Florence and the Machine to zespół, a raczej promocyjny wehikuł, stworzony z myślą o podboju współczesnej muzyki pop przez wokalistkę Florence Welch. Nie jest to bynajmniej zarzut ani komplement, to po prostu stwierdzenie faktu. Oczywiście pop popowi nierówny, a krytycy określają twórczość Florence rozmaicie, m.in. jako: indie pop, baroque pop, indie rock, art rock. Nie ulega jednak wątpliwości, że Brytyjka mierzy mniej więcej w tę samą publiczność, która kilka lat temu wyniosła Adele na szczyty list przebojów. Już debiutancka płyta obdarzonej potężnym i charakterystycznym głosem wokalistki – „Lungs” – przyciągnęła spore zainteresowanie. Drugi album – „Ceremonials” – odniósł duży sukces komercyjny i katapultował Welch do statusu globalnej supergwiazdy. Niedawno ukazał się trzeci krążek artystki, zatytułowany „How Big, How Blue, How Beautiful”. Zapewne ugruntuje on pozycję Florence na rynku muzycznym (zadebiutował na pierwszym miejscu w zestawieniu „Billboardu”). Jednocześnie jednak album ten zdradza oznaki stagnacji i wyczerpywania się dotychczasowej artystycznej formuły

Florence ewidentnie nie jest wyznawczynią zasady „Less is more”. Od początku kariery coś ciągnie ją w stronę dramatycznych kompozycji, barokowego przepychu i patetycznych brzmień. Ów nieposkromiony afekt osiągnął przytłaczające rozmiary na „Ceremonials”. Daje on o sobie zresztą znać nie tylko w muzyce Welch, lecz także w jej tekstach i wizerunkowej kreacji. Wiktoriańskie opowieści o duchach sąsiadują tutaj bowiem z diabłami i demonami wszelakiej maści, Alicja z Krainy Czarów hula zaś w towarzystwie Virginii Woolf, elfów i postaci rodem z baśni. Trudno w tym umiłowaniu „skali”, „wielkości” nie dopatrywać się egzaltacji i kiczu, jeśli po prostu nie cynicznego zabiegu marketingowego. Jednocześnie brak estetycznego umiaru był do tej pory, paradoksalnie, jednym z największych atutów Welch, jej znakiem rozpoznawczym.

„How Big, How Blue, How Beautiful” zapowiadano jednak jako album będący kolejnym krokiem w ewolucji artystki, mniej pretensjonalny, za to bardziej intymny i bezpośredni. Okazuje się, że wieściom tym nie należało zbytnio dowierzać. Na pewno nowa płyta Florence („the Machine” tym razem nie pojawia się już nawet na okładce) jest nieco bardziej powściągliwa i mniej mroczna niż „Ceremonials”. Ale wielokrotnie nakładane na siebie partie wokalne, quasi-symfoniczne aranżacje i refreny bynajmniej nie zniknęły. W tekstach napotykamy zaś tak doborowe towarzystwo jak: Persefona, Dalila, św. Juda Tadeusz i orka pływającą w łożu naszej bohaterki. Kto śledził twórczość Florence od początku, zna już tego typu triki na wylot. Co gorsza, służą one przede wszystkim za kamuflaż. Co ukrywają? To, że wiele piosenek budowanych jest wedle podobnego schematu, że choć mają one chwytliwe linie wokalne i refreny, to melodie są często ubogie. Najsłabszą stroną albumu jest jednak jego brzmienie. Producent Markus Dravs (kiedyś pracował z Björk przy „Homogenic”, ostatnio m.in. z Arcade Fire i Coldplay) wypolerował i wycyzelował je do tego stopnia, że w rezultacie stało się zupełnie sterylne i nijakie. Po zaordynowanym przez niego brzmieniowym liftingu piosenki z „How Big, How Blue, How Beautiful” niebezpiecznie często flirtują z wykalkulowaną muzyczną konfekcją.

