Już w mowie zapowiadającej start w wyborach, wygłoszonej 16 czerwca br., Trump wywołał ogromne poruszenie, obrażając Amerykanów meksykańskiego pochodzenia. Jego zdaniem rząd meksykański celowo wysyła do Stanów Zjednoczonych obywateli najgorszego sortu. „Kiedy Meksyk wysyła nam swoich ludzi, nie wysyła najlepszych. Wysyła ludzi z problemami, którzy te problemy przynoszą do nas. Przynoszą narkotyki, przynoszą przestępczość. To gwałciciele. A niektórzy z nich to, jak przypuszczam, dobrzy ludzie” (nie, nie ma tu żadnego błędu w tłumaczeniu).
Wkrótce potem zapowiedział, że wzdłuż całej amerykańsko-meksykańskiej granicy zbuduje mur, za który zapłacą… sami Meksykanie. Jak tego dokona, jeszcze nie sprecyzował. Za swoje słowa nigdy nie przeprosił, ale nieustannie podkreśla, że Meksykanów szanuje, zwłaszcza meksykańskie władze, które tak sprawnie wykorzystują głupotę władz amerykańskich, że przerzucają przez granicę swoich przestępców.
Powyższe wypowiedzi wywołały nie tylko oburzenie przeciwników Trumpa, ale i popłoch w Partii Republikańskiej, która rywalizację o głosy mniejszości etnicznych jak na razie przegrywa. Tymczasem Meksykanie – i szerzej, amerykańscy Latynosi – to mniejszość wyjątkowo liczna i szybko rosnąca. Tak szybko, że w niektórych miejscach nie jest już nawet mniejszością. Dodatkowo to grupa skoncentrowana w kilku ważnych stanach, co w związku z systemem organizacji amerykańskich wyborów prezydenckich ma fundamentalne znaczenie. System ten przyznaje każdemu kandydatowi głosy elektorskie za zwycięstwo w każdym stanie, a liczba tych „punktów” zależy od liczby jego mieszkańców. Spośród trzech najludniejszych stanów (Kalifornia, Teksas, Nowy Jork) Republikanie wygrywają tylko w tym drugim, gdzie znaczny odsetek stanowią właśnie Meksykanie. Jeśli stracą i ten bastion, zwycięstwo republikańskiego kandydata w wyborach prezydenckich stanie się praktycznie niemożliwe. Trudno się więc dziwić nerwowym reakcjom części republikańskiego establishmentu. Jedna z takich reakcji, zamiast Trumpa uspokoić, wywołała kolejny skandal.
Kandydat znów znalazł się na pierwszych stronach amerykańskich gazet, tym razem atakując Johna McCaina, jednego z najstarszych i najbardziej doświadczonych polityków Partii Republikańskiej, tej samej, o której poparcie się ubiega. Po tym, jak McCain nazwał osoby popierające Trumpa wariatami (crazies), ten stwierdził, że McCain nie może być uznany za bohatera wojennego. Senator, który walczył w Wietnamie, a następnie 5 lat spędził w wietnamskim obozie dla jeńców wojennych, nie zasługuje na taki tytuł, bo… „dał się złapać”. „A ja wolę ludzi, którzy nie dają się złapać”, stwierdził biznesmen [http://www.bbc.com/news/world-us-canada-33583898]. On sam również złapać się nie dał – w Wietnamie nie służył ze względu na… kostną narośl na pięcie. Zapytany przez dziennikarzy, którą z nóg zaatakowała tak poważna choroba, nie potrafił jednak odpowiedzieć.
I znów zwolennikom Partii Republikańskiej ziemia usunęła się spod nóg, bo weterani, to szczególnie ważna grupa społeczna, o której poparcie trzeba przed wyborami zabiegać. Grupa nie tak bardzo liczna (ok. 7 proc. społeczeństwa), ale ciesząca się dużym społecznym szacunkiem. A co ważniejsze, wielu weteranów mieszka w stanach istotnych z punktu widzenia walki o głosy – 1,6 miliona w Teksasie i dokładnie tyle samo na Florydzie, gdzie już nie raz decydowały się losy wyborów prezydenckich.
