Film zaczyna się ciszą, szumem wiatru na pustyni. Wydaje się, że słychać bicie serca i przyspieszony oddech biegnącej antylopy. Nagle rozlega się głośna, rozcinająca spokój seria z automatu. Antylopa biegnie dalej. Omija kolczaste akacje, wykonuje nagłe skręty. Po pierwszej serii z broni maszynowej znów zapada cisza. Słychać łopot złowrogiej, czarnej flagi islamistów. Antylopa wciąż ucieka.
Wchodzące na ekrany kin „Timbuktu” Abderrahmanego Sissaki otrzymało nominację do Oscara oraz zostało obsypane nagrodami w 40. edycji Cezarów. Obraz zdobył statuetki za montaż, zdjęcia, dźwięk, muzykę, scenariusz i reżyserię, a także ogłoszono go najlepszym filmem. Sissako w swojej karierze często poruszał tematy ważne dla Afryki, ale żadna z jego dotychczasowych produkcji nie spotkała się z takim uznaniem, jak nakręcone w 2014 r. „Timbuktu”. Reżyser urodzony w Mauretanii i dorastający w Mali, który wiele czasu spędził w Paryżu i Moskwie, łączy w filmie Afrykę i Europę. Przy pomocy sugestywnych, poetyckich obrazów przekłada na nasz język wartości innej kultury, innego pojmowania świata. Sissako jest nie tylko reżyserem, lecz także tłumaczem kultur. Podważa nasze stereotypy na temat islamu, dżihadu czy islamskich fundamentalistów. Podkreśla natomiast to, co jest uniwersalne dla wszystkich. Bez względu na rasę, wyznawaną religię czy język.
Rozstrzelanie afrykańskiej kultury
W czerwcu 2012 r. fundamentaliści islamscy pokonali Tuaregów i przejęli główne miasta północnego Mali. W ręce organizacji Ansar ad-Din (Obrońcy Wiary) wpadło pustynne miasto Aguelhok. Tak jak w wielu innych państwach na świecie także tu dżihadyści zaczęli wprowadzać surowe prawo szariatu, a po niedługim czasie aresztowali w miasteczku parę z dwójką dzieci. Mężczyzna i kobieta żyli bez ślubu, zaś według fundamentalistów konkubinat jest grzechem. Za te wykroczenie para została skazana na karę śmierci przez ukamieniowanie. „Byłem na miejscu. Islamiści przyprowadzili do centrum Aguelhok parę, która nie miała ślubu”, jak relacjonował świadek reporterowi francuskiej agencji prasowej AFP. Zdanie o tym, że mężczyzna i kobieta zostali „postawieni w dołach wykopanych w ziemi i rzucano do nich kamieniami, aż zostali zabici” ukazało się w polskiej i światowej prasie. Wkrótce nagranie z egzekucji pojawiło się również w internecie, a dla Abderrahmanego Sissaki stało się impulsem do stworzenia filmu. Początkowo miał to być dokument o zajęciu Timbuktu przez islamskich bojowników, ale ze względów bezpieczeństwa reżyser zdecydował się na film fabularny. Timbuktu to miasto-legenda, nazywane niekiedy stolicą Tuaregów, „Perłą Pustyni”. Ulokowane na południu Sahary było przez wieki miejscem wytchnienia dla tysięcy karawan, które wypatrywały na horyzoncie charakterystycznych glinianych meczetów. Dzięki idealnej lokalizacji osada szybko się bogaciła i stała się centrum uniwersyteckim, kulturowym i religijnym tej części Afryki. W glinianych meczetach i bibliotekach przez setki lat zgromadzono tysiące manuskryptów, w których opisano zdobycze nauki oraz historię tej części świata. Timbuktu nazywano miastem trzystu trzydziestu trzech świętych. Jednak kult świętych w sufizmie, wyznawanym przez Tuaregów – nomadów żyjących na Saharze w kilku krajach (między innymi w Libii, Mali, Algierii) – nie jest akceptowany przez radykalnych islamistów-wyznawców salafickiej odmiany islamu.
