Dziś do udziału w „ekonomii współdzielenia” poczuwa się takie multum różnorakich rozwiązań w zakresie świadczenia usług dla ludności, że niełatwo się w znaczeniu tego pojęcia połapać. Przy usługach transportowych paleta obejmuje m.in. quasi-taksówkową globalną korporację Uber, popularny w Polsce portal internetowy BlaBlaCar, który organizuje społeczność „podwożących z grzeczności” w zamian za zwrot kosztów paliwa, ale i Zipcar, gdzie usługa nie obejmuje wożenia, a jedynie dostępność samochodu. Znajdziemy w tej grupie także Lyft, Sidecar, Carpooling, Zimride czy Getaround.
Szacowna branża hotelarska zmaga się z takimi rozwiązaniami jak Airbnb, Homeaway, Roomorama, Onefinestay, Couchsurfing czy Housetrip, które pozwalają udostępniać prywatne mieszkania jako miejsca noclegowe w oparciu o różnorodne (ale zawsze internetowo zakotowiczone) modele pośrednictwa kojarzące gości i gospodarzy. Przekazują i gromadzą informacje na temat użytkowników i mieszkań, oceniają ich rzetelność, budują rankingi miejsc noclegowych, czasami pośredniczą w płatnościach, często pobierają prowizję. Zgodnie z raportem PricewaterhouseCoopers w roku 2025 wartość usług sharing economy w branży turystycznej osiągnie 50 proc. wartości całej branży.
O sharing economy głośno i w innych dziedzinach. Jeżeli obdziela się innych nabytą na własne potrzeby rzeczą, korzystając w tym celu z dedykowanych po temu aplikacji internetowych, a współdzielenie odbywa się za odpłatnością albo z uzyskaniem innej wzajemnej korzyści, to już przykład „ekonomii współdzielenia”. Podobnie, kiedy zamiast przedmiotami dzielimy się własnymi umiejętnościami lub czasem. Firma Fon pozwala „współudostępniać” WiFi. TaskRabbit jest bijącym rekordy popularności w USA bankiem czasu, który umożliwia wzajemnie świadczenie usług i pobiera za tę możliwość odpowiednią prowizję. Są i portale specjalistyczne – jeśli nie ma kto zaopiekować się twoim psem, pomocy (odpłatnej) szukaj na DogVacay.
Wreszcie – jako odnoga sharing economy traktowane są także inicjatywy, dzięki którym możemy wesprzeć dowolną kwotą osoby, które potrzebują jej na określony i zakomunikowany nam via internet cel – takie jak kickstarter.com czy rodzimy polakpotrafi.pl.
Magnetyzm słowa
Zapewne potrzeby marketingowe organizatorów platform pośredniczących w wymianie usług i towarów skażą wkrótce sharing economy na los takich szlagwortów jak: „Web 2.0”, „sieciowy”, „multimedialny” czy „innowacyjny”. „Ekonomia współdzielenia” ma szansę zostać pysznym „buzzwordem”, doskonałym marketingowym magnesem. Jest sexy, nowoczesna, społecznościowa, dotyczy internetu i filuternie sugeruje, że nie chodzi tutaj o zysk. I może znaczyć tak wszystko, jak i nic. Tak jak każdy film chciałby być „kultowy”, oferując produkty spożywcze, należy być „fair trade”, a prowadząc korporację – kierować się zasadą social responsibility, tak i certyfikat przynależności do sharing economy może być wiele wart dla zapewniających usługi za pośrednictwem internetu.
Takie są nieubłagane (ale zrozumiałe) prawa marketingu. Gorzej natomiast, że potrzeba oklejenia metką sharing economy mnóstwa różnorodnych zjawisk realizowanych za pomocą nowych technologii utrudnia zrozumienie tego, czymże taka ekonomia współdzielenia jest. I czym się różni od rozwiązań dotychczas przyjmowanych w określonych sektorach gospodarki.
