Wes Craven nie był wielkim reżyserem, ale filmy, które stworzył, na tyle mocno wryły się w pamięć mojego pokolenia, by jego śmierć mogła mnie poruszyć. Tutaj wypada wyjaśnić dwie kwestie. Na przykład: kim właściwie jest „wielki reżyser”? Na myśl przychodzą nazwiska w rodzaju Martina Scorsese, tymczasem Craven trzaskał filmy o upiorach i, co tu kryć, „Potwór z bagien” jest trochę gorszy od „Chłopców z ferajny”. Ten zręczny rzemieślnik dokonał jednak sztuki, która udaje się tylko nielicznym, mianowicie w dwóch różnych momentach w historii kina zdobył uwagę młodego pokolenia. Raz, gdy nakręcił „Koszmar z ulicy Wiązów”, i ponownie dwanaście lat później przy okazji „Krzyku”, kiedy to już wszyscy postawili na nim krzyżyk. Znalezienie nowych odbiorców w dwóch odmiennych epokach dowodzi, że Wes Craven był artystą, który wiedział, co robi i jak znaleźć płaszczyznę porozumienia z widownią.
Jego odejście okazało się tym mocniejszym doświadczeniem, że pierwszy okres twórczości Cravena (o którym zaraz spróbuję tutaj opowiedzieć) stanowił jedno z ważniejszych przeżyć mojego dzieciństwa i podłożył budulec pod człowieka, jakim obecnie jestem. Zrozumiałem, że jakaś epoka powoli odchodzi w przeszłość, przesuwając się w uniwersum wspomnień. Dzieciństwo raptem usadowiło się gdzieś dalej, a zatem ja zrobiłem się starszy. Nic miłego. Podobne wrażenie odniosłem, gdy zmarł sir Christopher Lee, inny bohater okresu mego szczeniactwa, ale ta śmierć dotknęła mnie zdecydowanie słabiej. Lee miał 93 lata, wszystkie ważne role za sobą i choć do końca był aktywny zawodowo, pojawiał się w filmach jedynie epizodycznie. Zrobił swoje i umarł, a jego życie godne było zazdrości. Tymczasem Wes Craven, choć ostatnio obniżył loty, mógł powrócić do formy i zrobić jeszcze przynajmniej jeden film. W rzeczy samej nad takim pracował. Żałuję, że nie zobaczymy jego odpowiedzi na „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego.
Ludzie jak potwory
Craven zasłynął jako mistrz horroru młodzieżowego, czyli skierowanego do ludzi nastoletnich. Bohaterami „Krzyku” i „Koszmaru z ulicy Wiązów” są uczniowie szkół średnich doświadczający strachów na swoją własną miarę. „Krzyk” można zresztą odczytać jako głos w sprawie roli, jaką odgrywają filmy grozy w kulturze masowej. Nie opuszcza mnie wrażenie, że Craven na pewnym etapie życia trochę wstydził się swoich horrorów i zdystansował się od gatunku, poddając go autotematycznej analizie. Tak czy inaczej, do grupy młodzieżowej zaliczmy jeszcze „Wampira w Brooklynie”, „Zbrodnię ze snu”, „Potwora z bagien”, „Przeklętą”, „Zbaw mnie ode złego”, oraz, przynajmniej częściowo, „W mroku pod schodami”. To jednak nie wszystkie jego horrory.
Debiut reżysera, choć niewątpliwie był filmem grozy, w niczym nie zapowiadał dalszego rozwoju twórczości Cravena. Można nawet odnieść wrażenie, że „Ostatni dom po lewej” wyszedł spod ręki zupełnie innego twórcy. Nakręcony za grosze, brutalny i gwałtowny film jest dzisiaj pamiętany jako jedno z najważniejszych dzieł amerykańskiej krwawej fali, obok „Nocy żywych trupów” i „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Craven zrealizował wariację na temat „Źródła” Bergmana, rezygnując z wszelkich niedomówień. „Ostatni dom po lewej” opowiada o dwóch dziewczynach zamordowanych przez bandę zwyrodnialców i o zemście wymierzonej przez rodziców jednej z nich. Brak tu refleksji, rozpaczy, żałoby – jest tylko okrucieństwo, np. człowiek rozpruwany piłą łańcuchową oraz członek odgryziony podczas seksu oralnego. Świat przedstawiony emanuje pustką, a Craven chętnie wskazuje jej przyczynę. Ameryka podeptała stare wartości i stworzyła jedynie iluzję nowych.
