W ciągu minionego roku sporo dowiedzieliśmy się o kampanijnych zdolnościach Andrzeja Dudy, nic jednak nie wiemy o jego umiejętnościach w zakresie polityki zagranicznej. Prezydent będzie miał w niej dość duże pole manewru – rząd pogrążony w walce wyborczej nie powinien przejawiać w sprawach zagranicznych szczególnej aktywności. Dodatkowe możliwości działania przysparza dymisja doświadczonego Radosława Sikorskiego i mianowanie na to stanowisko Grzegorza Schetyny, któremu zarówno mniej zależy na polityce zagranicznej, jak i brakuje biegłości poprzednika.

Prezydencka wizyta w Estonii była zaskoczeniem chyba dla wszystkich. Choć broni się ona podkreśleniem znaczenia sojuszu między Polską a krajami bałtyckimi, to ewidentnie była to wizyta-unik. Prezydent Duda nie chciał zaczynać od Berlina (by prawicowy elektorat zobaczył zmianę kursu), a także od Brukseli (by nie musieć spotykać się z niedawnym wrogiem nr 1 swego obozu – Donaldem Tuskiem).

Decyzja o wizycie w Berlinie jako drugiej stolicy wskazuje na racjonalizm ekipy prezydenta: chcemy czy nie, Niemcy pozostaną naszym najważniejszym sąsiadem – tak ze względu na łączące nas więzi gospodarcze, jak ze względu na decydującą rolę Niemiec w Unii Europejskiej. Prezydenckie relacje z Niemcami będą oznaczać sprawdzenie w praktyce haseł forsowanych przez obóz realizmu politycznego. Jego być może najbłyskotliwszym propagatorem (a w pewnych momentach również współtwórcą) jest Marek Cichocki, który w niedawnym wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” wskazywał na potrzebę odzyskania podmiotowości w kontaktach z Niemcami i konieczność kontynuacji linii przyjętej przez Polskę w roku 2005.

Doza realizmu względem Niemiec i Unii Europejskiej zapewne Polsce nie zaszkodzi, choć niebezpieczna wydaje się popularna wśród realistów pokusa esencjalizowania narodowości – w tym Niemców (nie trzeba chyba dodawać, że ta esencja ma według nich brunatne zabarwienie). Esencjalizacja fałszywie zakłada brak możliwości przemiany danego społeczeństwa. Najlepszym przykładem takiej postawy jest proza Jarosława Marka Rymkiewicza. Rymkiewicz uważa, że nie ma wielkiej różnicy między Niemcami okresu II wojny oraz współczesnymi, że „za szybko i za łatwo przebaczyliśmy Niemcom”. Jednak Duda – przynajmniej w wywiadzie dla „Die Welt” – odciął się od tego stwierdzenia. Rymkiewiczowskie spojrzenie na naród nie pozwalałoby w zasadzie wierzyć w projekt europejski, który polega na ewolucyjnym przekształcaniu świadomości narodowych i wzbogacaniu ich o pierwiastek europejski. Dobrze więc, że Duda nie rozpoczyna swojej prezydentury od podobnych tonów. Nie podąża tym samym za swoimi politycznymi mentorami – braćmi Kaczyńskimi.

Często przywoływana przed Dudę prezydentura Lecha Kaczyńskiego charakteryzowała się w sprawach zagranicznych kilkoma ciekawymi założeniami, m. in. budowaniem ściślejszych relacji między krajami środkowo- i wschodnioeuropejskimi czy pewną dozą realizmu wobec Unii Europejskiej. W większości z tych spraw zakończyła się jednak fiaskiem – choć prezydenckie zaangażowanie w Gruzji powinno być docenione i zasługuje na szacunek. Realizm w podejściu do Niemców skończył się „aferą kartoflową”, w sferze europejskiej także nie można mówić o sukcesach, co widzieliśmy choćby w przypadku sposobu liczenia głosów w Radzie Europejskiej przewidzianej przez Traktat Lizboński – Lech Kaczyński mógł ugrać więcej, ale bał się, że zostanie uznany za eurofoba.

Andrzej Duda nie podąża w relacjach z Niemcami śladem swoich politycznych mentorów – braci Kaczyńskich. | Michał Matlak

Spore pole manewru Andrzeja Dudy jest w sprawach niemieckich poszerzone dodatkowo przez jego żonę Agatę Kornhauser-Dudę, która nie tylko jest nauczycielką języka niemieckiego, ale też ma silne związki z tym krajem (była zaangażowana w polsko-niemiecką wymianę młodzieży i inne polsko-niemieckie działania). Mogą one być świetnie wykorzystane przez prezydenta – trudniej będzie go uznać za osobę niechętną Berlinowi.

Jeśli Duda zdoła ugrać z Niemcami więcej – realnie, a nie retorycznie (np. zdobyć ich poparcie dla baz NATO w Polsce) – będzie to z całą pewnością duże osiągnięcie. Od czasu Aleksandra Kwaśniewskiego, który – co przyznaje także Marek Cichocki – zaryzykował karierę międzynarodową, opowiadając się po stronie obozu Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie, nie możemy mówić o znaczących sukcesach prezydentów w sprawach zagranicznych. Kaczyński dążył do upodmiotowienia pozycji Polski w Unii, ale nie przełożyło się to na konkretne osiągnięcia. Komorowski nie zaproponował w tej dziedzinie niczego nowego, przez co blado wypadł na tle Radosława Sikorskiego i Donalda Tuska, którzy w europejskiej grze postawili na Niemcy. Czy korekta tej polityki jest możliwa? Odpowiedź na to pytanie poznamy w najbliższych miesiącach.