Słownik komunałów

Anegdota powiada, że Maria Renata Mayenowa pokazała kiedyś swoim studentom jej zdaniem wtórną pracę z zakresu teorii literatury, po czym odsunęła ją z obrzydzeniem i powiedziała: „Wiecie państwo, gdyby matematyk jeszcze raz przeprowadził dowód na twierdzenie Pitagorasa, to by się przecież skompromitował (…), a teoretykowi literatury wolno po raz n-ty przeprowadzać ten sam dowód udowadniający to samo, co już drzewiej zostało zrobione” [1]. Anegdotę tę można, niestety, rozwinąć na ogół działalności humanistycznej. W cenie jest powtarzanie zwrotów, koncepcji czy pojęć, które przewinęły się przez setki artykułów i książek. W cenie jest to, co już opisano, poparto licznymi przykładami i co zaczyna funkcjonować jako komunał, a więc to, co traci swoją siłę poznawczą, zamiast niej symulując uniwersalną, powszechnie przyjmowaną myśl. Wiele wysiłku to nie kosztuje, a esej można trzasnąć.

Pech chciał, że najwięcej współczesnych humanistycznych komunałów utuczyło się na pożywce złożonej z tekstów francuskich filozofów i teoretyków z II poł. XX w., dosmakowanej wybranymi fragmentami dzieł Fryderyka Nietzschego. Niegdyś prowokacyjne koncepcje Derridy, Barthes’a lub Foucaulta coraz częściej powracają jako starte intelektualne monety: „wszystko jest interpretacją”, „nie ma nic poza tekstem”, „autor umarł”, „władza = wiedza”… W samym zjawisku przemiany pewnych idiomatycznych koncepcji w stałe związki frazeologiczne, które udają, że coś znaczą, nie ma jeszcze nic złego. Trudno to zjawisko kontrolować, a sam fakt, że zdanie wyrwane z „O gramatologii” Derridy, książki wydanej 48 lat temu, nadal nawiedza humanistykę, świadczy o mocnym impact factor dekonstrukcjonisty.

Gorzej dzieje się, gdy ktoś próbuje sprzedać oczywistość jako prawdę dopiero co objawioną – a tak robi Krzysztof Sztafa w swoim ostatnim tekście, w którym podejmuje próbę opisania „anachroniczności” pewnego typu interpretacji (po tej stronie Andrzej Franaszek ze swoim niesławnym esejem) i sprzęgniętej z nią, równie niedzisiejszej poezji „wyjaśniającej, uczącej, zwracającej się do czytelnika ex cathedra, z wyżyny «wielkich humanistycznych prawd»” (tu Sztafa umieszcza Szymborską, Herberta i Miłosza, a także cały tzw. paradygmat romantyczny). Po raz n-ty czytamy zatem o tym, że nienowocześnie jest sądzić, jakoby „odbiorca” stanowić miał „miarę sensowności tekstu”; że w poezji liczy się przede wszystkim język fundujący „nowe kategorie (…), odmienne sposoby myślenia (…)”, przezwyciężający „percepcyjny automatyzm”, język, który wybija czytelnika z „wygodnej, inercyjnej pozycji”; że dawniej sądzono – niesłusznie, oj niesłusznie – iż poezję „należy przede wszystkim «rozumieć», czyli odczytywać w zgodzie z jakimś z góry wyznaczonym scenariuszem”; że od dawna już poezja nie musi być „czytelna, przejrzysta”, nie musi stawiać na zmniejszanie dzielącego autora i czytelnika dystansu „w imię wielkich, ponadczasowych wartości”. Gdyby i to nie było dość jasne, Sztafa stwierdza na dokładkę: „żyjemy w połowie drugiej dekady XXI w., w czasie zasadniczego rozmycia ustalonych wcześniej wyraźnych granic”.