Początkowo dżihadyści wydają się tacy jak mieszkańcy Timbuktu, wyznają przecież tę samą religię. Szybko jednak miejscowi uświadamiają sobie, że to nie jest ten sam islam. | Konrad Piskała
Dlatego kolejny po pogoni za antylopą obraz w filmie jest równie symboliczny: islamiści strzelają do afrykańskich masek. Kule z kałasznikowów kaleczą charakterystyczne czarne rzeźby o pełnych ustach i wydatnych piersiach. To symboliczne rozstrzelanie afrykańskiej kultury. Egzekucja nawiązuje jednak do zniszczenia nie tylko owianego legendą Timbuktu, ale i wielu innych symboli, jak posągi Buddy w Bamianie.
Zdjęcia kręcono w Mauretanii, ponieważ w północnym Mali wciąż było zbyt niebezpiecznie; doskonale jednak oddają one upalną atmosferę pustynnego miasta. Do tytułowego Timbuktu wchodzimy łagodnie – kamera porusza się wolno wzdłuż glinianych ścian, popękanych i łuszczących się od słońca. Oślepia nas wdzierający się do oczu piasek. Czasem z wąskiej ulicy wynurzy się kobieta w kolorowej sukni, niekiedy przebiegnie grupka chłopców lub przemknie chiński motocykl. Islamiści dopiero weszli, zaczynają przez megafon ogłaszać swoje „święte” prawa. Te są absurdalne, ponieważ nie przystają do zastanych warunków życia. Sissako ośmiesza literalnie odczytywany przez nich Koran. „Siostro, musisz nosić rękawiczki!”, mówi jeden z dżihadystów do kobiety sprzedającej ryby na ulicy. „Zakładać rękawiczki przy sprzedawaniu ryb? Jak mam w rękawiczkach polewać je wodą?”, złości się kobieta. Afrykański reżyser z dużą starannością obrazuje codzienne życie pod rządami islamistów. Pokazuje również narastanie terroru, początkową nieśmiałość, która wolno zmienia się w okrucieństwo. Choć są obcy, bo pochodzą z Libii czy innych krajów arabskich, to przez miejscową ludność przyjmowani są z pewną przyjaźnią lub po prostu ciepłą obojętnością. Początkowo wydają się bowiem tacy jak mieszkańcy Timbuktu, wyznają przecież tę samą religię. Szybko jednak okazuje się, że to nie jest ten sam islam.
Kiedy dżihadyści wchodzą do glinianego meczetu, w środku panuje cisza i chłód. Miejscowi muzułmanie w półmroku prowadzą intymną rozmowę z Bogiem, a oni – są obcy. „Nie można wchodzić do Domu Bożego w butach i z bronią”, bojownicy słyszą naganę od lokalnego imama. Błyskotliwa i ironiczna dyskusja imama z przywódcą dżihadystów o roli dżihadu w życiu muzułmanina wydaje się skierowana nie tylko do europejskiej widowni, ale także do samych muzułmanów. Dżihad, co podkreśla w filmie mocno muzułmański duchowny, to samodoskonalenie, a nie wojna. W tle pojawia się oparty o ścianę kałasznikow i drewniana tabliczka, z której dzieci w Mali uczą się Koranu w szkołach. Nie jest to przypadkowe połączenie, bo w tym samym momencie imam zwraca się do dżihadysty: „szkodzicie islamowi i muzułmanom”.
Mimo wszystko Abderrahmane Sissako nie przedstawia agresorów jako bezlitosnych okrutników, czym burzy stereotyp dżihadystów w Europie – prymitywnych, żądnych krwi. Chwilami mogą oni budzić wręcz sympatię widza – szczególnie, że szeregowi w oddziałach islamistów to po prostu młodzi chłopcy. Oni kochają zakazaną piłkę nożną, muzykę, palenie. Jednym z fenomenalnych obrazów jest scena, w której islamiści chcą nagrać ideologiczną odezwę. Chłopak przed kamerą zdecydowanie wolałby rapować niż nawoływać do dżihadu z karabinem na kolanach i czarną flagą za plecami.