Nowy materiał na pewno dobrze sprawdzi się na koncertach, w stadionowej scenerii. Szkoda tylko, że poza kilkoma szczególnie udanymi momentami nie ma tu do czego wracać. | Kamil Aksiuto

Na nowym albumie trudno też odnaleźć oznaki większej dojrzałości emocjonalnej i artystycznej. Florence stawia bowiem głównie na melodramatyczne historie ubrane w udrapowane, teatralne kompozycje. Siła wyrazu niekoniecznie rośnie jednak wraz z liczbą decybeli. To, co intymne, osobiste, wyciszone, za pośrednictwem artysty może stać się uniwersalne i przemawiać silniej niż najgłośniejsze crescendo. Czasem wystarczy nawet jakiś detal zawarty w tekście, wyznanie, wspomnienie, obraz… „How Big, How Blue, How Beautiful” brak jednak podobnych walorów. Mało tego, to już kolejny album, na którym teksty autorstwa Florence rozczarowują. Na debiutanckiej płycie potrafiła wpleść mityczno-baśniowe elementy w całość niepozbawioną wad, ale jednocześnie przewrotną i oryginalną. Teraz otrzymujemy zaś głównie stertę banałów związanych z miłosnym rozstaniem (krwawiące serce, zerwane łańcuchy, niemożliwy powrót do domu), okraszonych sporą porcją częstochowskich rymów.

Na szczęście jest też kilka pozytywów. Zaskakująco dobre rezultaty przynosi chociażby wykorzystanie sekcji instrumentów dętych. Will Gregory z Goldfrapp, który odpowiada za ich aranżacje, zasłużył na brawa. To właśnie „dęciaki” przydają kolorytu i mocy w najlepszym utworze na płycie – „What Kind of Man” – oraz budują udaną kulminację w kompozycji tytułowej. Należy też oddać Welch, że kilka razy próbuje swoich sił w bardziej kameralnych, skromniejszych brzmieniowo piosenkach. „Various Storms and Saints” to co prawda spektakularna porażka, ale już w „St. Jude” ascetyczna melodia i tekst, w którym (wyjątkowo) pobrzmiewa coś bardzo osobistego, tworzą całość większą niż suma poszczególnych części. „Third Eye” nie grzeszy podobną powściągliwością, ale zalicza się do najmocniejszych punktów płyty. Ma bowiem w sobie dużo z nieposkromionej, spontanicznej energii wczesnych utworów wokalistki, której brakuje wielu piosenkom na „How Big, How Blue, How Beautiful”.

Lepsze wykorzystanie głosu to bodaj jedyny wymiar, w którym można doszukiwać się dowodów na artystyczny rozwój Florence. Jej dźwięczny, mocny wokal zawsze wysuwał się na czoło i choć Welch wciąż zbyt często daje się ponieść egzaltacji, nigdy jeszcze nie brzmiała równie pewnie i swobodnie. Zaskakująco dobrze wypada w nieco bardziej rockowych piosenkach. Swada i zadziorność, z jakimi śpiewa w „What Kind of Man”, robią wrażenie. „Kiss With a Fist” z debiutu brzmi w porównaniu z tym jak amatorska wprawka. W pierwszej części „Mother” wyraźnie słychać zaś inspiracje dokonaniami Janis Joplin i Grace Slick, idolek Florence.

„How Big, How Blue, How Beautiful” nie jest więc płytą zupełnie nieudaną. Jeśli idzie o muzykę pop z pewnymi ambicjami, wyrasta nawet nieco ponad średnią. Problem polega na tym, że tych ambicji z albumu na album jakby ubywa. Powoli zaczyna znikać wszystko, co wyróżniało Florence na tle konkurencji i co mogłyby przeszkodzić w dotarciu do jak najszerszej publiczności. Nowy materiał na pewno dobrze sprawdzi się na koncertach, w stadionowej scenerii. Szkoda tylko, że poza kilkoma szczególnie udanymi momentami nie ma tu do czego wracać. Rozmach nie zawsze przekłada się na jakość, „Big” nie gwarantuje wcale „Beautiful”. Obawiam się, że jeśli Florence szybko nie zmieni swojego podejścia, to będzie się po niej można spodziewać już tylko muzyki jak spod sztancy. Mierzy bowiem o jedno „B” za daleko.

Płyta:

Florence and the Machine, „How Big, How Blue, How Beautiful”, Island Records, 2015.