Pomimo uproszczeń i łączenia w jednej wypowiedzi rozmaitych, często sprzecznych, wzajemnie wywracających się postaw metodologicznych [2] – wszystko to prawda. Tylko co z tego, skoro ja już tę prawdę słyszałem, przyjąłem i przemyślałem, a prezentowanie jej w takiej formie, w jakiej robi to Sztafa, sprawia, że jego tekst zdaje się pochodzić z 1995, a nie 2015 r.? Co z tego, skoro podobny obraz literatury polskiej znam już z „Zaniku centrali” Sławińskiego, „Chwilowego zawieszenia broni” Sosnowskiego i Klejnockiego oraz „Zmierzchu paradygmatu” Janion? Pytania te nie są wyłącznie retoryczne. Autor po coś tworzy – trzeszczącą w posadach od samego początku – opozycję między słusznym modelem lektury i słuszną poezją a ich anachronicznymi, złymi bliźniakami. W tym szaleństwie jest metoda.

Zgubny fantazmat Wielkich

Wszystko staje się jasne równo od połowy eseju, od części pt. „W kontekście Wielkich Mistrzów”. Tekst zmierza bowiem w stronę czegoś na kształt manifestu pokoleniowego. Na razie jednak 1. osoba liczby mnogiej trzymana jest w odwodzie:

„To ludzie nie z tego świata: należą do przeszłości. Trzeba to jasno wypowiedzieć. Istnieją głównie na użytek instytucjonalny, w ramach tak zwanego medialnego dyskursu o liryce i, niestety, nadal zasilają społeczne wyobrażenie o jej istocie”.

O jakich „ludziach” myśli Sztafa? W ostatnim zdaniu akapitu poprzedzającego powyższy cytat mowa jest o Herbercie i Miłoszu, ale również o Franaszku jako reprezentancie pewnego sposobu patrzenia na poezję. Możemy więc sądzić, że „nie z tego świata” pochodzą określeni poeci i określeni interpretatorzy. A zatem na przekór opisywanej wcześniej wizji poezji jako sfery „niepodległości samego głosu”, niepodległości tego, co się pisze, niektórzy twórcy, jak zdaje się sugerować Sztafa, są nierozerwalnie zrośnięci z powstałą na ich temat bibliografią. Mogę się z tym częściowo zgodzić: kiedy wypowiadam się np. na temat „Ulissesa”, to trudno jest mi odseparować porządek dzieła od porządku recepcji. Nie czytam po prostu jakiejś powieści, lecz „tę” powieść, dzieło, które, jak się okazało, zmieniło dwudziestowieczną prozę na zawsze.

Myśl ta nie zostaje jednak przez Sztafę wypowiedziana wprost, bo chyba nie zdaje on sobie z niej sprawy, gdy utożsamia ze sobą Miłosza i komunały na temat Miłosza. Wielcy to dla Sztafy nie autorzy konkretnych, lepszych lub gorszych, wierszy, lecz kuriozalne zlepki felietonowych uproszczeń i półprawd, które do nich dodano. Racja, autor „Rodzinnej Europy” w różnych wypowiedziach krytycznoliterackich, a i w samej swojej poezji, stworzył dość wyraźną hierarchię wartości, podług których oceniał literaturę. Racja, część krytyków utożsamia się z Miłoszowym kanonem. Czy rzeczywiście jednak między Miłoszem-krytykiem Mallarméego, Miłoszem-poetą a Miłoszem-konstruktem historycznoliterackim można postawić znaki równości? Szczerzę w to wątpię.

Sztafa tych wątpliwości nie ma, bo nie chodzi mu o elementarną sprawiedliwość wobec tekstów literackich, lecz o stworzenie fantazmatu „czystego” ojcobójstwa, o całkowite usunięcie tłamszących poprzedników. To nie może się udać. Widać to aż nazbyt wyraźnie w następującym fragmencie:

„Figura «Wielkiej Poezji» Noblistów i Noblistek ma (…) niewiele wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością. Działa raczej na niekorzyść najnowszej liryki, gdyż rzuca na nią długi cień. «Wielkość» krąży na kształt posępnego widma i w perspektywie szerszego odbioru społecznego paraliżuje najnowszą twórczość literacką, nie pozwala jej zaistnieć” [3].

