Na ulicy Rakowieckiej w Warszawie nie ma teatru. Jest za to areszt śledczy. Areszt to nie więzienie, ale miejsce, gdzie przebywają – co do zasady – tylko zatrzymani przed wyrokiem. Pod pewnymi względami ich status jest lepszy od skazanych (bo na ich rzecz działa ciągle nieobalone domniemanie niewinności), ale z kolei specyfika sytuacji (prowadzenie dochodzenia) wymaga innych, bardziej rygorystycznych ograniczeń w kontaktach z otoczeniem, aby zapobiegać mataczeniu. Mimo tego, właśnie tam można było (co dotyczyło również zaproszonych „z wolności”) obejrzeć 17 czerwca 2015 r. prapremierę sztuki „O miłości po raz pierwszy” Agnieszki Borowiec, będącej – jak podano w programie – „adaptacją na podstawie listów więziennych”.
Pomiędzy sceną a celą
Teatr w więzieniu – lub więzienie w teatrze – to temat sam w sobie. Czasem sięga się po konwencję teatru za kratami, bo to na wstępie zwiększa możliwości inscenizacyjne i dramaturgiczne. Tak w ogólności działa teatr w teatrze, teatr w zamknięciu, teatr w „nie swoim otoczeniu”. Można przywołać Petera Weissa który swój teatr w teatrze („Marat/Sade”) ulokował w więziennym szpitalu. Z kolei w filmowej – wyreżyserowanej prze Davida Cronenberga – wersji „M. Butterfly” pomysł ten wykorzystano, banalizując zresztą główny, genderowy i kulturowy konflikt (obecny w sztuce Dawida H. Hwanga), aby dramatycznie skondensować historię zakochanego francuskiego dyplomaty wciągniętego w akcję szpiegowską przez młodego aktora-Chińczyka, skutecznie udającego, i to przez wiele lat, kobietę.
Inaczej do teatru w więzieniu podeszli bracia Taviani w filmie „Cezar musi umrzeć” nagrodzonym berlińskim Złotym Niedźwiedziem, o którym pisał na łamach „Kultury Liberalnej” Krzysztof Łapiński. Tu nie chodziło o wzbogacenie środków wyrazu teatru jako takiego. Film poświęcono przygotowaniom do wystawienia w więzieniu o zaostrzonym rygorze Rebibba w Rzymie szekspirowskiego „Juliusza Cezara”. Pokazano więc rekrutację aktorów-więźniów, ich wprawki aktorskie, wchodzenie w rolę, kakofonię dialektów, jakimi się posługują, improwizację, mieszaninę prawdy życia, życiorysu i tekstu sztuki. Film Tavianich to paradokumentalna psychodrama. To w ogóle nie jest film o jakimś specyficznym wystawieniu „Juliusza Cezara”. Inna rzecz, że swój artystyczny sukces (i nagrody) zawdzięcza on nie tylko tworzywu, jakim jest szekspirowska sztuka odegrana za kratami przez więźniów-amatorów, lecz także środkom typowym dla medium filmowego: oświetleniu, kolorowi, montażowi i oczywiście doświadczeniu, renomie i talentowi swoich twórców.
Gdyby zatem ktoś oceniał walory artystyczne amatorskiego przedstawienia poprzez odbiór filmu o przygotowaniu tego przedstawienia (gdzie na iluzję odbiorcy pracuje reżyser, montażysta, operator), popełnia błąd podobny do tego, jaki popełnia młody człowiek wyobrażający sobie uroki kobiecej urody na podstawie fotografii obrobionych w programie komputerowym. Spektakl na Rakowieckiej, jeżeli go przyrównywać do dokumentu, „jak camorra wystawiała Szekspira” różni się zasadniczo tym, że jest żywym spektaklem, a nie filmem, zmontowanym z wybranych wcześniej taśm, dobranych wedle reżyserskiego zamysłu. Natomiast wspólne obu przedsięwzięciom jest znaczenie, jakie to wydarzenie miało dla wykonawców.
