Ostatnio przez „Kulturę Liberalną” przetoczyła się krótka, ale – takie mam wrażenie – istotna dyskusja wokół najnowszej poezji. Krótka, ponieważ doczekała się zaledwie trzech odsłon (w porywach do czterech, jeśli liczyć facebookowy komentarz Michała Kasprzaka); istotna, ponieważ zaangażowała samych zainteresowanych, a więc najmłodszych krytyków. Wbrew pozorom to nie jest takie oczywiste, jeśli mamy w pamięci chociażby ostatnie gromy ciskane w Andrzeja Franaszka i wokół niego.

„W i wokół” Andrzeja Franaszka, mniej „w” najnowszą poezję i „wokół” najnowszej poezji. Ale co tam biografista Miłosza: mamy to już za sobą. Wszystko zostało powiedziane, napisane.

Jako radosny dyletant i inicjator tej polemiki czuję się teraz w obowiązku pozbierać wszystko do kupy i zwieńczyć naszą wspólną refleksję w miarę zręcznie i w miarę kulturalnie, zatem bez żadnych zbędnych wycieczek w dobrą/złą wolę kolegów i koleżanek po fachu (szkodzą poezji i zdrowiu). Ten tekst będzie więc tekstem grzecznym, raczej zbierającym po bożemu główne wątki tej dyskusji i spinającym je w finalną klamrę niż otwierającym kolejne furtki, choć niepozbawionym komentarza.

Problem metody

W tekście „Zbrodnia doskonałego ojcobójstwa” – odpowiedzi na mój „Raport dyletanta” – Łukasz Żurek bije w dzwon, a nawet dzwony. Pierwszy z nich – metodologiczny – jest przestrogą przed wciąż szturmującymi bramy, a rzekomo już dawno pokonanymi siłami poststrukturalistycznego Mordoru, które to siły nadal deprawują niektóre młode umysły i zmuszają je do ciągłej, wiernopoddańczej eksploatacji epistemologicznie jałowych języków humanistyki sprzed pół wieku. Dla Żurka dekonstrukcja (i pochodne) przypomina starą kopalnię, w której od dawna nie ma już złota, diamentów, węgla czy soli. Są tylko ciemności, „komunały, oczywistości”, a nawet „starte intelektualne monety”, które „zna już od dawna”. Z całą pewnością nie on jeden.

Żurkowi gratuluję wiedzy, jednak zapewniam, że nie wszyscy – poza krytycznoliteracką enklawą – wiedzą tak jak on. A to nade wszystko do nich kierowałem swój felieton. Chociażby do tej przemiłej starszej pani, która podczas ostatniego Portu Literackiego w Gdańsku przy stoisku z książkami wykupiła całe naręcze wystawionych przez Biuro Literackie książek Tadeusza Różewicza, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na sąsiednie almanachy z poprzednich edycji Połowu. I na nowy tom Słomczyńskiego. I Zawady. I nawet Buliżańskiej. Sądzę, że nikomu się nie narażę, obstawiając, że pani nie czytała Derridy, ba, nie czytała Baudrillarda, Lyotarda i wielu innych, a jej wyobrażenie o poezji najnowszej to Noblista w garniturze ściskający rękę papieża Polaka. Jestem – być może arogancko, ale co tam – przekonany, że oczywistości, które próbowałem „sprzedać jako prawdę dopiero co objawioną” jakoś jednak tej pani mogły pomóc. Albo zaszkodzić, co w sumie na jedno wychodzi.

