Około 2,2 mln Polaków mieszka poza granicami Polski, ale w Unii Europejskiej, ile na świecie – Bóg jeden raczy wiedzieć. W samej Wielkiej Brytanii szacunki polskiej populacji – w zależności od tego, jakich danych używamy – wahają się od 700 tys. do 1,2 mln. Wszystkie liczby dotyczące polskich emigrantów są w najlepszym razie szacunkowe, a płynność wyjazdów i przyjazdów po akcesji do UE w 2004 r. sprawia, że statystyki GUS zwyczajnie nie nadążają za zmianami.
Ledwie kilka dni temu opublikowano raport firmy Work Service, z którego wynika, że w samym 2015 r. – roku podwójnych wyborów – emigrację z Polski „zdecydowanie rozważa” ponad milion osób.
Emigranci nie wierzą w państwo
Kiedy podczas debaty prezydenckiej organizowanej przez Google i Gazeta.pl spytałem urzędującego prezydenta Bronisława Komorowskiego o to, dlaczego Polacy wciąż wyjeżdżają, udzielił dość niespodziewanej odpowiedzi: że wyjeżdża ich coraz mniej; że opuszczają Polskę, bo chcą „zwiedzać świat”, a nie: „bo muszą”, i że należy zapomnieć o ekonomicznych motywacjach emigrantów, bo przecież Polska się rozwija.
Rozwija się, to prawda. Tylko co z tego?
Polacy wyjeżdżają, bo w wielu regionach kraju to jedyne rozwiązanie – a nieźle wykształceni, mając do wyboru najbliższe większe miasto lub lepiej płatne miasta poza granicami Polski, podliczają koszty i korzyści, i decydują się na to drugie. Według tego samego raportu Work Service: aż 78 proc. emigrantów wskazuje względy ekonomiczne jako główny powód wyjazdu. Z opowieści tych, którzy już trafili do Wielkiej Brytanii, wyłania się smutny obraz Polski – braku perspektyw, presji ekonomicznej, śmieciowych umów, wątpliwego komfortu pracy. Wykształceni, życiowo zaradni ludzie pracowali na wózkach widłowych, restauracjach, w usługach, biorąc nocne nadgodziny, w ciągłym strachu przed bezrobociem. Tutaj, nawet jeśli dalej muszą pracować poniżej swoich kwalifikacji, ich standard życia jest zupełnie inny – zarabiają tyle, żeby nie martwić się o przetrwanie „do pierwszego”.
Powiedzmy sobie szczerze: nikt nie opuszcza rodziny, przyjaciół, znajomych, ulubionego parku, kawiarni, swojego miasta, języka, kultury tylko po to, żeby z trudnościami w posługiwaniu się innym językiem, w obcym dla siebie środowisku „zwiedzać świat”. Robią to, bo chcą zarabiać więcej i wreszcie odłożyć na dom, mieszkanie czy założenie rodziny; robią to, bo nie wierzą – fundamentalnym słowem jest tu „wiara” – w swoje własne państwo i to, że może im ono zapewnić przyszłość, jakiej oczekują.
Sfrustrowani, zirytowani, źli
W 2011 r. w wyborach parlamentarnych na Wyspach Brytyjskich doskonały wynik, znacznie lepszy niż w Polsce, osiągnął Janusz Palikot. Obiecywał radykalną reformę państwa, szczególnie w kwestiach podatkowych i prowadzenia działalności gospodarczej. Polscy londyńczycy zaufali – i zagłosowali na niego. Palikot przyjechał w kampanii na Wyspy – rozmawiał z wyborcami, próbował ich zrozumieć. Okazał zainteresowanie.
W 2014 r. w wyborach do Parlamentu Europejskiego mandat zaufania Palikota już się wyczerpał. Polonia rozhuśtała znów swoją loterię wyborczą i ci, którzy poszli na wybory – niewielka część całej populacji, liczona w pojedynczych procentach – w większości zagłosowali na Janusza Korwin-Mikkego.
Ogromna większość nie zagłosowała wcale. We wspólnocie politycznej pozostali głównie sfrustrowani, zirytowani, źli.
W ubiegłym roku, podobnie jak i w tym, namawiam Polaków na Wyspach do tego, aby jednak oddali swój głos. Kogokolwiek chcą poprzeć – niech to zrobią, wezmą udział w dyskusji o przyszłości Polski, zaznaczą swoją obecność.
Odpowiadają: „po co?”; „przecież i tak nas nie słuchają”; „to nic nie zmieni, oni są tacy sami”. Trudno się dziwić. O głosy większości nikt już nawet nie zabiega.
Dlaczego? Bo to nie byłoby proste.
