Podczas tegorocznego festiwalu Docs Against Gravity z Grzegorzem Brzozowskim rozmawiali na te tematy Maria Zmarz-Koczanowicz, prof. Małgorzata Molęda-Zdziech oraz Artur Domosławski. Podstawą do dyskusji były pokazywane na festiwalu dokumenty: „Pepe Mujica” Heidi Specogna, „Demokraci” Camilli Nielsson, oraz „Wybierzmy życie” Andreasa Dalsgaarda.

mockus 1 mały
Fot. Materiały prasowe. „Wybierzmy życie” Andreas Dalsgaard

Grzegorz Brzozowski: Ameryka Łacińska to swoista kraina mężów opatrznościowych – od Simona Bolivara, przez Fidela Castro, po Hugo Chaveza. Ten typ przywódców określa się jako caudillos – silnych wodzów, którym przypisuje się wyjątkową charyzmę, nierzadko przeradzającą się w skłonność do dyktatury. Jakie są na tym tle źródła zadziwiającej popularności Pepe Mujiki, który do marca tego roku sprawował urząd prezydenta Urugwaju, a wsławił się m.in. rozdaniem 90 proc. swoich dochodów na rzecz najuboższych? Czym wyróżniał się on spośród innych charyzmatycznych południowoamerykańskich mężów stanu i czy robił to świadomie?

Artur Domosławski: Po pierwsze, José Mujica nie doszedł do władzy w wyniku zamachu stanu. Po drugie, stał się znany na całym świecie „Pepem Mujicą” dopiero jako prezydent. Wcześniej był jednym z liderów wielonurtowego ruchu politycznego o nazwie „Frente Amplio” („Szeroki Front”), który gromadzi różne ugrupowania lewicowe. W jego skład wchodzą ekologowie, socjaldemokraci, feministki, związkowcy i ruchy wiejskie. Struktura tego ugrupowania jest horyzontalna. Nigdy nie było tam wyraźnego caudillo, jak na przykład w Wenezueli, gdzie Hugo Chavez próbował dojść do władzy poprzez zamach stanu w 1992 r. Mujica jest zatem wykwitem szerokiego ruchu, podobnie zdarzyło się w Brazylii, kiedy do władzy dochodził Lula.

Istotą marketingu politycznego jest równanie w dół, uważanie wszystkich za idiotów. Towarzyszy temu dziwna wiara wielu polityków, że jest to swoista magia, która sprawi, że jeżeli dany kandydat stoi na tle wzgórza w słońcu i się uśmiecha, to wygra wybory.| Maria Zmarz-Koczanowicz

Kiedy rozmawiałem ze współpracownikami Mujiki w Urugwaju, zauważyłem jednak, że element caudillismo, czyli wodzostwa, jest obecny również w przypadku Pepa ze względu na jego ogromną charyzmę. Z jednej strony Mujica jest jak najbardziej autentyczny, lecz z drugiej bardzo umiejętnie potrafił politycznie wykorzystać swoją prostotę i styl życia. Nie jest tak, że wymyślił swój wizerunek na użytek kampanii wyborczej. Mujica zawsze żył skromnie, władza nie uczyniła go podatnym na materialne pokusy.

Mujica był przedtem partyzantem, anarchistą i wieloletnim więźniem, podobną przeszłość ma za sobą jego żona. Pomimo tych doświadczeń udało im się jednak świetnie funkcjonować w systemie demokratycznym. Pod tym względem Mujica jest przeciwieństwem Roberta Mugabe, którego kariera polityczna na początku też pełna była szlachetnych, rewolucyjnych intencji. Zimbabwejczykowi nie udało się jednak dotrzymać swoich obietnic. Co sprawiło, że Mujica zdołał umknąć temu rewolucyjnemu piętnu przemocy?