To nie jest żadna rozpaczliwa obrona, posypywanie głowy popiołem, skrucha czy co tam jeszcze. Do mojego tekstu dotarła na szczęście również garstka tych osób ze środowiska, dla których Derrida i cały ten poststrukturalistyczny szum to przeszłość – odległa mniej bądź bardziej. To z nimi – nolens volens – polemizuję, to ich ciosy z radością przyjmuję na klatę. Rzecz bowiem wygląda inaczej w zamkniętych kręgach literaturoznawczych. Tutaj pełna zgoda: większość tych dekonstrukcyjnych błyskotek trąci myszką. W Polsce odchodzi się od tego od jakichś – bo ja wiem – dziesięciu lat, w świecie szerokim natomiast od dawien dawna. W tym (wąskim) kontekście literaturoznawczym Żurek ma absolutną rację i zwraca uwagę na ważne zjawisko. Że to już wszystko (w akademickich rozprawach) było. Napisało się i wypisało. Że język, że procesualność, polisemia, brak transcendentalnego znaczącego. Długo by wymieniać. Do tej puli Maja Staśko w swoim „Quizie” – również słusznie – dodaje Vattimo, ontologię śladu, wszystkie ukochane, znane i oswojone języki. Koniec, basta, zdejmijcie te maski i przestańcie straszyć!

Mam jednak za złe Żurkowi sposób, w jaki się z tym wszystkim rozprawia. I dość jednak wydmuszkową formę jego zaciętej negacji. Porzekadło głosi, że kiedy powiedziało się „a”, należy też powiedzieć „b”. Łatwo jest karcić i napominać na do bólu przecież konformistycznej fali ogłaszanych średnio raz na miesiąc w humanistyce nowych zwrotów badawczych. Zwrotów, czyli twórczych reinterpretacji tego, co Żurek uważa za „komunały”. Wprawdzie zdążyliśmy już z opóźnieniem przerobić wszystkie te ruchliwe znaczenia z przeszłości, nieuchwytne/niepełne sensy i nienasycony (skompromitowany) kontekst, jednak czy tego chcemy, czy nie nadal w nich tkwimy, być może już nie po uszy, ale wciąż na tyle, że nasze ruchy nie są tak płynne i zwinne, jakbyśmy chcieli. Paweł Mościcki w swojej książce „My też mamy już przeszłość” (Fundacja Bęc Zmiana, Instytut Badań Literackich, Warszawa 2015) zwraca się w stronę nieświeżego przecież Deborda i stara się zrekontekstualizować jego filozoficzną spuściznę i zadać pytanie o aktualność myśli autora klasycznego już „Społeczeństwa spektaklu”. W pierwszym numerze „Przerzutni” – jakby do wtóru – sporo miejsca poświęcono Międzynarodówce Sytuacjonistycznej. Przetłumaczono po raz pierwszy na język polski głośny kiedyś felieton „All the King’s Men”. Z kolei Jakub Momro w ostatniej publikacji „Widmontologie nowoczesności” (Instytut Badań Literackich, Warszawa 2015) wraca ponownie do psychoanalizy i niemodnego już Derridy, by uczynić zeń główny punkt odniesienia w pytaniu o widma filozoficznej i artystycznej (po)nowoczesności. Kiedy mówimy o nośnych przez ostatnie lata afektach, siłą rzeczy wracamy nie tylko do Deleuza i Guattariego, ale też, bagatela, do Spinozy. Kiedy wypowiadamy słowo „posthumanizm”, wyciągamy radykalne wnioski z poststrukturalistycznych intuicji o śmierci człowieka. Cały czas płyniemy tą samą rzeką, niezależnie od tego, czy za ponton posłuży nam zwrot spacjalny, a za wiosła realizm spekulatywny. Płyniemy, bo droga do brzegu jeszcze daleka (niech to będzie Wisła na wysokości Warszawy). I wciąż nie do końca wiemy, jak te nowe/stare języki przełożyć na dyskurs o literaturze, nie mówiąc już o doraźnej działalności krytycznoliterackiej. To się dopiero dzieje, rodzi w intelektualnych bólach.