Fałszywi przyjaciele
Współcześnie za udziałowców sharing economy chcą się uważać także profesjonalne firmy, które organizują pracę szeregu osób świadczących odpłatnie określone usługi i oferują tę pracę chętnym konsumentom (lub nawet firmom), pobierając prowizję za pośrednictwo. Tak naprawdę to klasyczny model świadczenia usług przez profesjonalne przedsiębiorstwo, tyle że tutaj (formalnie) odgrywa ono jedynie rolę pośrednika. Tym samym unika jakiejkolwiek stabilnej relacji z osobami świadczącymi usługi (np. w formie umowy o pracę lub podobnej), jak również odpowiedzialności wobec odbiorcy za jakość tych usług i za ewentualną szkodę wynikłą z ich świadczenia. Jednocześnie jednak utrzymuje pełną kontrolę nad dostawcami usług i uzależnia ich od siebie ekonomicznie. W ten sposób taka firma zyskuje znaczące benefity ekonomiczne, większą swobodę działania i przewagę konkurencyjną.
Trudno się dziwić, że takie praktyki budzą poważne wątpliwości – czy nie prowadzą do pogłębiania prekaryzacji stosunków pracy, uwiądu etosu pracy oraz czy nie odzierają konsumenta z należnych mu gwarancji prawnych? Słusznie też zauważa się, że rozwiązania prawne (prawo pracy, konsumenckie, podatkowe) nie są dostosowane do „obsłużenia” tak skonstruowanych modeli, a państwu trudno jest w stosunku do nich pełnić rolę regulacyjną. Tymi problemami nie będę się jednak tutaj zajmował. Skoncentruję się na nowych zjawiskach generowanych przez klasyczne modele ekonomii współdzielenia, tak jak definiuję je niżej.
Jako ekonomię współdzielenia warto, moim zdaniem, traktować tylko takie modele współdzielenia zasobów lub usług pomiędzy użytkownikami, w których użytkownicy współdzielą je nie w ramach prowadzenia zorganizowanego biznesu, lecz w celu optymalizacji ponoszonych kosztów lub uzyskania w zamian dostępu do innej potrzebnej im rzeczy (lub ewentualnie uzyskania dodatkowego wynagrodzenia). Zasoby takie należą do użytkowników, którzy się nimi dzielą i utrzymują nad nimi kontrolę. Jedynie sama sieć optymalizująca kontakty pomiędzy użytkownikami, a przez to dystrybucję zasobów, może być tworzona w oparciu o aplikacje internetowe wykreowane i udostępniane przez profesjonalne firmy.
Oczywiście granica jest płynna i w konkretnych przypadkach często trudno przesądzić, czy twórca takiej aplikacji nie przejął aby kontroli nad użytkownikami sieci do tego stopnia, że stał jedynym czynnikiem sprawczym i beneficjentem modelu. Przy takiej definicji wątpliwy staje się także status firm typu Uber, w którym część kierowców związała się z aplikacją i korporacją do tego stopnia, że trudno traktować ich inaczej niż zawodowych taksówkarzy. Niemniej, mimo trudności z rozgraniczeniem pojęć, naprawdę nie powinniśmy traktować jako przykładów ekonomii współdzielenia projektów biznesowych, które są po prostu przemalowanymi w barwy sharing economy profesjonalnymi korporacjami usługowymi, wykorzystującymi narzędzia internetowe do komunikacji z klientem.
Nienowe nowatorstwo
Zjawisko współdzielenia zasobów nie jest niczym nowym. Od dawien dawna określone dobra były przedmiotem współkorzystania – czy to w formule wspólnego zakupu, czy pożyczania go przez właściciela innym, chcącym z niego skorzystać. Także ruch spółdzielczy, mający długą i chwalebną tradycję, opierał się ściśle na ekonomicznej zasadności współdzielenia i to zarówno w obszarze dóbr, jak i usług (współpracy) spółdzielców. Wreszcie, by sięgnąć jeszcze dalej wstecz, już w średniowieczu określone społeczności współkorzystały z określonych dóbr – czy to z gruntów, czy z narzędzi lub inwentarza.
Tak zwana „ekonomia wymiany”, na mocy której wyświadczam przysługę, nie licząc na bezpośrednią zapłatę, ale ufając, że w przyszłości – i niejako w zamian – jakaś przysługa zostanie mi wyświadczona, jest podstawą funkcjonowania wielu społeczności. Pomaga cementować relacje, a także pozwala ocenić rzetelność i społeczną przydatność sąsiadów, kuzynów, współplemieńców czy innych osobiście znanych członków grupy. Oczywiście konieczny był pewien poziom zaufania, weryfikowany przez przyzwoite i prospołeczne zachowania współdzielących lub wymieniających się. A zaufania nie sposób było nabrać, nie znając i nie rozumiejąc drugiej osoby. Stąd ograniczone terytorialnie i kulturowo spectrum zastosowania tego typu ekonomii.