Żałuję, że nie zobaczymy odpowiedzi Cravena na „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego. | Łukasz Orbitowski
Pierwowzorem bandytów w „Ostatnim domu…” są figury w rodzaju Bonnie i Clyde’a, tutaj ucharakteryzowane na obdartych z wszelkiego romantyzmu opryszków. Czworokąt „trzech facetów i wspólna kochanka” niewątpliwie odpowiada nowym czasom, lecz niewiele tu zostało z mitu uroczych bydlaków, umykających przed wymiarem sprawiedliwości zdezelowanym samochodem. Tymi ludźmi kierują wyłącznie najniższe instynkty, a szczytem finezji okazuje się dręczenie najporządniejszego członka własnej grupy. Są tępi i prymitywni, nawet w zabijaniu. Dla odmiany dziewczyny-ofiary to kompletne idiotki, z głowami naładowanymi komunałami dzieci kwiatów. Ich przygoda ze śmiercią zaczyna się od koncertu rockowego i próby zakupu zioła, co również jest znaczące jako diagnoza społeczna. Rodzice nie są w stanie dotrzeć do swoich dzieci, potrafią się jedynie zemścić, tak jakby tylko ten rodzaj aktywności mógł sprawić, by poczuli, że żyją naprawdę. W „Ostatnim domu po lewej” zresztą tylko przemoc jest prawdziwa.
Pustkowie kanibali
Po sukcesie „Ostatniego domu po lewej” Craven nakręcił „Wzgórza mają oczy”, horror równie brutalny i niskobudżetowy, wolny za to od kwestii społecznych. Fabuła – wielokrotnie powtarzana przez epigonów, z daleko mniej zadowalającym skutkiem – opowiada o rodzinie, która utknęła gdzieś na kalifornijskich pustkowiach. Wśród okolicznych skał żyje grupa kanibali, wyraźnie zainteresowana walorami spożywczymi nowo przybyłych. Nikt o zdrowych zmysłach nie spróbuje szukać we „Wzgórzach…” głębszych treści. Film zwraca uwagę swoją gwałtownością i jeśli przyjmiemy, że w horrorze chodzi o szokowanie widza, to spełnia on swoje zadanie. Przypuszczam, że ukrzyżowany, a później podpalony człowiek pojawił się w kinie po raz pierwszy właśnie tam. Druga połowa akcji jest właściwie sekwencją coraz gwałtowniejszych starć, które niespodziewanie wytracają impet. „Wzgórza…” kończą się tak jakby przedwcześnie: w finale brakuje jednej, wieńczącej sceny, czegoś jeszcze wypadałoby oczekiwać od dramaturgii tego filmu. Tymczasem jest inaczej. Gdyby nie napisy końcowe, można by sądzić, że to taśma filmowa zerwała się w projektorze. Piszę o tym lewą ręką przez prawe ucho, aby nie zdradzić za wiele, a przecież chcę tylko powiedzieć, że właśnie we „Wzgórzach…” (naturalistycznych i głęboko nieodpowiednich dla nastoletniego widza) Craven po raz pierwszy zaczął eksperymentować ze strukturą horroru. Nie ma wytchnienia i katharsis w epilogu, reżyser zatrzymuje się wcześniej, jeszcze podczas rzeźni, w trakcie egzekucji jednego z bohaterów. Urywa opowiadanie między ciosem a ciosem, jakby chciał dać do zrozumienia, że żadne oczyszczenie nie nastąpi, a przemocy nie będzie końca.
Krew na rękach landlordów
Oprócz „Krzyku” Craven nakręcił w latach 90. jeszcze jeden ciekawy film. „W mroku pod schodami” nie bez wahania zaliczyłem do grupy produkcji adresowanych do młodzieży. Opowiada o chłopcu z biednej rodziny, który włamuje się do domu bogaczy ciągnących czynsze z całej okolicy. Dom okazuje się pułapką bez wyjścia, a zamieszkujące go małżeństwo – psychopatami, którzy zorganizowali sobie prywatne quasi-więzienie pod tytułowymi schodami.
