Londyńskie City ma jasny stosunek do brytyjskiej obecności w Unii Europejskiej. Choć większość z pracujących tam menedżerów nie podziela europejskiego marzenia o ever closer Union, ich przesłanie jest czytelne – Londyn musi pozostać w strukturach europejskich. W razie wyjścia z Unii, ogromna część mieszczących się tam korporacji natychmiast przeniesie się do innych unijnych krajów – np. do Irlandii.
Nieco inne nastawienie panuje po drugiej stronie Tamizy – w londyńskim ratuszu, w którym panuje charyzmatyczny burmistrz, Boris Johnson. Ze swojego sceptycyzmu wobec Europy chce on uczynić oręż w walce z Davidem Cameronem, który wyraźnie steruje krajem w kierunku pozostania w strukturach Wspólnoty. Johnson, podobnie jak wielu innych polityków Partii Konserwatywnej, może wbrew swojemu premierowi aktywnie namawiać do głosowania przeciw pozostaniu w Unii. Także część członków rządu, w tym m.in. minister pracy, Ian Duncan Smith, może wypowiedzieć w tej sprawie posłuszeństwo szefowi. Byłoby to powtórzenie historii sprzed 40 lat, gdy podobna sytuacja wystąpiła przy okazji referendum na ten sam temat, które zorganizowała rządząca wówczas Partia Pracy. Członkowie gabinetu ówczesnego premiera, Harolda Wilsona, nie potrafili dojść do porozumienia co do oceny brytyjskiego członkostwa we Wspólnocie (16 z nich było na tak, 9 – przeciwko).
Historia tamtego referendum stanowi zabawne odwrócenie obecnej sytuacji w Wielkiej Brytanii. Brytyjczyków do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej wprowadził 1 stycznia 1973 r. Edward Heath, ówczesny premier wywodzący się z… Partii Konserwatywnej. Był on bardzo krytykowany przez Partię Pracy, która uważała warunki członkostwa za niekorzystne dla Wielkiej Brytanii i wygrała kolejne wybory pod hasłem ich renegocjacji oraz organizacji referendum. David Cameron powtórzył dokładnie ten sam manewr.
Jak wykazują jednak analitycy z brukselskiego think tanku Bruegel cztery dekady temu premierowi Haroldowi Wilsonowi niewiele udało się wywalczyć w Europie. Szef rządu domagał się mechanizmu korygującego wpłaty poszczególnych krajów do unijnego budżetu – by zrównoważyć relatywnie wyższe wpłaty Wielkiej Brytanii i mniejsze korzyści ze Wspólnej Polityki Rolnej oraz konieczność wyższych wpłat ze względu na import z krajów niebędących częścią EWG, głównie z Commonwealthu. Na każdym z tych frontów poniósł porażkę, mechanizm korygujący nigdy nie wszedł w życie, Wspólna Polityka Rolna nie została zreformowana, a brytyjski rabat został wywalczony dopiero w kolejnej dekadzie przez Margaret Thatcher. Nie przeszkodziło mu to jednak wygrać referendum bardzo zdecydowanie: 67 proc. Brytyjczyków było za, 33 proc. przeciw członkostwu w EWG.
David Cameron i Konserwatyści w swym programie zapisali działania mające umożliwić zmniejszenie świadczeń dla imigrantów – i tak, by mieli do nich dostęp dopiero po kilku latach pracy (something for something, zamiast: something for nothing). Chcą także zmiany funkcjonowania Unii, która ich zdaniem jest zbyt zbiurokratyzowana i ma zbyt wiele kompetencji w porównaniu z krajami członkowskimi. Kolejne punkty to wprowadzenie możliwości blokowania unijnego prawa przez parlamenty narodowe oraz zatrzymanie pogłębiania się integracji europejskiej, tj. odejście od hasła ever closer Union.
W kwestii imigrantów prawdopodobnie Cameronowi nie uda się osiągnąć wiele – większość rządów wypowiedziała się już nieprzychylnie w tej sprawie. Niezbyt przychylny tym elementom będzie zapewne także Donald Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, który będzie odpowiedzialny za negocjacje. Zapewne niewiele pomoże tu fakt, że szefem Rady Europejskiej został on w dużej mierze dzięki poparciu brytyjskiego premiera. Niewykluczone, że Tusk będzie się starał porozumieć z Brytyjczykami w kwestii zmniejszenia unijnej biurokracji, a także wzmocnienia europejskiej pozycji na światowych rynkach, choćby poprzez Transatlantyckie Porozumienie o Strefie Wolnego Handlu (TTIP). Niezależnie od tego, jak głębokie będą te zmiany, Tusk ma szansę wyjść na głównego zwycięzcę brytyjskiego referendum: wygląda na to, że Brytyjczycy nie odważą się wyjść z Unii, nawet jeśli niewiele z ich życzeń zostanie zrealizowanych. A jeśli Wielka Brytania pozostanie w UE, Tusk będzie mógł przypisać sobie ojcostwo tego sukcesu.
Wygląda więc na to, że referendum 2016 r. wpisze się w tradycję hamletyzowania brytyjskich premierów w sprawie integracji europejskiej, które zaczęło się już przy okazji powołania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w 1958 r. Choć Brytyjczycy uczestniczyli w konferencji w Mesynie, na której tę Wspólnotę przygotowywano, jednak nie zdecydowali się przystąpić do organizacji. Potem kilkakrotnie aplikowali o członkostwo, ale wówczas weto zgłaszali Francuzi. Ostatecznie Brytyjczycy dołączyli do Wspólnoty w roku 1973, tylko po to, by dwa lata później zorganizować w tej sprawie referendum. W latach 80. ze zwolennikami ściślejszej integracji wojowała Margaret Thatcher, która, nawiasem mówiąc, była ministrem edukacji w rządzie Edwarda Heatha, podczas gdy Wielka Brytania wstępowała do EWG…
W tę poetykę brytyjskiego bycia w Unii i poza nią wpisał się także David Cameron, który – jak zauważają brytyjscy komentatorzy – najpierw przez kilka lat opowiadał, jak źle Unia działa, by ostatecznie zdecydowanie opowiedzieć się za członkostwem. Wygląda więc na to, że o brytyjskim członkostwie znów zadecyduje to, co decydujące było zawsze: kalkulacja ekonomiczna.