O wyborach można zapomnieć
Jeżdżąc po Polsce, politycy często operują prostym „spinem” – regionalnym albo ogólnym, programowym. Tu opowiedzą coś o jakiejś lokalnej inwestycji, tam wspomną, że jakieś miasto im się podoba, gdzie indziej powiedzą o jakiejś konkretnej „uldze”, „rozwiązaniu” albo nawet „programie” (im ładniejsza nazwa, tym lepiej). Pokażą się z ładnej strony, wyświetlą spoty, uścisną dłonie. Będąc w Polsce i tak trudno uciec od wyborczego szaleństwa, telewizje i gazety atakują nim zewsząd, a spacer do lokalnej komisji wyborczej – szczególnie jeśli dzień jest ładny – nie sprawia trudności.
Poza granicami Polski jest inaczej. Komisji wyborczych jest stosunkowo niewiele, więc trzeba do nich pojechać, a nie podejść, spędzając nawet godzinę czy dwie w pociągu, autobusie, samochodzie. Jeśli chce się uniknąć wyprawy, trzeba zarejestrować się do wcześniejszego głosowania listownie – ale wtedy znów trzeba pamiętać o wczesnych, krótkich, terminach. W tym roku rejestracja ruszyła wyjątkowo późno, bez większej promocji, więc zauważyli ją tylko ci, którzy już o niej wiedzieli.
Ekspozycja na spoty wyborcze jest niewielka. Część ludzi ma polską telewizję, część nie, a na stronach internetowych reklamy po prostu się ignoruje. Tak naprawdę można byłoby o wyborach nawet zapomnieć.
Może coś by zmienił bezpośredni kontakt? Urzędujący prezydent Komorowski przez całą kadencję był na Wyspach Brytyjskich raz – na szczycie NATO w Walii. Z wyborcami spotkał się w poprzedniej kampanii wyborczej, pięć lat temu. Jego główny konkurent Andrzej Duda przyjechał tu na jeden dzień, przebiegł się po wcześniej ustawionych, bardziej zamkniętych niż otwartych spotkaniach, nie opuszczając na krok Londynu (gdzie mieszka mniej niż 25 proc. polskiej emigracji), prześliznął się po tematach ważnych dla emigracji, zafrasował, zmartwił i tyle.
Tymczasem zrozumienie realnych problemów wyborców na Wyspach wymagałoby pogłębionej analizy tego, co nie działa w Polsce, co działa w innych krajach, ale przede wszystkim tego, jak się czują ci, którzy musieli wyjechać. Wymagałoby słuchania – nie przez kilka godzin, ale przez wiele dni – ze zrozumieniem, z umiejętnością pojęcia wszystkich kompleksowych spraw. Emigranci może nie mogliby ich w pełni nazwać czy ująć w „dokumenty strategiczne”, ale po prostu je znają. Od kandydatów wymagaliby zrozumienia sytuacji w swojej części Polski, problemów Białej Podlaskiej czy Siemiatycz, ale też gotowości do rozmowy o tym, dlaczego takie lub inne rozwiązanie w Wielkiej Brytanii czy gdziekolwiek indziej jest lepsze. Wymagaliby merytorycznego przygotowania, ludzkiej wrażliwości, ale i szerszych perspektyw.
Nie: „jesteście przyszłością Polski, musicie wracać”; „to wszystko wina tamtej partii”; „jesteście ciężko pracujący i to fantastyczne”, potrzebne byłyby konkretne propozycje i rozwiązania.
Pomysły, co zrobić, żeby mogli wrócić do swoich rodzin i przyjaciół. Policzalne, jak różnice w ich standardzie życia po wyjeździe z Polski. Samo mówienie, że „Polska się rozwija”, „jest i będzie lepiej” im nie wystarcza – bo oni i ich przyjaciele, tego nie czują. Zniechęceni wyborcy, także poza Polską, mają w nosie telewizyjne teatry, kłótnie, awantury. Ich obchodzi standard życia, stan konta. To, na co mogą sobie pozwolić. To, jak się czują, a nie, po której stronie tożsamościowej wojenki mają pełnić swoje obowiązki.
Wypadli z tej karuzeli, a ona kręci się dalej. Coraz bardziej pusta.
Jeśli emigranci (coraz większa liczba coraz bardziej świadomych ludzi) mają do parku zabaw o nazwie „Polska” wrócić, fizycznie czy choćby mentalnie, to musimy ją na chwilę zatrzymać.
***
Rejestracja do osobistego głosowania w wyborach prezydenckich jest wciąż otwarta – najprościej zarejestrować się za pomocą strony ewybory.msz.gov.pl. Termin zgłoszeń mija 7 maja.