Artur Domosławski: Nie ma żadnego determinizmu w tym, że Pepe Mujica czy Robert Mugabe uprawiali politykę za pomocą karabinów i bomb. Mujica zresztą sam stwierdza w filmie, że nie byli oni klasyczną partyzantką, ale politykami ruchem politycznym, który posługiwał się również bronią, czyli przemocą. Być może u Mujiki i Lucii Topolanskiej, jego żony, nie zaszły takie procesy, jak u osób, które są za długo w konspiracji i tracą zdolność funkcjonowania w transparentnym, demokratycznym świecie. Partyzantka i wszelka inna konspiracja wyzwala bardzo autorytarne mechanizmy, ale im udało się tego uniknąć. Może stało się tak dlatego, że nie byli w tego typu opozycji zbyt długo – szybko zostali uwięzieni. Mujica – kiedy po latach opuścił więzienie doszedł do wniosku, że polityka, którą uprawiał, nie przyniosła pożądanego rezultatu. Jej skutkiem były ofiary. Towarzysze Mujiki cierpieli zamiast żyć lepiej. Urugwajczyk dostrzegł również, że zmienia się świat powoli kończyła się zimna wojna. Trochę trwało zanim po wyjściu z więzienia zaangażował się w politykę. Summa summarum uznał co podkreślał później w wielu wywiadach że nie ma prawa do namawiania kogokolwiek do poświęcenia życia za sprawę. Ograniczył więc swoje rewolucyjne aspiracje po przebyciu drogi, która była podobna u wielu osób z jego pokolenia (z przemocy zrezygnowali po pewnym czasie również brazylijscy partyzanci miejscy). Nie chciał już zmiany od razu i w całości. Można powiedzieć, że z rewolucjonisty stał się reformistą, choć rewolucyjnych marzeń się nie wyrzekł. Albo inaczej: wyrzekł się złudzeń, nie wyrzekając się marzeń.

pepe1
Fot. Materiały prasowe. „Pepe Mujica” Heidi Specogna

Mujica nadal kontestuje kapitalizm. Uznał jednak, że rewolucja nie ma sensu. Zaczął działać w ramach systemu poprzez poprawianie losu najbiedniejszych. Reformy Mujiki i jego poprzednika Tabare Vazqueza (wybranego ponownie na prezydenta w 2014 r.) nie były spektakularne, ale zmieniły Urugwaj. Vazquez i Mujica dokonali tego dość prostymi środkami, takimi jak np. podniesienie płacy minimalnej, która w ciągu dekady wzrosła o 250 proc. Zmniejszyli poziom nierówności, biedy (z 39 do 11 proc.) i bezrobocia (z 15 do 6 proc.). Mujica i Vazquez osiągnęli to metodą, której próbowano też na początku lat 90. w Polsce, kiedy mówiono o pakcie o przedsiębiorstwie i negocjacjach między rządem, pracodawcami i pracownikami. Powstało coś na wzór Komisji Trójstronnej, w której rząd pomógł pracownikom wynegocjować u pracodawców lepsze płace.

Pepe znany jest na świecie głównie z legalizacji marihuany, ale przekaz medialny, jaki poszedł w świat po tej reformie, jest nieco zniekształcony, przynajmniej jeśli chodzi o jej motywy. Wcale nie było to jego największym osiągnięciem. Przynajmniej on sam nie uważa je za takie.

Nawiązując do przekazu medialnego: jestem ciekaw, jak bardzo przyzwyczailiśmy się do myślenia, że o efektywności politycznej decyduje zbudowanie PR-owego spektaklu. Z jednej strony, Pepe Mujica otwarcie przyznaje, że swoich rąk woli używać do pracy na roli niż do twittowania. Z drugiej jednak, na swój sposób romansował z mediami: prowadził regularne radiowe pogadanki, nie stronił też od spotkania z muzykami Aerosmith. Czy te pozornie niewymuszone gesty można uznać za część pewnej strategii?

Małgorzata Molęda-Zdziech: Pepe Mujica jest politykiem, który – jak my wszyscy – żyje w ponowoczesnym kontekście. Jedną z jego cech jest przywiązanie dużej wagi do widoczności medialnej; ukuty został nawet termin telegeniczność na określenie tego, czy polityk dobrze wypada w telewizji, co często ma decydować o jego sukcesie. Mimo że programowo Pepe Mujica nastawiony jest antymedialnie, to siłą rzeczy – paradoksalnie – właśnie przez to stał się popularny w środkach masowego przekazu. Zobaczmy, ile informacji o tym polityku trafiło do nas w Polsce! Każdy z nas widział zdjęcia Pepe Mujica z jego ulubionym pieskiem czy fotografię, gdy czekał w kolejce do lekarza, co potem okazało się uroczystością zaprzysiężenia prezydenta. To pokazuje, że w przypadku Mujiki stronienie od mediów skutkuje czymś odwrotnym – większym zainteresowaniem.

Czy celebrytą nie stał się za to Antanas Mockus, który – podobnie jak Mujica – deklarował odcięcie się od medialnego spektaklu? Ten kandydat na fotel prezydenta Kolumbii w 2010 zdobywał jednak poparcie polityczne za pomocą szeregu wyrafinowanych narzędzi performatywnych. Mówił o nich jako o swoistych „bezpiecznych” aktach terroru, twierdząc też, że tego typu performanse są mocniejsze niż słowo. Czy mamy tu zatem do czynienia z nowym modelem skutecznej komunikacji z wyborcami? Czy Mockus i Mujica paradoksalnie wypracowali raczej pewien rodzaj celebryckiego statusu?