Resocjalizacja sceniczna
Sztuka, która wchodzi w miejsca takie jak więzienie, szkoła, szpital czy dom seniora (warto wspomnieć o „Kwartecie” Ronalda Harwooda, w wersji teatralnej i filmowej) nie służy tylko rozrywce czy iluzji widzów. Pełniąc te same rozliczne funkcje, które zazwyczaj pełni wobec widza: a więc wychowawcze i terapeutyczne, socjalizujące i dydaktyczne sztuka odnosi je w takich wypadkach również, a może przede wszystkim, do wykonawców. Sztuka jest bowiem zawsze podmiotowo sytuacyjna, i to stanowi o wielości jej społecznych ról i znaczeniu. Nigdy nie napisałabym tych truizmów o względności odpowiedzi na pytanie: „dlaczego amatorzy zajmują się i zajmować powinni teatrem i gra sceniczną”, gdyby nie pewien wątek dyskusji na Facebooku, do którego jeszcze wrócę.
Wiemy już zatem, że to nowocześnie i wypada mieć np. festiwal teatralnej twórczości więziennej. I mamy je w Polsce, choć bynajmniej nikt na to groszem nie sypie. | Ewa Łętowska
O tym, że w zakładach karnych czy aresztach można i należy takie rzeczy robić, więziennictwo i resort wymiaru sprawiedliwości dobrze wiedzą. I Bogu dziękować – a wiem co mówię – bo moje doświadczenie z tymi instytucjami liczy ponad ćwierć wieku. Z racji pełnienia w swoim czasie funkcji publicznej dobrze pamiętam, jak dawniej bywało, jak szczelna była podówczas izolacja od wpływów świata wolnościowego jakiejkolwiek natury. Jeżeli więc komuś z publiczności zaproszonej na Rakowiecką dzisiejsze i niezbędne formalizmy przy wstępie – grupowe przejście do sali widowiskowej, konieczność zamknięcia w szafeczce depozytowej telefonu (a tym samym brak możliwość skorzystania podczas przedstawienia z Facebooka!) czy prześwietlenie plecaczka – wydają się opresyjne, powinien to przypisać jedynie własnemu niedoświadczeniu w czasie i przestrzeni.
Wiemy już zatem, że to nowocześnie i wypada mieć np. festiwal teatralnej twórczości więziennej. I mamy je w Polsce, choć – tu znów rozwieję złudzenia złośliwców – bynajmniej nikt na to groszem nie sypie i raczej to wszystko się zdarza dzięki pomysłowości, uporowi i zapałowi wolontariuszy oraz ludzi dobrej woli. Podobnie było w wypadku czerwcowej premiery w areszcie śledczym na Rakowieckiej w Warszawie.
Słowa na wolności
Banalny tytuł nie zachęcał. Sugerował rzecz sentymentalną z folklorem więziennym w tle. Jeżeli jednak zaproszona publiczność (a przybył – to słowo jest tu właściwe z uwagi na odpowiedni wymiar celebry – osobą własną minister sprawiedliwości; na widowni zasiedli również członkowie rodzin osadzonych, działacze NGO czy garstka ludzi wspierających – finansowo lub nie – podobne inicjatywy) kierowała się wyłącznie przeświadczeniem o oczywistych walorach wychowawczo-resocjalizacyjnych przedsięwzięcia, to czekało ją przyjemne rozczarowanie.
Agnieszce Borowiec, reżyserce i adaptatorce, udało się prościutkimi środkami inscenizacyjnymi (dwa podesty: jeden pełniący role kulis, drugi – miejsca dla chóru-komentatora, i „przestrzeń do grania” między nimi, brak dekoracji i kostiumów ale jednocześnie widoczne rozdzielenie więziennego, zuniformizowanego świata „Jego” i barwnej wyrazistości ubioru „Jej”) stworzyć bezpretensjonalną małą formę rapsodyczno-poetycką, bez moralizatorskiego i egzystencjalnego patosu, nieuwznioślającą ani bohaterów, ani ich sytuacji, niepozbawioną przy tym dyskretnego komizmu. Opowieści bohaterów toczą się oddzielnie, ale są ze sobą skontrapunktowane. Nie są to scenki, lecz symultaniczne opowieści. Tekst pochodzi z autentycznej korespondencji między osadzonym („On”) i czekającą na niego na wolności („Ona”). Towarzyszy im czteroosobowy chór-komentator. Doskonałym pomysłem było wprowadzenie dziecięcych alter ego dwójki głównych bohaterów. Dzięki temu zabiegowi można było pokazać w kilku scenach więcej niż tylko to, co o sobie mówią poprzez listy bohaterowie; mianowicie można było zasugerować, dlaczego są tacy, jacy są.