Lecz mimo tych wszystkich argumentów o politycznej szkodliwości poczynań Trumpa, poparcie dla niego nie maleje. Przed pierwszą debatą kandydatów Partii Republikańskiej, zaplanowaną na 6 sierpnia – do której zostanie dopuszczanych 10 pretendentów o najwyższym poparciu – sondaże dają mu 2. miejsce, a niekiedy nawet pozycję lidera. To oznacza, że Trumpa Amerykanie będą wysłuchiwali jeszcze długo, mimo że na ostateczne zwycięstwo nie ma właściwie żadnych szans. Jak to możliwe, że „poglądy”, które właściwie uniemożliwiają mu sukces w wyborach, dziś windują go na szczyty sondaży?
Po pierwsze wynika to z pewnego paradoksu amerykańskich wyborów prezydenckich. Są one poprzedzane prawyborami we wszystkich stanach, podczas których zwolennicy każdego z dwóch głównych ugrupowań wybierają „kandydata na kandydata”, czyli polityka, który otrzyma poparcie partii we właściwych wyborach. Kłopot w tym, że w obu tych elekcjach biorą udział inne elektoraty. Podczas prawyborów znaczną część głosujących stanowią radykalni zwolennicy prawicy i lewicy, co sprawia, że dyskusja łatwo się polaryzuje. W wyborach właściwych do urn rusza elektorat umiarkowany lub tzw. „niezależni”, którzy mogą zagłosować na kandydata każdej partii. O ile więc na początku sam system może sprzyjać kandydatom „antystemowym”, potem należy łagodzić przekaz. Trump tego nie potrafi, nigdy więc nie wygra, ale obecnie święci triumfy.
Po drugie, jest on postrzegany jako kandydat antystemowy także ze względu na ogromny majątek. Dzięki niemu – inaczej niż inni politycy – nie musi szukać poparcia u majętnych sponsorów. Sam Trump, zanim zaangażował się w politykę, również hojnie wspierał kandydatów na rozmaite urzędy i to niezależnie od partii, którą reprezentowali. W latach 200 –2010 kilkukrotnie wspomógł finansowo… Hillary Clinton, dziś główną kandydatkę Partii Demokratycznej. Bill Clinton był gościem na ostatnim ślubie Trumpa w roku 2005.
Majątek biznesmena to kolejny poważny problem dla Partii Republikańskiej. Nie wiadomo dokładnie ile tak naprawdę jest wart Donald Trump. On sam twierdzi, że 10 mld dolarów, ale miesięcznik „Forbes” oszacował jego stan posiadania na 6 mld mniej, a pewien dziennikarz „New York Timesa” twierdził nawet, że tak naprawdę jest to „jedynie” 150–250 mln dolarów (Trump pozwał go za podanie tych informacji, ale sprawa nie znalazła rozstrzygnięcia). Kontrowersje wokół majątku nie zmieniają faktu, że Trump jest najpewniej najzamożniejszym kandydatem na prezydenta w historii i drugim, którego majątek przekracza miliard dolarów. Pierwszym był Ross Perot, Teksańczyk, który w roku 1992 wystartował w wyborach jako kandydat niezależny, odebrał głosy George’owi Bushowi seniorowi i zapewnił tym samym zwycięstwo Billowi Clintonowi.
I właśnie tego mogą się dziś obawiać politycy i zwolennicy Partii Republikańskiej. Jeśli Trump przegra prawybory, ale mimo to zdecyduje się startować jako kandydat niezależny, Republikanie już mogą się na kolejne cztery lata pożegnać z prezydenturą.
Słusznie należałoby w tym miejscu zapytać, dlaczego Trump to wszystko robi? Najczęstsza odpowiedź brzmi – to forma promocji. Po co wykupywać w telewizji czas reklamowy, skoro telewizja może przyjechać do niego i zareklamować go sama? Czy tak rzeczywiście jest i czy Trump ostatecznie wycofa się z wyścigu, nie wiemy. Jedno jest jednak pewne – im dłużej w tym wyścigu jest, tym bardziej zyskują Demokraci, a w szczególności jeden polityk tej partii – Hillary Clinton.