Małgorzata Molęda-Zdziech: Należałoby ustalić, co będziemy rozumieć przez termin „celebryta”. Definicja Daniela J. Boorstina z lat 60. określająca celebrytę jako „osobę znaną z tego, że jest znana” byłaby krzywdząca dla Mockusa, którego znany dzięki wielu osiągnięciom. Obecnie w definicjach podkreśla się, że jednym z elementów statusu celebryty jest upublicznianie prywatności. W przypadku polityków sprowadza się to do pokazywania rodziny, dzieci czy swoich zainteresowań. W przypadku Antanasa ta prywatność, pokazywana w dość ograniczonym stopniu, miała jednak czemuś służyć. Barber, opisując Mockusa za czasów jego rządów Bogotą, stwierdza, że Antanas zgodził się na przykład występować w telewizji nago podczas brania prysznica po to, by nauczyć ludzi, że można w ten sposób dbać o higienę w ekonomiczny i ekologiczny sposób. Zużycie wody, jak pisał Barber, spadło o 40 proc. Mockus stał się celebrytą mimo woli. Status ten nadały mu media, czy tego chciał, czy nie. Wykreowały go na bohatera zbiorowej wyobraźni, idola młodych, przez co stał się częścią popkultury.

Artur Domosławski: Moim zdaniem nie było to po prostu pokazywanie prywatności, ale teatralizacja oraz oddziaływanie na wyborców poprzez spektakl, happening, symbol. O ile Mujica uprawiał politykę metodami dosyć tradycyjnymi w Ameryce Łacińskiej – przez pogadankę w radiu czy wizytę w slumsach – to przypadek Mockusa był inny. Jego innowacją było pojmowanie polityki jako działania edukacyjnego, jako działania wspólnego – z ludźmi, nie tylko dla ludzi, bo dopiero to buduje wspólnotę i poczucie przynależności.

debata Weronika Perłowska 2
Debata. Fot. Weronika Perłowska

Każdą z omawianych dziś postaci poznaliśmy najpierw dzięki określonemu medialnemu przekazowi, a dopiero potem przez pokazywane na festiwalu filmy dokumentalne. W jakim stopniu dobry dokument polityczny umożliwia zrozumienie zjawisk niedostępnych innym mediom?

Maria Zmarz-Koczanowicz: Film dokumentalny na ogół powstaje bardzo długo, wymaga cierpliwej obserwacji, realizacji opartej na bliskim kontakcie z bohaterem, jest też bardzo długo montowany. Rzadko kiedy pokazywany jest w telewizji w prime time’ie, de facto nie pełni też doraźnej roli podczas kampanii wyborczej. Możecie go Państwo raczej oglądać na festiwalach. Dla filmu dokumentalnego charakterystyczne jest też to, że przede wszystkim zwraca uwagę na prawdziwe emocje bohatera. W marketingu politycznym widzimy natomiast na ogół człowieka sprowadzonego po prostu do roli manekina, który został odpowiednio ubrany, umalowany, tak jakby jego twarz była rodzajem uśmiechniętej maski. Rzekomo dzięki temu ludzie mają go kupić albo przekonać się, że ten człowiek jest szczęśliwy, progresywny, że wszystkich nas zadowoli. Jest to podstawowy błąd myślenia marketingowego. Uważam, że istotą marketingu politycznego jest równanie w dół, uważanie wszystkich za idiotów. Towarzyszy temu dziwna wiara wielu polityków, że jest to swoista magia, która sprawi, że jeżeli dany kandydat stoi na tle wzgórza w słońcu i się uśmiecha, to wygra wybory. Ja w to kompletnie nie wierzę, uważam, że prawda jest zawsze ciekawsza.

Jednak dotarcie do niej, zwłaszcza w przypadku tematyki politycznej, jest dla dokumentalisty bardzo wymagające. Polityk jako bohater może stawiać szczególne opory wobec prób przedarcia się przez jego starannie zbudowaną fasadę. Jak przedstawić wiarygodny, pogłębiony obraz kogoś, kto jest bardzo świadom tego, jakie chce sprawić wrażenie?

Maria Zmarz-Koczanowicz: Dla ludzi z prawdziwą charyzmą charakterystyczne jest to, że nie muszą się oni tak zupełnie kontrolować i zastanawiać nad tym, jak kamera na nich patrzy, było tak w przypadku Mockusa, Mujiki czy jednego z dokumentów o Havlu. Obserwacja dokumentalna zawsze coś zdradza, kamera zawsze wszystko wychwyci. Nie wierzę w to, żeby można się było przed nią tak naprawdę kontrolować, zwłaszcza jeśli zdjęcia trwają kilka miesięcy, podczas których ciągle przebywa się z bohaterem. W pewnym momencie po prostu przestaje on trzymać twarz. Ważne jest zatem, żeby dokumentalista miał naprawdę dobry kontakt z bohaterem.