Żurek tymczasem przystraja swój wywód w kolorowe piórka rześko przezwyciężonego poststrukturalizmu z tego tylko tytułu: „bo ja to już wszystko wiem”. Jego intuicje są słuszne o tyle, o ile zawiesimy kluczową przecież kwestię rozwiązania tego postmodernistycznego impasu. Na dzień dzisiejszy nie ma żadnego pewnego wyjścia z tych „komunałów”. Żurek zadowala się zatem wyliczeniem banałów, które rzekomo głoszę, zupełnie nie troszcząc się o podanie jakiejkolwiek konstruktywnej wskazówki. Tak też poprzestaje na bezsilnej konstatacji: „w cenie jest to, co już opisano, poparto licznymi przykładami i co zaczyna funkcjonować jako komunał, a więc to, co traci swoją siłę poznawczą, zamiast niej symulując uniwersalną, powszechnie przyjmowaną myśl”. Miał być orzeł, a jest wróbel.

Tekst „Zbrodnia doskonałego ojcobójstwa” jest w ogóle podręcznikowym przykładem tego, jak w dyskusjach literackich za pomocą quasi-metodologicznych tromtadracji arbitralnie podbić stawkę i zdusić właściwy ruch myśli, by wreszcie – w punkcie dojścia – i tak sprowadzić swoje stanowisko do dobrze znanego modelu „nieskończonego dialogu” z „literaturą polską w ogóle”. Swoją drogą, czy od dekady nie lansują jej liczni krytycy średniego pokolenia, jak chociażby Michał Paweł Markowski, postulując nieśmiertelne „życie na miarę literatury” albo tkwiąc w zmysłowości rzeczy z „Dnia na ziemi”? Dzieje się tak niestety często, bo jako krytycy wypowiadający się o najnowszej poezji poruszamy się po omacku, w zupełnych ciemnościach. To i ryzykowne, i niepewne. Bezpieczniej jest ganić i w poczuciu metodologicznej misji abstrahować od konkretnej twórczości konkretnych poetów. O samej poezji bowiem – oprócz Miłosza – Żurek pisze niewiele. Tym oto sposobem zawieszamy się w próżni, w oderwaniu od rzeczywistej praktyki pisarskiej młodych twórców.

To ci ostatni są najważniejsi, mieliśmy przecież dyskutować o poezji najnowszej i młodej krytyce literackiej, o Brewińskim, Taranku, Różewiczu (Rafale), Słomczyńskim, Pułce, Fetlińskiej, Nowickiej, o wielu, wielu innych. Pal licho metarefleksję, gdy rodzi się poza kontekstem ich twórczości. Na użytek krytycznoliterackich rozpoznań ona będzie sobie zawsze raczej wtórna i jakoś wobec bieżącej produkcji literackiej podrzędna.