Na czym więc polega zmiana? Wydaje mi się, że nova są dwa. Po pierwsze, ekonomia współdzielenia zaczyna być stosowana wobec „obcych”, a nie członków ukonstytuowanej już i zamieszkującej dany obszar geograficzno-kulturowy społeczności. Po drugie, istotą portali opierających się na ekonomii współdzielenia jest przyśpieszenie cyklu wymiany i wynagrodzenie aktu współdzielenia natychmiast – czy to poprzez zapłatę lub zwrot kosztów (Uber, BlaBlaCar, Airbnb), czy to poprzez wyświadczenie kwantyfikowalnej usługi wzajemnej (różnorakie banki czasu i banki usług). Oczywiście obie te nowe cechy powodują, że rozwiązania oparte na ekonomii współdzielenia i wymiany stały się tak popularne, a firmy nimi zarządzające osiągnęły ogromny finansowy sukces. Przyjrzyjmy się obu tym cechom.
Obcy – pasażer
Skoro nie znamy osobiście tych, z którymi chcemy się współdzielić i wymieniać (a więc wpuszczać do naszych domów i oddawać do dyspozycji nasz dobytek), trudno byśmy mieli powody, by im ufać. Tutaj pojawia się pole do popisu dla firm technologicznych. Można przecież zastępować staromodne zaufanie „testami wiarygodności” budowanymi w sieciach społecznościowych i innych aplikacjach internetowych! Te testy wiarygodności muszą opierać się na puli informacji, które dotyczącą użytkowników. Takie informacje mają w dużym stopniu charakter identyfikacyjny (danych osobowych), których dostarczają – świadomie lub nie – sami zainteresowani.
Oczywiście poza pulą danych istotne są także algorytmy „wyceniające” i „przewidujące” przyzwoitość i rzetelność naszych współtowarzyszy podróży czy gości. Niemniej z punktu widzenia komfortu użytkownika najważniejsze jest, by baza danych nie była wycinkowa, lecz jak najpełniejsza. Należałoby też danemu delikwentowi utrudnić możliwość tworzenia fałszywej tożsamości. Ujmując rzecz wprost – portale społecznościowe i obsługujące usługi z obszaru sharing economy powinny wymieniać się jak największymi pulami informacji dotyczącymi użytkowników i konfrontować ich spójność. Coś na podobieństwo biur informacji kredytowej, które poprzez wymianę informacji pozwalają bankom sprawniej identyfikować osoby ze złą historią kredytową. Dodatkowo często potrzebne są dane geolokalizacyjne – należy wiedzieć, czy na przykład kierowca (lub jego samochód) jest faktycznie tam, gdzie twierdzi, że jest, a tym samym rzeczywiście może użyczyć nam swego pojazdu.
Tutaj otwiera się kolejne pole możliwości związane z tzw. internetem rzeczy (Internet of Things), przez entuzjastów przemianowanym już na „internet wszystkiego” (Internet of Everything). Zgodnie z tym trendem nie tylko ludzie, ale i przedmioty (podlegające wymianie lub współdzieleniu) będą podłączane do internetu i będą bezpośrednio informować o swojej lokalizacji, stanie technicznym, jak się nimi „opiekowano”, tym, czy są obecnie używane i czy „miałyby ochotę”, by ktoś się nimi podzielił. To się już dzieje i otwiera przed sharing economy nowe perspektywy.
Dlatego zrozumiałe jest wskazywanie na portale, które wykorzystują model sharing economy, jako na jedno z zagrożeń dla prywatności i ochrony dotyczących nas informacji. Komasowanie mnóstwa informacji przez firmy technologiczne nie służy zachowaniu w poufności naszych danych. A właściwie tę poufność wyklucza. Tyle tylko, że te informacje nie są zbierane „przy okazji” lub niepotrzebnie, a tym samym ograniczenie „żniw informacyjnych” nie jest czymś bezwzględnie pożądanym. Bez tych „żniw” globalne rozwiązania oparte o sharing economy nie będą możliwe.