Udało się pani zbudować relację ze znacznie mniej współpracującymi bohaterami niż Mockus czy Mujica – chociażby z generałem Jaruzelskim. W „Nocy z generałem” pojawia się moment, kiedy Teresa Torańska zostaje przez niego zbesztana za próby przełamania pewnej fasady; generał stwierdza wręcz, że spotyka się z niemal prokuratorskimi pytaniami. Jak sobie radzić z tak wymagającymi postaciami?

Maria Zmarz-Koczanowicz: Teresa była spiritus movens tego filmu i rzeczywiście przygotowała pewną strategię. Stwierdziła, że nie będzie generała pytać, dlaczego wprowadził stan wojenny, tylko pytać szczegółowo: jak szedł z domu przed ogłoszeniem stanu, czy wziął ze sobą piżamę itd. I tak mniej więcej pytała go przez 40 minut, aż on wpadł w szał, bo czekał na to ważne pytanie.

Artur Domosławski: Na które odpowiedź miał przygotowaną.

Maria Zmarz-Koczanowicz: No właśnie, a Teresa go po prostu przetrzymała. Miała też inną świetną metodę: zawsze zaprzyjaźniała się z kobietami z otoczenia polityka. W tym wypadku długo rozmawiała z córką i z żoną, wiedziała o wielu prawdziwych szczegółach, o które potrafiła zapytać. W tym sensie go trochę zaskoczyła. Inną rzeczą, którą pamiętam z tej realizacji, to, że Teresa nie odpuściła, kiedy generał był już zmęczony. Gdy mówił: „Wie pani, ja mam jutro na ósmą rano wystąpienie w telewizji” – a była druga w nocy – to Teresa odpowiadała: „To jeszcze trzy pytania, panie generale!”. I o tej drugiej w nocy wyciągnęła mu fragment, gdzie on kiedyś napisał, że chciał popełnić samobójstwo po wprowadzeniu stanu wojennego. Przyznam szczerze, że rzeczywiście była to walka.

Wydaje nam się często, że inicjatywy obywatelskie nie mogą wpływać na politykę; że to syzyfowa praca. Jednak – jak pokazuje przykład Kolumbii, która jest w sytuacji znacznie od Polski trudniejszej – mogą one przynieść dobre efekty. | Artur Domosławski

Teresa chciała nakłuć fasadowy sposób opowiadania generała o tym momencie stanu wojennego. Wymyśliła też inną świetną rzecz, gdy tam siedziałyśmy w nocy z całą ekipą, a ludzie protestowali przed jego domem. Światła były od ich strony pogaszone, a Tereska mówi nagle: „Panie generale, idziemy do okna”. On był tym tak zaskoczony, że wstał i podszedł do tego okna, a myśmy z kamerą też polecieli. Pierwszy raz w życiu byłam w takiej sytuacji, że chociaż było ciemno – tylko jakieś odblaski świateł z zewnątrz – to operator kręcił. Generał mówił, że to było „mniejsze zło”, a tam za oknem właśnie protestowali. Teresa jakby ciągle szukała sytuacji, żeby zaskoczyć generała, który ją lubił i również chciał, żeby powstało coś autentycznego.

Wróćmy do wątku marketingu politycznego. W filmie o Antanasie Mockusie reprezentuje go wyrafinowany socjotechnik, J.J. Rendon – swoisty ekspert od politycznego cynizmu, który może przywodzić na myśl południowoamerykański odpowiednik Piotra Tymochowicza z „Jak to się robi” Marcela Łozińskiego. Metody zastosowane przez niego dla wypromowania konkurenta Mockusa, Santosa, są wyjątkowo nikczemne. J.J. Rendon ponadto zawodowo objeżdża państwa Ameryki Południowej, w momencie zdjęć ma już za sobą ponad dwadzieścia wygranych kampanii. O dziwo, stroni przy tym od mediów, gdyż uważa, że plotka jest od nich skuteczniejsza, bo w przeciwieństwie do telewizora nie można wszak jej wyłączyć. Czy rzeczywiście istnieje algorytm marketingu politycznego, który sprawdza się na całym kontynencie? Z czego się on składa?

