W przypadku artystów takich jak Chelsea Wolfe recenzenci mogliby stawać w szranki w pewnej konkurencji. Zasady rywalizacji byłyby proste. Delikwent musiałby wykorzystać jak największą liczbę wyrazów, zanim z namaszczeniem wspomni o „mroku” lub którejś z pochodnych tego słowa. Amerykańska wokalistka i gitarzystka od samego początku bardzo konsekwentnie buduje bowiem swoją artystyczną kreację w tonacji noir. Także jej nowy studyjny album „Abyss” opatrzony jest firmowym znakiem przygnębienia i fatalizmu, ale to jednocześnie najbardziej dopracowana i równa propozycja w dotychczasowej karierze Wolfe.
Inspiracje pochodzącej z Kalifornii córki muzyka country zawsze były zróżnicowane. W jej twórczości wyłowić można wpływy folku, metalu, muzyki eksperymentalnej, a nawet klasycznej. Chelsea ma rzadko dostrzegany talent do pisania pięknych, delikatnych melodii („Flatlands”, „Spinning Centers”), który w pełni objawił się na wydanym kilka lat temu albumie akustycznym. Z kolei na poprzedniej płycie Wolfe – „Pain is a Beauty” – większą niż wcześniej rolę odgrywała elektronika. W utworach pochodzących z „Abyss” nacisk na melodie jest mniejszy, a muzyka elektroniczna powraca w odmienionej formie. W nagrywaniu nowego albumu Chelsea wspomagali członkowie metalowego zespołu Russian Circles i grupy True Widow. W rezultacie brzmienie jest cięższe, co nie znaczy, że tylko bardziej rockowo-metalowe. Przypomina ono masywną, najeżoną dysonansami bryłę dźwiękową. Szczególnie znamienne jest to w otwierającym album imponującym, potrójnym uderzeniu: „Carrion Flowers”, „Iron Moon” i „Dragged Out”. Utwory te tworzą zresztą pewną mniejszą całość o szczególnie dusznym, klaustrofobicznym klimacie. Reszta płyty jest w nieco większym stopniu wyciszona i urozmaicona, co nie oznacza, że bardziej optymistyczna. Wszędzie dominują bowiem majestatyczne, „pogrzebowe” tempa, a muzyka i głos Wolfe ewokują obraz nawiedzonego krajobrazu z pogranicza snu, jawy i szaleństwa.
W historii muzyki nie brakuje oczywiście przygnębiających płyt. Wbrew pozorom realizacja tak pomyślanego przedsięwzięcia nie jest jednak sprawą prostą. Artystyczna fiksacja na punkcie niewesołych stron egzystencji łatwo może przekroczyć niewidoczną granicę, za którą staje się nieznośnie wsobna i pozbawiona wyrazu. Lęki i obsesje, szczególnie własne, z pewnością są bardzo zajmującym tematem, ale ich zgłębianie zawsze obarczone jest ryzykiem narcystycznego zamknięcia. Artysta często przekonany jest wtedy, że tworzy coś wiekopomnego i uniwersalnego, podczas gdy tak naprawdę „rozpływa się” w swoim prywatnym świecie, a jego twórczość w żaden sposób nie rezonuje z odbiorcami.
Jednak na nowym krążku Chelsea udaje się w większości przypadków uniknąć tego niebezpieczeństwa. Przede wszystkim pomimo spójnego, minorowego nastroju całości jest ona w stanie wydobyć różne odcienie smutku i lęku. Muzyczne, wokalne i liryczne zróżnicowanie „Abyss” nie rzuca się w oczy, wymaga skupienia i wielokrotnego odsłuchania. To właśnie jednak detale, niewielkie zmiany, subtelne aluzje sprawiają, że obsesyjne powracanie Wolfe do tych samych wątków nie staje się irytującą manierą. Industrialowy utwór „Carrion Flowers” przywodzi na przykład na myśl niektóre nagrania Portishead z płyty „Third”. W „Iron Moon” przesterowane gitary rodem z doom albo sludge metalu przeplatają się z delikatnymi, niemal szeptanymi fragmentami przypominającymi twórczość PJ Harvey. „Grey Days” wyróżnia się z powodu partii altówki, a „Survive” zapada w pamięć z uwagi na wyjątkowo złowieszcze gitary i wokal.