Pokoleniowy ambaras

Wróćmy zatem na grunt ściśle literacki. W naszej wymianie zdań na plan pierwszy wybiły się dwa, a nawet trzy zagadnienia. Pierwsze – kluczowe – dotyczyło pytania o samą poezję najnowszą: z jakich wyrasta impulsów i dokąd zmierza? W swoim „Raporcie dyletanta” zasugerowałem, że punktem wyjścia mogła być krytyczna relektura poetyki Sosnowskiego i poezji zaangażowanej w stylu Szczepana Kopyta, Konrada Góry i Kiry Pietrek. Maja Staśko wskazała natomiast, że lwia część dzisiejszych debiutów wywodzi się ze sfery nowomedialnej. Oto pięknie rozpisany przez młodą krytyczkę Liternet wypuścił we wszystkich znanych ludzkości formatach swoje zbiory i wkroczył jednocześnie do literatury polskiej na dobre pod postacią szerszego zjawiska. Założyciele wzmiankowanego portalu zakładają sieciowe wydawnictwo Rozdzielczość Chleba i wydają w nim książki poetyckie, nominowane do prestiżowych nagród dla debiutantów. Jednocześnie lwia część dyskusji krytycznych przenosi się do internetu i odbywa poza wzrokiem „zwykłego czytelnika”. To fakt najpewniej nieznany Franaszkowi i większej części akademików, ale przecież dajmy już temu pokój. Siłą rzeczy jesteśmy, zdaje się, w momencie pierwszych, wstępnych rozpoznań, poszukiwań wspólnych punktów odniesienia i pytań o jakąś – chociażby szczątkową – formę generacyjną. Tylko my możemy sobie udzielić odpowiedzi. To klasyczna zagrywka, zarezerwowana dla działalności krytycznej. I pełna okropnych pułapek, w które nie sposób nie wpaść. Coś nas, młodych, musi łączyć. W ciekawym felietonie Rafał Różewicz (poeta i redaktor naczelny „Dwumiesięcznika”) pyta, czy dzisiejszych dwudziestolatków może jednoczyć „coś więcej niż tylko internet”. Maja Staśko natomiast całą swoją krytycznoliteracką uwagę na internet kieruje, a zatem – tak to rozumiem – na wspólne, partycypacyjne doświadczenie sieci, w której działamy i myślimy razem: „jeśli zatem rzeczywiście chcemy mówić o nowej poezji i nowej recepcji nowej poezji, pominięcie nowomedialnego kontekstu zdaje się dość jednak niewybaczalne”. Proponuje zatem młoda krytyczka sproblematyzować i popchnąć dychotomię rozumienia i nierozumienia w stronę po-rozumienia.

Ma to sens, z pewnością większy niż początkowo zaprojektowana przeze mnie i przyklepana przez Żurka oś wyboru „za” Miłoszem bądź „przeciwko” niemu, z którą – o ile chcemy być poważni – rzeczywiście możemy dać sobie spokój. Ta dychotomia napędzała dyskusje dwie dekady temu i wtedy była nośna i ożywcza. Teraz natomiast (1) sprowadza do parteru wszystko to, co wydarzyło się po utworzeniu dwóch zasadniczych modeli myślenia o poezji z lat 90. oraz (2) epigońsko odtwarza ten model w kosmetycznie zmienionej postaci „post”. Ja się generalnie podpisuję pod cięgami – wymierzonymi na moją gołą skórę zarówno przez kolegę, jak i koleżankę – że na tle Sławińskiego, Sosnowskiego, Klejnockiego i wielu innych przenoszę nas wszystkich na powrót gdzieś do lat 90. czy dwutysięcznych. Złe to i naganne, jeśli chcemy na żywo określać rzekomo rodzącą się solidarność dzisiejszych piszących dwudziestolatków. W krytycznoliterackiej enklawie jest to jasne i zrozumiałe (wszędzie indziej już nie).

W tej solidarności nie ma nic złego. Wręcz przeciwnie. Pytanie o impulsy i kierunek młodej poezji w sposób naturalny łączy się z pytaniem o szerszą literacką wspólnotę poetów i krytyków. Kiedy natomiast zadajemy pytanie o wspólnotę, siłą rzeczy zastanawiamy się nad jej warunkami możliwości.