Artur Domosławski: Myślę, że w każdym kraju są nieco inne okoliczności, nieco inna historia i wrażliwość. Kolumbia jest jednak pod pewnymi względami, przy całej odmienności historii, podobna do Polski w tym sensie, że Polska jest w mojej opinii krajem niezwykle konserwatywno-prawicowo-antykomunistycznym, co widzimy chociażby po tym, że nie ma w naszym parlamencie żadnej siły lewicowej. Kolumbia z kolei już przez pół wieku zmaga się z lewicową partyzantką FARC, która ma wizerunek grupy najbardziej diabolicznej. Kłamliwe powiązanie Mockusa z guerrillą – czego dokonał ten skurczybyk od PR-u – było chwytem z gatunku „dziadek z Wehrmachtu”. Rendon zagrał również na ignorancji mieszkańców slumsów poprzez rozpuszczenie plotki, że wraz z dojściem do władzy Mockusa skończą się rozmaite programy społeczne. To przeczy tezie pani Zmarz-Koczanowicz, że marketing polityczny nie ma siły oddziaływania. Rozumiem pani intencję, natomiast uważam, że w szczególności czarny PR jest w stanie wyrządzić ogromnie dużo zła. Nie waham się nazwać Rendona politycznym bandziorem, ponieważ zajmuje się on produkowaniem kłamstw oraz graniem na najniższych instynktach i lękach społecznych. Polityka w wykonaniu Mockusa to natomiast autentyczne budowanie ruchu z ludźmi, wspólne budowanie emocji i wartości w życiu publicznym.

debata Weronika Perłowska 3
Debata. Fot. Weronika Perłowska

Idealistyczny konstruktywny program zmiany społecznej w wykonaniu Mockusa – pomimo nowego stylu komunikacji z wyborcami – poległ jednak w starciu z absolutnym cynizmem Rendona i Santosa. Czy Mockus swojej porażce nie pomógł? Na swój sposób jest on postacią niewyobrażalną w kontekście kraju, w którym próbował ubiegać się o władzę. W swojej książce znamiennie zatytułował pan rozdział poświęcony Kolumbii „Czasem apokalipsy”. W 2002 r. ostrzelano tam pałac prezydencki z moździerza, a zabójstwa kandydatów w wyborach prezydenckich są niemal regułą. Nagle pojawia się tam profesor filozofii i matematyki, który twierdzi, że od tej pory Kolumbijczycy będą pisać historię ołówkiem, a nie krwią. Czy nie jest to nadmierna naiwność? Czy Mockus sam się nie prosił o porażkę?

Artur Domosławski: Można powiedzieć, że to jest naiwność, natomiast jest to przepiękna naiwność. Zresztą cała droga polityczna Mockusa i jego pomysły pokazały, że taka postawa jest wielką wartością. Udało mu się przede wszystkim jako burmistrzowi Bogoty zrobić wiele rzeczy. Próbował edukować obywateli, żeby nie przechodzili i nie przejeżdżali na czerwonym świetle. Uczynił to za pomocą armii mimów, którzy rozdawali czerwone kartki oraz odgrywali scenki pokazujące brawurowym kierowcom i nieostrożnym pieszym, co głupiego robią. Performans zastąpił kłótnię i bijatykę polityczną, co jest istotne szczególnie w takich krajach, jak Kolumbia czy Brazylia, gdzie dochodzi do strzelaniny czasem dlatego tylko, że ktoś komuś zajechał drogę.

W pewnym momencie partyzanci zabili przyjaciela Mockusa. W odpowiedzi na akt przemocy Antanas zorganizował symboliczny pogrzeb swoich ochroniarzy. Do trumien została włożona broń – symboliczne ją pogrzebano. Kolejne akcje to założenie kamizelki kuloodpornej z miejscem wyciętym na serce czy rozdawanie „szczepionki na przemoc”. Czy to jest naiwność? Przede wszystkim wiemy, że te rozmaite akcje doprowadziły do pozytywnego skutku. Zmniejszyło się zużycie wody, zmniejszyła się liczba wypadków. Zmniejszyła się liczba zabójstw w mieście, bo Mockus ustalił, że najwięcej z nich dokonuje się między godziną pierwszą a czwartą w nocy i kazał zamykać bary właśnie o pierwszej.

mockus 2 mały
Fot. Materiały prasowe. „Wybierzmy życie” Andreas Dalsgaard

Kampanię prezydencką przegrał, ale najważniejsze jest to, że jego rywal polityczny, Juan Manuel Santos, faktycznie przejął jego idee. W filmie pada bardzo trafne zdanie, że Santos – prezydent, który wygrał z Mockusem i potem zwyciężył ponownie – zrobił to głosami Uribe, poprzednika (zamordysty, dyktatora wybranego demokratycznie), ale rządził ideami Mockusa. To Mockus głosił konieczność rozmów pokojowych z partyzantką FARC, Santos się temu sprzeciwiał. Jako prezydent Santos podjął jednak dialog z FARC, rozmowy toczą się od kilku lat i zmierzają w dobrą stronę.