Kilka miesięcy temu w tym samym miejscu osadzeni przygotowali bajkę dla dzieci, którą odegrano w czasie odwiedzin zakładu przez rodziny. Obecne przedstawienie było o niebo trudniejszą formą i zadaniem (choćby praca nad słowem i artykulacją). Osiągnięto sporo – i warsztatowo, i artystycznie. Przedstawienie jest po prostu szczere i staranne. Różnica między teatrem profesjonalnym a amatorskim jest przede wszystkim taka, że pierwszy z nich rozlicza się z efektu, jaki przynosi widzowi. W drugim równie ważne jest to – jak wspominałam – co daje on wykonawcom. I nie należy tego sprowadzać do banału o „dobrych chęciach”, które mają przykryć niedostatki warsztatu. I teatr profesjonalny, i amatorski jest rozliczany z efektu końcowego. Tylko w obu wypadkach inne czynniki się na ten efekt składają. Nikt nie oczekuje od amatorów poziomu właściwego dla profesjonalistów, ale wymagać należy staranności i zaangażowania – a to osiągnięto. Tu wspomnieć trzeba o melodyjnych piosenkach, których autorką i wykonawczynią jest Marina Hulia, Ukrainka osiadła od lat w Polsce, i również od lat pracująca z cudzoziemcami, uchodźcami, więźniami i innymi wykluczonymi. Tu wcieliła się w postać „Onej”, czekającej na wolność „Recydywisty”. W tej roli alternatywnie dwóch osadzonych. (tu dylemat: pisać nazwiska? Nie zapytałam bohaterów jak powinno być, a nie chciałabym popełnić nietaktu).
* * *
Dobre słowo należy się personelowi aresztu, dla którego takie imprezy to logistyczne urwanie głowy i dodatkowe obowiązki – a już szczególnie, jeśli pojawia się idea, by spektakl pokazać jeszcze gdzieś indziej: w innych zakładach karnych, może również w szkołach. Bo warto, ze względów społecznych i bez taryfy ulgowej. Chyba że chodzi o wiedzących lepiej komentatorów na Facebooku, którzy tak się przejęli koniecznością oddania telefonu i wystrojem więziennym, który – niesłusznie – wzięli za kwintesencję kazamatów, że już niczego więcej nie udało im się zobaczyć. Ani zrozumieć, po co to wszystko.
A chodzi tu mniej więcej o to samo, o czym śpiewa się w prologu „Pajaców” Leoncavalla: że komedianci są tacy sami jak my, też znają miłość, nienawiść, ból, gniew i cyniczny śmiech. Ta sama idea przyświeca akcjom wywieszania niepodpisanych oddzielnie portretów więźniów i tzw. przyzwoitych obywateli na ulicach. Coś tam ktoś kiedyś mówił o niezbędności uświadomienia sobie społecznych uwarunkowaniach przestępczości (one są straszliwie banalne, niestety). Teatr w więzieniu pozwala zagospodarować więźniom czas, miewa na nich dobry wpływ. A że kilku osadzonych nauczy się przy okazji też porządniej mówić po polsku, to zysk dodatkowy.
Takie to właśnie myśli chodziły mi po głowie jako widzowi na Rakowieckiej. Każdy ma taką katharsis, na jaką go stać.
Spektakl:
„O miłości po raz pierwszy”, reż. Agnieszka Borowiec, premiera – Areszt Śledczy Warszawa-Mokotów, 17 czerwca 2015 r.
Fotografie: por. Michał Grodner, Areszt Śledczy w Warszawie-Mokotowie