„Jeśli nie nakłonię niebios, poruszę piekło” – te słowa z „Eneidy” Wergiliusza Freud wybrał jako motto do „Objaśniania marzeń sennych”. Chelsea z pewnością mogłaby się podpisać pod tą sentencją, nie jest to jednak jedyny powód, by ją przypomnieć. Sny i osobiste doświadczenia artystki z nimi związane stanowią bowiem jeden z kluczy do interpretacji albumu. Wolfe cierpi na porażenie przysenne, zaburzenie, które występuje na pograniczu snu i czuwania, powodujące niemożność poruszania się. Oprócz tego może się ono objawiać uczuciem bezwładnego spadania i bycia przygniecionym. Zdarzają się również, jak w przypadku wokalistki, halucynacje, w których jakaś tajemnicza obecność zagraża osobie dotkniętej porażeniem. Do tego doświadczenia nawiązuje okładka albumu (zainspirowana także obrazem Johanna Heinricha Füssliego „Koszmar nocny”). Być może stąd bierze się fascynacja Wolfe stanami jaźni, w których jej racjonalna część traci kontrolę. Na poprzednich płytach było to chyba głównie opętanie, na „Abyss” to sny, a mówiąc precyzyjniej – koszmary. Nowy album to bowiem swego rodzaju ekwiwalent (tytułowej) otchłani sennego majaku, w którą słuchacze zstępują razem z Chelsea.
Muzyczny krajobraz płyty jest wielowarstwowy, pełen pogłosów i zapętlonych dźwięków. Czasem rozbrzmiewają one wyraźniej, aby za chwilę wtopić się w całość, ale nie zniknąć. W rezultacie powstaje wrażenie, że w danym momencie dzieje się więcej niż ucho jest w stanie wychwycić, co dodatkowo podsyca jeszcze podskórny niepokój, jakim przeniknięta jest muzyka. Głos Wolfe często walczy z innymi instrumentami, z trudem przebija się przez nie, tak że docierają do nas tylko urwane słowa, strzępki zdań. Jednak, tak jak w opacznej logice snu, nie trzeba wcale słyszeć wszystkiego, co mówi, żeby uchwycić znaczenie przekazu. Źródło lęku pozostaje co prawda do końca nienazwane, nieuchwytne, ale ciągle powraca coś na kształt przeczucia nieuchronnie nadciągającej katastrofy. Oprócz tego Wolfe jest w stanie wydobyć ze swojego głosu imponującą liczbę sposobów ekspresji, jednocześnie zachowując jego charakterystyczne, niesamowite brzmienie. Niesamowite w tym znaczeniu – choć może zabrzmi to pretensjonalnie – jakby jego właścicielka sama była zjawą, widmem. Pogłębia to tylko odczucie zetknięcia się z czymś niepokojącym i odrealnionym, choć niekoniecznie nierealnym.
„Abyss” nie jest albumem bez skazy. Szczególnie w drugiej połowie płyty (a trwa ona prawie godzinę) przytłaczający nastrój staje się na tyle trudny do zniesienia, że w naturalnym odruchu, szukając chwili wytchnienia, łatwo podryfować myślami gdzie indziej. Nie ma też tutaj żadnego oczywistego katharsis, demony zamieszkujące otchłań nie zostają ostatecznie wypędzone. Jest to jednak artystyczna propozycja oddziałująca niezwykle sugestywnie, odciskająca prawdziwe piętno na odbiorcy. To tyleż przestroga, co zachęta. W tym psychologicznym horrorze rozpisanym na dźwięki kryje się bowiem niemało piękna. Na tym polega jeden z paradoksów sztuki, o czym wie chyba każdy, kto ma w swojej kolekcji na honorowym miejscu płyty takich artystów jak Joy Divison, The Cure albo Nick Cave and the Bad Seeds. Moim zdaniem Chelsea Wolfe na razie nie gra jeszcze w tej samej lidze, ale „Abyss” to znaczący krok w stronę tego, aby kiedyś ją w niej powitać.
[yt]46u_Ggsub1A[/yt]
Płyta:
Chelsea Wolfe, „Abyss”, Sargent House, 2015.