Lekcja z Mockusa jest dla mnie taka: działania metapolityczne mają wpływ na realną politykę. Tu możemy zbudować pewien most do Polski. Wydaje nam się często, że inicjatywy obywatelskie, środowiskowe – antify, marsze feministyczne, panele (organizowane w imię różnych spraw, choćby dekryminalizacji narkotyków czy konwencji antyprzemocowej) aranżowane przez środowiska polityczne, które nie mają reprezentacji politycznej, nie mogą wpływać na politykę; że to syzyfowa praca. Jednak – jak pokazuje przykład Kolumbii, która jest w sytuacji znacznie od Polski trudniejszej – inicjatywy takie mogą przynieść dobre efekty. Film o Mockusie jest dla mnie niezwykłą zachętą do działania i nie poddawania się, nawet jeśli płynie się pod prąd i nie widać znikąd nadziei.

W Polsce swoistą ikoną politycznego PR-u jest postać Tymochowicza, niemal celebrycka samą w sobie. Czy na tym zamyka się historia marketingu politycznego ostatniego dwudziestopięciolecia? Pod jakimi wpływami rozwijała się kultura budowania wizerunku przez polityków? Czy były to przede wszystkim wzorce zachodnie?

Małgorzata Molęda-Zdziech: Nazwisko, które pan wymienił, to jest taka brzydka twarz marketingu politycznego. Myślę, że to człowiek, który jest zainteresowany przede wszystkim promowaniem własnej osoby, bo akurat jego czas chyba już trochę minął. Kulisy jego działań mogliśmy zresztą zobaczyć w filmie dokumentalnym Marcela Łozińskiego „Jak to się robi”.

Przejmowaliśmy wzorce z jednej strony amerykańskie, z drugiej strony z Europy Zachodniej. Jednym z ważniejszych nazwisk, które wpłynęło na to, jak marketing polityczny w Polsce wyglądał, było nazwisko Jacques’a Séguéli, wcześniejszego doradcy Francois Mitteranda, potem Aleksandra Kwaśniewskiego. To dzięki niemu polscy politycy zaczęli nosić gładkie niebieskie koszule i czerwone lub bordowe krawaty. Gładkie koszule, bo ktoś im powiedział, że wzorki czy paski źle wypadają w telewizji. Czerwone krawaty miały z kolei lepiej wyglądać na zdjęciach, a dodatkowo czerwień zachęca do działania i mobilizacji.

Niebezpieczne jest to, że jeśli przyjmujemy do siebie specjalistów, którzy nie pochodzą z naszej kultury i nie znają lokalnej specyfiki, to oni siłą rzeczy muszą koncentrować się na formie. Celem marketingu jest właśnie znalezienie sposobu na sprzedaż produktów. Słynna formuła marketingowców politycznych, którą wbijają nam do głowy, głosi, że polityk jest produktem. Ja się z tym nie zgadzam. I my jako wyborcy, obywatele, nie powinniśmy się z tym godzić. Dzięki filmowi o Mockusie czy prezydencie Urugwaju Mujice możemy zobaczyć, że polityk nie musi nim być. W polityce od formy ważniejsza jest przecież treść.

W Polsce mamy też pewien problem prawny, bowiem dozwolone jest u nas używanie w kampanii billboardów i różnych elementów wizualnych, co siłą rzeczy osłabia kontakt twarzą w twarz. We Francji wielkie billboardy są zakazane i dlatego politycy wracają do ludzi. Kiedy po raz pierwszy kobieta startowała we Francji w wyborach na prezydenta Ségolène Royal kontra Nicolas Sarkozy to każde z nich rywalizowało na liczbę uściśniętych rąk, na kontakty bezpośrednie, w miejscach, które nie zawsze są łaskawe. To właśnie na ulicy mogą się zdarzyć niespodziewane spotkania. Sarkozy’emu ktoś na targu nie chciał podać ręki, bo przypomniał, że nie zrealizował jakiejś obietnicy.

Czy media w Polsce sprzyjają obecnie wytworzeniu jakichkolwiek nowych form komunikacji polityków z wyborcami? Przykład tegorocznej debaty z pierwszej tury wyborów prezydenckich nie nastraja optymizmem.