Odwiedzając Tokio, nie skorzystamy z couchsurfingu, lecz będziemy skazani na tokijski hotel. Informacja na nasz temat, która pozwoli „nabrać do nas zaufania” japońskiemu właścicielowi kanapy, oraz informacja na jego temat, która pozwoli nam nabrać zaufania do niego (i jego kanapy), to ekwiwalent pieniędzy. Jeśli mowa o odpłatnym couchsurfingu – tych pieniędzy, które my musielibyśmy zapłacić hotelowi, i tych, które on musiałby poświęcić na założenie przedsiębiorstwa hotelowego, by odpłatnie ugościć polskiego turystę. Dlatego właściwszym wydaje się uświadomienie użytkownikom globalnych portali powyższej ekiwalentności. Tak by wybór tego, „czym chcą płacić”, należał od nich.
Szybkie cykle
Drugie novum to krótkie i technologicznie wymuszane cykle wymiany. Jeśli modele oparte na „ekonomii współdzielenia” mają być powszechne, muszą być efektywne i w maksymalnym stopniu niezależnie od ludzkiej nieprzewidywalności. W przeciwieństwie do budowanych często przez pokolenia społecznych więzów, w których wzajemne przysługi mogły być oddawane sobie nawet po latach i na których opierała się tradycyjnie ekonomia wymiany, gratyfikacja nie jest tutaj oddalona w czasie. Oczywiście bywają wyjątki (np. społeczność serwisu couchsurfing.com, gdzie przenocowanie kogoś u siebie nie przekłada się bezpośrednio na prawo do wzajemnej gościnności), ale zasadą jest, że gratyfikacja, jeśli polega na zwrocie kosztów (BlaBlaCar) lub zapłacie (TaskRabbit), jest natychmiastowa. Jeśli natomiast polega na wzajemnej usłudze, jest przynajmniej zagwarantowana przez system rozliczeniowy, który daje prawo żądania wdzięczności w formie usług dostępnych w danym modelu („jednostki czasu” stosowane w bankach czasu, „bitcoiny” itp.).
Ponadto, nawet w portalach, gdzie gratyfikacja jest oddalona w czasie i niepewna, osoby, które okazują się „niewdzięczne”, nie mogą liczyć na bezproblemowe funkcjonowanie w społeczności. Stosowane systemy oceny będą je przecież jako „niewdzięczników” rozpoznawać i odradzać interakcje z nimi. Szybko orientujemy się, który z użytkowników jest godny zaufania, a który go nadużył. Więzi powinny więc także budować się szybko, a potencjał więziotwórczy ekonomii współdzielenia (nawet jeśli oparty na dość zachowawczych i małostkowych przesłankach) powinien realizować się w błyskawicznym tempie.
Bronisław Malinowski opisał w „Argonautach Zachodniego Pacyfiku” osobliwy zwyczaj lokalnych plemion zasiedlających wysepki Morza Koralowego. Wyspiarze podróżowali z wyspy na wyspę tylko po to, by złożyć pobratymcom dar w postaci naszyjnika (z muszli) względnie naramiennika (też z muszli). Obdarowany przekazywał dar na wyspę kolejną. Zawsze otrzymywał w zamian dar inny. Za naszyjnik – naramiennik. Za naramiennik – naszyjnik. I tak w kółko. Dosłownie i w przenośni. Dar nie był bynajmniej wręczany w celu zasygnalizowana poddaństwa czy przypieczętowania sojuszu. Ani naszyjniki, ani naramienniki nie były też towarem pierwszej potrzeby i posiadały walor jedynie symboliczny. Niemniej wymiana darów miała dla uczestników rytuału pierwszorzędne znaczenie więziotwórcze. Tzw. wymiana kula była czymś, co spajało społeczność rozsianą na wyspach. Dalekie nieraz i niebezpieczne wyprawy były celebrowane.
Czy ekonomia współdzielenia może spełnić tę samą więziotwórczą rolę w stosunku do coraz bardziej wyizolowanych, monadycznych użytkowników internetu co wymiana kula dla oddzielonych od siebie bezmiarem oceanu Triobrandczyków? Nie jestem pewien. Wiem natomiast, że już Triobriandczycy pamiętali o tym, że tylko wódz może przeprowadzać kula z setkami osób. Zwykły zjadacz ryby – najwyżej z kilkoma. Nie dlatego, żeby ci o niższej randze społecznej to były mruki i nieużytki. Po prostu nie mieli wystarczającej liczby muszli, które mogli puścić w ruch. Ani czasu na podróże.
Bo koniec końców, warto pamiętać, że najwięcej może (niezależnie od przyjętego ekonomicznego modelu dystrybucji) ten, kto ma zasoby. Dużo zasobów. W ekonomii współdzielenia może się wtedy nimi na przykład podzielić. Albo nie.