Irytuje mnie dominująca od kilku lat tendencja prezentowania dzieciom świata ugrzecznionego, wygładzonego i cukierkowego aż do bólu zębów. Jeśli filmy animowane, to „bez przemocy”; jeśli książki, to w lukrowanych realiach, przez mdłe perypetie prowadzące bohaterów do oczekiwanego happy endu. Dlatego każda mądra i – przede wszystkim – mądrze napisana pozycja budzi mój najszczerszy entuzjazm. Tak było i w przypadku „Małej Niny” Sophie Scherrer.
Nina ma lat osiem i z uwagą obserwuje i tłumaczy sobie świat. Mieszka z mamą, bo jej rodzice się rozwiedli: „zaczęli się dużo kłócić i na siebie krzyczeć i dlatego nie mogli dłużej mieszkać pod jednym dachem”. Z tatą spędza weekendy i część wakacji. Ma świnkę morską, marzy o psie, uwielbia czytać i przygotowuje się do pierwszej komunii. Przygody głównej bohaterki to codzienne sprawy, które zna dobrze każde dziecko. Kiepska ocena w szkole, uciążliwe obowiązki domowe czy rozdrażnienie zmęczonych pracą rodziców równoważone są przez zabawy z najlepszą przyjaciółką, spędzanie czasu z ukochanym zwierzątkiem i wizyty u babci. Pojawiają się także sprawy nieco trudniejsze – tata ma nową przyjaciółkę, świnka morska zostaje zagryziona przez psa sąsiadów, informacje podawane przez katechetkę stoją w sprzeczności z faktami naukowymi: „na przykład, że Bóg stworzył świat w siedem dni, a przecież każde dziecko wie, że Ziemia powstała miliardy lat po wybuchu gwiazdy”.
Sprawa religii to zresztą jeden z ciekawszych aspektów „Małej Niny”. Kiedy bohaterka zaczyna przygotowania do pierwszej komunii, okazuje się, że nie jest ochrzczona, bo rodzice nie mieli do tego wcześniej głowy. Mama Niny nie chodzi do kościoła („bo lubi się w niedzielę wyspać”), więc dziewczynka musi sama poradzić sobie ze zrozumieniem, gdzie jest Bóg, oraz dlaczego musi najpierw zamienić się w baranka, zanim wejdzie do hostii. Jest także zaskoczona, że przygotowania do, jak twierdzi katechetka, „najpiękniejszego dnia w życiu” polegają głównie na kolorowaniu obrazków z sylwetkami świętych i trenowaniu kroczenia do ołtarza. Jakże to znajomy obraz…
Gdy się czyta książkę Scherrer, nie sposób uniknąć skojarzeń z „Mikołajkiem” Goscinnego i Sempégo. Pierwszoosobowa narracja prowadzona jest prostym dziecięcym językiem. Z jednej strony, bohaterowie są żywi i wiarygodni. Dzieci przepełnia energia, rodzice bywają zmęczeni i czasem krzyczą, nauczyciele grożą karami, a sąsiedzi potrafią uprzykrzyć popołudnie w ogrodzie. Z drugiej strony, z najlepszą przyjaciółką można zrealizować każdy pomysł (najbardziej nawet szalony), mama ukoi wszelki smutek, a urodziny zwieńczyć może urzeczywistnienie największego marzenia. Nina, podobnie jak Mikołajek, bywa nieposłuszna, często kieruje się zachciankami i bez wahania realizuje swoje pomysły, przez co wpada w tarapaty. Wychodzi z nich jednak obronną ręka, bo – tak jak Mikołaj – Nina jest dzieckiem sprytnym, radosnym i uroczym.
„Mała Nina” to książka, przy której dziecko będzie się świetnie bawić i zaśmiewać do łez. Jest to także bez wątpienia doskonała lektura dla rodziców, bo przypomina, jak wygląda świat oglądany oczami ośmiolatka. Główna bohaterka dostrzega bardzo wiele, także i to, co dorośli próbują przed nią ukryć. Z niedopowiedzeń i podsłuchanych fragmentów rozmów sama potrafi wywnioskować, czego jej się nie mówi: „Ależ, mamo, nie jestem przecież głupia! (…) No i jestem świetną detektywką”. Myślę, że to główny powód, dla którego urzekła mnie książka Scherrer – bo traktuje dzieci z ogromnym szacunkiem dla ich inteligencji, emocji i szczerości. Bo pokazuje, że dzieci nie trzeba karmić watą cukrową słodkich historyjek. Bo uświadamia, że z ośmiolatkiem można (i należy!) rozmawiać otwarcie. Bo przypomina, że dziecko widzi świat inaczej, a rolą rodzica jest pomagać mu w zrozumieniu otaczającej go rzeczywistości.
Mam nadzieję, że „Mała Nina” znajdzie swoje miejsce w listach obowiązkowych pozycji na dziecięcej półce z książkami. Bez wątpienia na nie zasługuje.
Książka:
Sophie Scherrer, „Mała Nina”, tłum. Marta Krzemińska, Wilga, Warszawa 2015.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.