Małgorzata Molęda-Zdziech: To, co miało miejsce, trudno chyba nazwać debatą, czyli wymianą poglądów i argumentacji. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy przywiązali się do tego, że musi ona trwać 70 minut. Pamiętam, że podczas kampanii prezydenckiej we Francji debaty trwały nawet dwie godziny, bo chodziło właśnie o to, żeby wymienić poglądy. U nas ponadto toleruje się, że wszyscy także dziennikarze mówią równocześnie, czego uczą programy publicystyczne. Dlaczego nie dyskutuje się na argumenty dotyczące programów politycznych? Proszę zwrócić uwagę, ile partii nie ma w ogóle wywieszonych na stronach internetowych swoich programów. Siłą rzeczy, skoro nie mamy tego kontekstu, ludzie skupiają się na wizerunkach albo elementach nieważnych. Politycy natomiast zaczynają mówić setkami telewizyjnymi, czyli 15 lub 30 sekundowymi bon motami, które każde z mediów będzie chciało powtórzyć. Nie ma w tym ani treści, ani programu edukacyjnego, ani marzeń czy wizji, czyli tego, co nas tak zachwyciło w polityce Mujiki czy w osobie Antanasa Mockusa.

Słynna formuła marketingowców politycznych, którą wbijają nam do głowy, głosi, że polityk jest produktem. Ja się z tym nie zgadzam. I my jako wyborcy, obywatele, nie powinniśmy się z tym godzić. W polityce od formy ważniejsza jest przecież treść. | Małgorzata Molęda-Zdziech

Ostatni element marketingu politycznego, który został w Polsce zapożyczony, to nowa forma prowadzenia kampanii politycznych. Kiedyś mieliśmy czas wyborów, a potem czas rządów i realizacji obietnic wyborczych. Teraz w politologii mówi się o kampaniach permanentnych: politycy prowadzą je non stop. Mówi się, że dzień wyborów jest od razu rozpoczęciem następnej kampanii. Nie ma czasu na realizację obietnic wyborczych. To pokazuje też słabość społeczeństwa obywatelskiego i organizacji watchdogowych, które nie rozliczają polityków z ich programów. Ale skoro mówimy, że w momencie wyboru tych programów de facto nie ma, to bardzo trudno z nich kogokolwiek rozliczać.

Czy poza „Jak to się robi?” Marcela Łozińskiego w ciągu ostatnich 25 lat pojawiły się przykłady skutecznego przebijania się dokumentalistów przez medialny pancerz uproszczonych wizerunków politycznych? Jednym z przykładów może być „Polska ruletka”, którą zrealizowała pani, przyglądając się jednej z kampanii wyborczych w latach 90.

Maria Zmarz-Koczanowicz: Nakręciliśmy ten film z Michałem Arabudzkim. Przyglądaliśmy się folklorowi wyborczemu, który był wtedy w Polsce czymś nowym i trochę się nim bawiliśmy. Pokazywaliśmy te wszystkie skrajne sytuacje, które działy się w kraju nieprzyzwyczajonym do takich kampanii, do marketingu. Pamiętam, że szefem Unii Wolności był Leszek Balcerowicz, którego filmowaliśmy na Śląsku, gdy podczas jakiegoś meczu rzucał do kosza, a potem powiedział, że jego partii najbardziej zależy na sportowcach… Zabawne było to, że gdy film ukazał się w telewizji, to wszystkie partie nam zarzuciły, że jesteśmy przeciwko nim tylko dlatego, że pokazywaliśmy rzeczy takimi, jakimi one były.

pepe2
Fot. Materiały prasowe. „Pepe Mujica” Heidi Specogna

Uważam, że funkcja tego typu filmów jest bardzo istotna. Ważnym przeżyciem dla mnie jako dokumentalistki było pojawienie się w kinach „Robotników ‘80” Andrzeja Zajączkowskiego i Andrzeja Chodakowskiego. Na obraz ten składały się negocjacje Wałęsy i jego grupy z Jagielskim z PZPR-u, sfilmowane podczas porozumień gdańskich. Na ten film waliły tłumy ludzi; to był największy hit kinowy tamtego czasu.

„Jak to się robi” Łozińskiego pokazuje z kolei manipulacje Tymochowicza, który mówi, że z każdego można zrobić polityka na przykładzie młodego człowieka, który w ogóle chce zrobić karierę polityczną i obojętne mu jest, czy będzie to na lewicy, czy na prawicy. W końcu ląduje on u Leppera w Samoobronie i jest szczęśliwy, że staje się postać znaczącą… To dokument niebywały, bo wydawałoby się, że Tymochowicz powinien czuć, że kamera Łozińskiego go wypatroszy jak rybę, do ości, a on tego nie czuje i jest chyba z siebie zadowolony. Cynizm jest dla niego jakąś wartością.