I nie ma racji Żurek, błędnie odczytując moją intuicję o miejscu „klasyki” w dzisiejszej twórczości młodych twórców. Zauważa podejrzliwie: „W jakim sensie Wielcy paraliżują współczesną poezję, skoro kilka akapitów dalej autor pisze, że w praktyce literackiej dzisiejszych dwudziestolatków klasycy pokroju Miłosza, Herberta czy Szymborskiej najczęściej nie stanowią żadnego punktu odniesienia”. Ano w takim, że społeczne wyobrażenie o poezji – i wychodzę tutaj daleko poza krytycznoliteracką brać, poza to „my”, co staramy się je złapać jak motylka – nadal zasilają właśnie oni, niezależnie od tego, jak bardzo znudzeni jesteśmy twarzą autora „Życia na wyspach”. W relacji z wrocławskiego spotkania wokół najnowszej poezji urodzonych po 1989 r. Rafał Różewicz stwierdza: „Publiczność wciąż chyba traktuje poetów i poetki jak wybrańców, do których nie kieruje prawie żadnych pytań z wyjątkiem pytania o inspiracje”. Otóż to. Dla przemiłej pani z portowego stoiska poezja współczesna to Miłosz i Szymborska, zmysł etyczny i prawda egzystencji, Różewicz i Herbert, powinność i postawa wyprostowana, nie Pułka ze swoją performatywną zgrywą, nie Taranek „testujący granice języka polskiego”, ba, nawet nie Górczak ze swoją pozornie ostrożną, niewinną dykcją. I raczej nieprędko się to zmieni. W tym właśnie sensie w polu społecznym „wielcy paraliżują współczesną poezję”. Mam wrażenie, że trudno z tym polemizować. Sami poeci natomiast (ci mniejsi) chyba nie mają z tym faktem żadnego problemu. Wstają rano, jedzą śniadanie, pracują, po godzinach bywają bohaterami swoich ulubionych gier komputerowych. Się żyje. W niszy spokojnej i najpewniej ukochanej.

To ważne. Intelektualna oraz literacka spuścizna Miłosza czy Herberta raczej nie stanowi żadnego istotnego punktu odniesienia w samej praktyce pisarskiej młodych twórców, którzy – to oczywiste – poszli już nie o krok, ale dwa dalej. To zupełnie naturalne: wyodrębniono nowe tropy, zadano inne pytania, poruszono odmienne problemy. W tym kontekście ciekawym zjawiskiem jest chociażby „Product placement” wspomnianego już Rafała Różewicza, tom nominowany do nagrody Silesius, polemizujący z założeniami cyberpoezji i próbujący zbudować wobec niej coś w stylu kontrpoetyki. To jeden z tych głosów, który mógł powstać dopiero teraz, w trakcie krystalizacji nowych dykcji i rejestrów w młodej liryce. Do wtóru: wypuszczony niedawno przez Rozdzielczość Chleba „nośnik” o cyberżulerstwie, zabawny, prześmiewczy, ale też chyba najbardziej polityczny z dotychczasowych, otwarcie stawia kwestię tego, czym dzisiaj jest i może być poezja oraz działalność artystyczna w ogólności. I gdzie w tym wszystkim znajdują się sami twórcy.

Maja Staśko wskazała na rzecz istotną, jaką jest brak rzeczywistej platformy, na której najmłodsi mogliby wykrzyczeć swoje racje i przekonania. Ściśnięci w niszy od lat zajmujemy się raczej sami sobą, bez możliwości wpływania na medialny dyskurs o poezji. To ścisła hierarchizacja sceny poetyckiej umożliwiała niegdyś aktywny udział literatury w tak zwanym polu społecznym. Wraz z upadkiem myślenia o liryce w kategoriach wielkich projektów – jak czynił to niegdyś chociażby Miłosz – utraciliśmy taką moc raczej bezpowrotnie.

Jest nam z tym dobrze i niedobrze jednocześnie, bo już chyba nikt nie myśli o swojej praktyce twórczej w kategoriach „zawodu” czy pierwszego „zajęcia”, a raczej o pasji, którą może rozwijać po godzinach, bez nadziei na to, że szczytowy nakład tomów poetyckich przekroczy trzysta egzemplarzy dostępnych w trzech sklepach w całej Polsce. Tworzymy „jakąś” wspólnotę – rozproszoną, wątłą i żyjącą w zupełnej niszy, która kręci się mniej bądź bardziej szczęśliwie wokół własnej osi, jednak to wspólnota ludzi zgromadzonych na jednej sali. Tylko tyle i aż tyle. I chociaż Maja Staśko w swoim tekście gani mój „politycznie banalny gest”, jakim jest zbiorowa mobilizacja i utworzenie frontu jedności przeciwko klasykom w imię walki o inne społeczne wyobrażenie najnowszej poezji, w gruncie rzeczy czyni to samo, chociaż w zmienionych warunkach. Przywołuje bowiem do życia grupę wykluczonych, pozbawionych silnej platformy oraz możliwości współkształtowania medialnego dyskursu o poezji. Przytoczone przez młodą krytyczkę wskaźniki korpoezji nie kłamią: w grę wchodzi kapitał (a raczej jego brak), czyli jakaś tam ekonomia. A wiadomo, że ekonomia zawsze jest polityczna.