Przed losem nie można uciec
Samo zjawienie się islamistów początkowo nie burzy spokoju w tej małej społeczności. Mieszkańcy przyzwyczajeni bowiem są do trudów życia podczas wojny. Trwa ona już długo i nie jest to pierwsze powstanie zbrojne. Głównymi bohaterami dramatu jest rodzina Tuaregów, żyjąca poza miastem – reżyser prowadzi z nami swoistą grę i pokazuje ich życie w sposób sielankowy. Głowa rodziny Kidane (grany przez Ibrahima Ahmeda) ubrany jest w odświętne, błękitne szaty. Widzimy go w ciągu dnia, gdy w namiocie popija herbatę; nocami gra i śpiewa pod rozgwieżdżonym niebem. Towarzyszą mu żona Satima (Toulou Kiki) i córka Toya (Layla Walet Mohamed). Jednak od początku w tej sielance jest coś niepokojącego. Bohaterowie próbują robić dobrą minę do złej gry i starają się żyć normalnie – tylko podskórnie czują, że coraz bardziej są osaczani. Boją się „tych ludzi”, którzy wdzierają się do ich świata – ale nie mają, gdzie uciec. „Dokąd mielibyśmy pójść? Gdzie jest sens w ciągłym uciekaniu? Gdzie miałbym zabrać Toyę, między pragnieniem a suszą?”, mówi Kidane.
Zakazy obejmują coraz więcej dziedzin życia. Nie wolno słuchać muzyki, oglądać telewizji, grać w piłkę nożną. W miasteczku rodzi się bunt, złość. Mocno chwyta za serce scena grających na piaszczystym boisku chłopców: rozgrywają mecz bez piłki. To nic innego jak bezsilny protest przeciwko obcym. Bezsilny, bo kary są drakońskie. Jedna z kobiet złapana na śpiewaniu zostaje skazana na czterdzieści batów. Ten obraz przypomniał mi rozmowę z Somalijką, która była świadkiem biczowania kobiety na bazarze w Mogadiszu. Mówiła: „Na początku strasznie krzyczała, potem skomlała niczym pies i wreszcie była cisza”. Tu biczowana piosenkarka płacze, ale pod lamentem ukrywa swój śpiew. Z każdym uderzeniem bata, z każda łzą, może śpiewać do woli. Tylko wtedy jest wolna.
Abderrahmane Sissako delikatnie zarysowuje również konflikty niezwiązane z islamistami, które drzemią w malijskim społeczeństwie. Na północy Mali żyją jasnoskórzy Tuaregowie, zaś na południu – plemiona Czarnej Afryki. Ci pierwsi uważają, że od czasu ogłoszenia niepodległości Mali są marginalizowani, co w efekcie kończyło się powstaniami. Ci drudzy pamiętają, że Tuaregowie trudnili się handlem niewolnikami. W filmie mamy więc z jednej strony Kidane – Tuarega, hodowcę bydła, z drugiej – Amadou, rybaka. Symbolem podziału jest Niger, szeroka rzeka, która ich rozdziela i staje się świadkiem przypadkowego zabójstwa. Kidane w kłótni o krowę zabija rybaka, co wywołuje spiralę nieszczęść. To przeznaczenie, przypadek, którego nie można uniknąć. Kidane powtarza wielokrotnie: „Przed losem nie można uciec. Mój los jest w rękach Boga”.
Reżyser mimo to nie epatuje okrucieństwem. Scena kamieniowania trwa kilka sekund i to raczej forma hołdu składanego parze zamordowanej w Aguelhok niż niezbędny element filmu. „Timbuktu” to zarazem film, w którym można dopatrywać się wielu odniesień do ikonicznych fotografii. Kiedy miejscowa wariatka Zabou (Kettly Noël), widząca i rozumiejąca więcej, staje w wąskiej uliczce naprzeciw samochodu dżihadystów, nasuwa się wspomnienie buntownika stojącego przed kolumną czołgów na Placu Tiananmen w Pekinie. A kiedy Toya na piaszczystej wydmie łapie zasięg telefonu – przypomina się zdjęcie Amerykanina Johna Stanmeyera nagrodzone w konkursie World Press Photo, na którym grupa afrykańskich imigrantów w Dżibuti próbuje złapać zasięg z Somalii.
Kidane w filmie mówi: „Kiedyś to się skończy”. Tylko tego ani w Syrii, ani w Iraku, ani w Afryce ciągle jeszcze nie widać. Film zamyka, tak jak zaczyna – bieg antylopy. Nie można uciec przed fatum, przed własnym przeznaczeniem, przed tym, co zsyła Bóg – uważają bohaterowie filmu „Timbuktu”. Nie pozostaje nic innego, jak biec i nie dać się zabić.
Film:
„Timbuktu”, reż. Abderrahmane Sissako, Francja / Mauretania 2014.
[yt]Lux8C24bsyk[/yt]