Tego typu dokumentów, demaskatorskich, ale pogłębionych i dających poczucie uczciwej analizy danego zjawiska politycznego, powstaje w ostatnich latach niewiele. Dlaczego?

Maria Zmarz-Koczanowicz: Uważam, że miejsce takich dokumentów jest w telewizji publicznej, to ona powinna je inicjować i zamawiać. Tymczasem telewizja się boi, ponieważ również uwikłana jest w cały establishment władzy. Po prostu zamiast się z czymś wychylać, lepiej robić filmy rodzajowe, obyczajowe… Kino polityczne jest zwyczajnie niebezpieczne.

Był taki okres w latach 90., gdy było luźniej i dokumentaliści mogli takie filmy robić. W tej chwili dominują bardzo poważne obawy. Gdy w czasie afery Rywina toczyła się debata, którą chciałam filmować, poszłam do wszystkich możliwych ludzi decydujących w telewizji publicznej, żeby teraz-zaraz-już dostać kamerę, bo dzieje się coś niezwykłego, co warto zanotować. Wszyscy umyli ręce, nikt nie chciał się tego dotknąć, szczególnie że w aferę uwikłani byli ludzie, którzy rządzili wtedy telewizją publiczną. Szkoda, bo jest to instytucja, która powinna być niezależna i taki film po prostu zamówić. Zamiast tego powstawały jednak filmy bardzo jednostronne. Jeśli telewizja była w rękach PiS-u, mieliśmy o katastrofie smoleńskiej dokument Ewy Stankiewicz, podczas gdy jedyny, moim zdaniem, naprawdę ciekawy i obiektywny obraz zrealizował Artur Żmijewski za pieniądze Biennale w Bilbao, bo akurat tam je zdobył. Zrobił dokument, który rzeczywiście rejestruje pewne sytuacje, łącznie z tym, co się działo później w Smoleńsku, rozmawia z Rosjanami, przygląda się sytuacjom na Krakowskim Przedmieściu; rejestruje, nie komentuje.

Czyli powinny się po prostu zmienić warunki produkcji?

Maria Zmarz-Koczanowicz: Jeżeli w ogóle telewizja publiczna ma jakikolwiek sens oprócz rozrywki i informacji, to powinna być miejscem, gdzie powstają pogłębione analizy i gdzie ich autorom daje się wolną rękę. Wydaje mi się, że byłaby to wielka szansa; na takiej podstawie swego czasu powstało w Ameryce Direct Cinema – kino bezpośrednie. Grupa filmowców wdarła się do telewizji i zaczęła robić filmy o kampaniach prezydenckich czy wielkich koncertach rockowych. Robili to w sposób bezpośredni, to znaczy pozwolono im, aby brali kamery, filmowali i mieli na to carte blanche. Nie trwało to długo, ale dzięki temu powstał dosyć unikalny kierunek w filmie dokumentalnym.

Czy można zatem pomarzyć, że gdyby zamiast klipów, każdy kolejny kandydat na urząd prezydenta doczekał się swojego dokumentu wyborczego, nasze życie polityczne byłoby inne?

Maria Zmarz-Koczanowicz: Nie wierzę, że w Polsce politycy dopuściliby do siebie dokumentalistów. Myślę, że u nas by bardzo kontrolowano, że sztaby oglądałyby i kontrolowały materiały; ciągle by się zastanawiano, do czego można dopuścić, a do czego nie, bo to na tym polega.

Małgorzata Molęda-Zdziech: We Francji nieodłącznym elementem kampanii są powstające publikacje książkowe przygotowywane przez literatów albo samych polityków, często we współpracy z dziennikarzami. Ciekawym przykładem jest książka Yasminy Rezy, autorki „Rzezi”, zekranizowanej przez Polańskiego. Sarkozy lubi, gdy jest o nim głośno, zgodził się zatem na propozycję autorki, żeby ta przez rok towarzyszyła mu właściwie non stop. Wyszła z tego relacja przetłumaczona na polski jako „Świt, wieczór lub noc”. Za pomocą takiego reportażu pokazuje się samego kandydata jego słabości, pychę, małość, ale i jego otoczenie, ilu jest tam ludzi ze świata kultury, doradców oraz z jakich są oni środowisk. Politycy też sami piszą wspomnienia, bo legitymizuje ich to w oczach wyborców. Jeśli chcą brać udział w wyborach, ich politycznym credo jest wydana książka czy wywiad rzeka. Nieobecność tego zwyczaju w Polsce wskazuje na problem braku edukacji, bo też wyborcy powinni tego właśnie zażądać.

pepe 3
Fot. Materiały prasowe. „Pepe Mujica” Heidi Specogna