się z in vitro poczęły”.

Poczucie wykluczenia z Kościoła faktycznie towarzyszy katolikom, którzy z metody zapłodnienia pozaustrojowego skorzystali, jak opowiada mama 5-letniej dziewczynki poczętej dzięki in vitro: „Będąc dzisiaj w kościele przy okazji jakiegoś chrztu albo ślubu, myślę sobie, że jestem w miejscu, gdzie mają mnie za złego człowieka. Wchodzę więc gdzieś, gdzie nie powinnam, bo tam się na mnie pluje, obraża moje dziecko i mówi brednie na mój temat. […] Julia ma teraz pięć lat i nie chcę, żeby chodziła na religię w przedszkolu. Boję się, że zostanie tam zraniona, wydaje mi się, że jest za mała, aby się bronić” [7].

 

Przypisy:

[1] „Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro” Karolina Domagalska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015, str. 125 i 127.
[2] Tamże, str. 131.
[3] Tamże, str. 116.
[4] Tamże, str. 129.
[5] Tamże, str. 83.
[6] Tamże, str. 130 i 59.
[7] Tamże, str. 131.

 


 

O reportażu „Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro”
czytaj TUTAJ.

Czytaj także Temat Tygodnia „In vitro to akt miłości?” [LINK].