Może zatem lepiej i bezpieczniej byłoby w takim wypadku mówić po prostu o jakimś zamkniętym, polifonicznym w swoim wydźwięku (i bynajmniej nie egalitarnym) obiegu młodych autorów i krytyków? Jesteśmy piszącym po godzinach prekariatem, zatrudnionym na umowę o dzieło. To wspólnota – być może pokoleniowa, ale dajmy też pokój narracjom pokoleniowym – niekoniecznie literacka, a już z pewnością nie tylko.

Jakiś czas temu Michał Tabaczyński napisał ciekawy tekst „Będzie jeszcze mówić przez proroków?” o niemłodych trubadurach smoleńskich, których łączą nie tylko przekonania ideologiczne (polityczne), ale też stricte literackie, wywodzące się z długiej tradycji poezji patriotycznej. Być może jest coś na rzeczy w intuicji autora eseju: „w społecznym obiegu zachowa żywotność tylko klasycystyczna poezja patriotyczno-religijna. I to mało, że zachowa, ona jako jedyny nurt poezji współczesnej ma szansę na rozwój i wzrost zainteresowania czytelniczego”. W medialnej prezencji o poezji to oni są wspólnotą literacką, obecną w wysokonakładowych tygodnikach opinii, zbierającą laury w najlepszych godzinach emisji, bezczelnie niepomną na regularnie ogłaszaną „śmierć poezji”. Oni tworzą „jedną” opowieść o liryce, nas na to nie stać. I to nie tylko ze względu na klimat, mercedesy klasy C, Andrzeja Franaszka i Michała Rusinka. Są rzeczy, których nie da się przeskoczyć, są też formy nieprzyswajalne, skazane na niszowość.

Poezja, głupcze!

Warto jednak pisać o tych formach przy każdej okazji, szczególnie gdy nadarzają się one tak rzadko. Jako krytycy być może stoimy w obronie przegranych spraw, które obchodzą zaledwie garstkę ludzi, ale nie dajmy się zwariować. Młodzi tworzą i tworzyć będą, chociażby na absolutnym marginesie jakiejkolwiek działalności kulturowej. Mamy poezję ciekawą, bogatą, różnorodną. Być może nawet najciekawszą, najbogatszą i najbardziej różnorodną od dekad. Warto ją czytać, chociażby po godzinach.

 

* Tytuł tekstu pochodzi od redakcji.
**Zdjęcie wykorzystane na stronie głównej: Jeremy Bernstein. Źródło: Flickr.

 


 

Tekst Krzysztofa Sztafy jest podsumowaniem dyskusji o młodej poezji, jaka przetoczyła się na stronie „Kultury Liberalnej” w ciągu ostatnich tygodni. Wcześniej ukazały się następujące artykuły:

Krzysztof Sztafa, „Poezja, głupcze! Raport dyletanta”,
„Kultura Liberalna” nr 342 (30/2015) z dn. 28 lipca 2015 r.

Łukasz Żurek, „Klęska doskonałego ojcobójstwa”,
„Kultura Liberalna” nr 343 (31/2015) z dn. 4 sierpnia 2015 r.

Maja Staśko, „Quiz: jakim typem krytyka poezji jesteś?”,
„Kultura Liberalna” nr 345 (33/2015) z dn. 18 sierpnia 2015 r.