Pominę w tym miejscu enigmatyczność pierwszego zdania (nie potrafię np. zrozumieć, jak według Sztafy działanie figury „Wielkiej Poezji” w naszym dyskursie o kulturze może również oznaczać jej brak kontaktu z rzeczywistością). Ważniejsza jest projektowana przez Sztafę relacja między Mistrzami a najnowszą liryką, która sprowadzać ma się do tego, że młodzi poeci żyją w cieniu swoich poprzedników. Znów: mogę się z tą myślą zgodzić, to przecież nic innego jak podstawa teorii Harolda Blooma. O ile jednak u amerykańskiego krytyka wyjściem dla poetyckich uczniów było twórcze przerobienie tego niszczącego wpływu, o tyle w tekście Sztafy pobrzmiewa resentyment: cień Wielkich „paraliżuje najnowszą twórczość literacką, nie pozwala jej zaistnieć”. W jakim sensie Wielcy paraliżują współczesną poezję, skoro kilka akapitów dalej autor pisze, że „w praktyce literackiej dzisiejszych dwudziestolatków klasycy pokroju Miłosza, Herberta czy Szymborskiej najczęściej nie stanowią żadnego punktu odniesienia”? W jakim sensie Wielcy nie pozwalają zaistnieć młodym twórcom, skoro pod koniec tekstu Sztafa wymienia czasopisma i wydawnictwa, które skupiają wokół siebie młodych twórców? Czy „zaistnienie” oznacza tutaj zajęcie pozycji Wielkich, czyli reprodukcję paradygmatu romantycznego? Ale przecież, jak pisze autor, żyjemy w czasach „(po)nowoczesnej estetyki rozproszenia”, „nie ma powrotu do wielkich narracji” a „poeta nie jest już TYM poetą”.

Powód, dla którego Sztafa wikła się w sprzeczności wywracające jego tekst, jest prosty: krytykując (słusznie) dychotomiczność myślenia Franaszka, sam wikła się w dychotomię innego rodzaju, w stary, dobry spór młodych ze starymi. Tak jak hermeneutyczny, empatyczny model lektury w stylu Franaszka nie jest dla autora po prostu jednym z wielu języków, którym można myśleć o literaturze, lecz anachronicznym wrogiem, tak Wielcy nie są dla niego korpusami tekstów funkcjonującymi w naszej kulturze, lecz tymi, którzy wciąż nie pozwalają młodym rozwinąć skrzydeł. Doprowadza to do sytuacji paradoksalnej – Wielcy rosną w siłę odwrotnie proporcjonalnie do okazywanej im przez współczesnych młodych poetów niechęci. Cechujące najnowszą poezję „zdecydowanie negatywne i ironiczne” odwołania do twórczości Miłosza, Szymborskiej i Herberta są przecież świadectwami całkiem mocnej pozycji Wielkich. Co więcej: najnowsza poezja, jaka wyłania się z tekstu Sztafy, ograniczałaby się w gruncie rzeczy do zaciętego stwierdzania (explicite lub implicite) „oni nie mają na nas wcale wpływu, o nich już należy zapomnieć”. Młodzi poeci i młode poetki przypominaliby wówczas zastęp anty-Filidorów sprzęgniętych z Filidorami w śmiercionośnym klinczu. Kanon, który Sztafa stara się usunąć ze współczesnej kultury polskiej (w końcu sprawa jest poważna, „trzeba to jasno wypowiedzieć”), powraca zatem tylnym wejściem, przez nikogo niezapraszany.

***

Jeśli rozszerzyć obserwacje autora na literaturę polską w ogóle, od średniowiecza począwszy, to okazałoby się, że jesteśmy otoczeni samymi trupami, które „niewiele mogą nam powiedzieć o naszej rzeczywistości”. Faktycznie, jeśli spojrzymy w przeszłość, to ówczesna literatura raczej słabo wypada w teście na mówienie o naszej rzeczywistości. Pytanie tylko, czy Kochanowski, Mickiewicz i Leśmian muszą nam coś o niej mówić? Czy jednym z podstawowych kryteriów, według których powinniśmy oceniać literaturę, jest jej zgodność z doświadczanym przez nas „teraz”?

Mam tyle samo lat, co Sztafa. Mimo to trudno jest mi znaleźć dla siebie miejsce w jego wizji polskiej poezji. Jasne jest, że gdy wypowiada się on w imieniu obecnego pokolenia dwudziestoletnich, to ma na myśli głównie poetów i poetki urodzonych na początku lat 90. Rys historyczny, napisany tonem nieznoszącym sprzeciwu, sugeruje jednak, że Sztafa rozszerza swoją obserwację na ogół dzisiejszych dwudziestolatków, którzy – mówiąc górnolotnie – aktywnie uczestniczą w kulturze. Wszyscy mielibyśmy zgodnie odrzucać Miłosza, Szymborską i Herberta jako zasadniczo obcych naszemu odczuwaniu świata, języka, kultury w ogóle. A kto Wielkich nie odrzuca, ten dobrze wie, gdzie jego miejsce.

Pozwolę sobie wypisać się z tak zarysowanego pokolenia. Może po prostu obracamy się, Krzysztofie, w bardzo różnych kręgach znajomych, ale z moich obserwacji wynika, że klasycy nadal są ważnymi twórcami dla wielu dwudziestolatków. Właśnie: „klasycy”, a nie „Klasycy”, bo obu nas mierzi dominujący sposób mówienia o Miłoszu czy Herbercie; w przeciwieństwie do ciebie, nie wierzę jednak w jego prawdziwość. Dlatego staram się odnaleźć u nich coś innego niż „metafizykę codzienności”, „ocalającą funkcję poezji” lub „klasyczne wyczucie formy”. Widmo Wielkich polskiej poezji wisi nad naszą kulturą, a żadne ojcobójstwo tego nie zmieni.

Chyba lepiej i przyjemniej jest się z klasykami nieustannie kłócić. Zamiast dekalogu złożonego z komunałów i prób zbicia jednej estetyki inną estetyką wybieram niekończący się dialog literatury.

 

Przypisy:

[1] „Co rządzi teorią literatury. Rozmawiają Agata Bielik-Robson, Krzysztof Rutkowski i Danuta Ulicka”, „Tekstualia” 2013, nr 4 (35), s. 170.

[2] Przykład najbardziej rażący: w opisie tego, czym jest istota nowoczesnej poezji, pobrzmiewa u Sztafy tradycja francuskiej recepcji Nietzschego i jego definicja prawdy jako „ruchomej armii metafor, metonimii i antropomorfizmów”, rozwijana potem w pracach m.in. Derridy czy de Mana. Pomimo że wciągnął do swojego tekstu Nietzschego, Sztafa stwierdza w pewnym miejscu, że „model czytania, jaki zaproponował biografista Miłosza, jest błędny”, a błędny, bo anachroniczny. Jak ma się to stwierdzenie do wyrażonego dalej poglądu o nieuchronności kulturowej negocjacji lub o „czasie zasadniczego rozmycia ustalonych wcześniej wyraźnych granic” – trudno stwierdzić. Jak widać, lekko przypudrowany logocentryzm może powrócić nawet w tekście zanużonym w dekonstrukcji.

[3] Ciekawe, że Wielkość „krążąca na kształt posępnego widma” to obraz sprawiający wrażenie, jakby skrywało się pod nim odwołanie do hauntologii Derridy. To właśnie przemyślenie tego konceptu umożliwiłoby Sztafie taki opis relacji młodych i Wielkich, który nie wywracałby się przy krytycznej analizie.

 

* Fotografia użyta na stronie głównej jako ikona wpisu: Jack. Źródło: Flickr.


Tekst Krzysztofa Sztafy „Poezja, głupcze! Raport dyletanta” ukazał się w 342 numerze „Kultury Liberalnej” z dn. 28 lipca 2015 r.