Ten wątek można by uznać za standardowy, gdyby nie konstrukcja postaci oprawców: prawdziwych białych, anglosaskich protestantów, którzy trzymają wszystkie swoje brudy w piwnicy (dosłownie). Takich ludzi widujemy w reklamach kompletów wypoczynkowych i na zebraniach rad bibliotecznych, na których decydują o wycofaniu książek Jacka Kerouaca albo Stephena Kinga. Nawet ich wzajemny stosunek w obrębie czterech ścian przepełnia pewien konwenans. Craven niesmacznie przesadził, wciskając jedno z nich w lateksowy kostium i dając strzelbę w łapę, ale był to ukłon w stronę młodzieżowego widza.
We „Wzgórzach…” zaczął eksperymentować ze strukturą horroru, jakby chciał dać do zrozumienia, że oczyszczenie nie nastąpi, a przemocy nie będzie końca. | Łukasz Orbitowski
Celnie za to rozegrał wątek społeczny, czyniąc to w duchu pożytecznego rewanżyzmu. Psychopatyczne małżeństwo ściąga drakońskie czynsze z okolicznych domów, następnie wysiedla ludzi i sprzedaje teren pod biurowce. Ich łotrostwo ma więc wymiar tak publiczny, jak i prywatny (pamiętajmy o piwnicy!). Gdy młody włamywacz przejmuje inicjatywę, staje się karzącym ramieniem sprawiedliwości, którą wymierza w imieniu całej dzielnicy. Mała to rączka, lecz młodzieniec szybko nią wywija. Swoją ksywkę – Głupiec – chłopiec zawdzięcza karcie tarota, co nadaje całej historii przyjemniej, nienachalnej uniwersalności.
Najlepszy film
Pisząc o trzech – moim zdaniem najciekawszych – filmach Cravena, trzymałem się kolejności, w jakiej powstawały. „Wąż i tęcza” został nakręcony dwa lata wcześniej niż „W mroku pod schodami”. Wymieniam go pod sam koniec z bardzo prostego powodu. To mój ukochany film Amerykanina i przypuszczalnie najlepszy w całym jego dorobku. Jak zresztą miałyby nie być najlepszym, skoro jest ukochany! Widziany w dzieciństwie, obrósł obrazami: płonący okręt, upiorna panna młoda, sterczące ze ścian dłonie o trzepoczących palcach. Film ten przypomniany po latach zachował pełnię swojej siły wyrazu. Uchwycony hasłowo „Wąż i tęcza” wpisuje się ponadto w dzisiejsze kino grozy. Opowiada bowiem o zombie. Pewien młody antropolog leci na Haiti, żeby zdobyć proszek zmieniający człowieka w żywego trupa. Na miejscu wikła się w romans i politykę – akcja dzieje się u schyłku rządów Baby Doca – by koniec końców obudzić się w trumnie i wziąć udział rewolucyjnych zamieszkach.
Głównym walorem tego horroru o zombie jest realizm. Tak, Wes Craven nakręcił realistyczny film o żywych trupach (zasadę tę złamał jedynie w obowiązkowo widowiskowej końcówce, której dziwaczność możemy jednak uznać za wynik majaczenia głównego bohatera), udzielając filmowej odpowiedzi na proste pytanie: „Co byłoby, gdyby wierzenia związane z voodoo były prawdziwe”? Za zombifikację odpowiada tajemniczy proszek wpędzający nieszczęśnika w stupor tak wielki, że każdy doktor bez wahania wypisze mu akt zgonu. Taki człowiek – jeśli zdoła wydostać się z grobu – snuje się jako własny cień, ze szczątkami wspomnień i dawnej witalności. Nic dziwnego, że wspomniana substancja służy przede wszystkim do unieszkodliwiania przeciwników politycznych. Dostęp do niej kontroluje szef lokalnej policji, a przy okazji kolekcjoner zamkniętych w słojach dusz żywych trupów.
Prócz tej fantazji „Wąż i tęcza” – będący ekranizacją książki antropologicznej Wade’a Davisa pod tym samym tytułem – zachwyca bogactwem odwzorowania haitańskiego folkloru i kultu voodoo, przedziwnej mieszaniny katolicyzmu i afrykańskich rytuałów opętania. Mowa o ludziach jedzących w tańcu rozżarzone węgle, kościele w jeziorku, gdzie na wodzie unosi się ołtarz Matki Boskiej, o żywych leżących wśród świec na plecach umarłych. Niezrównana plastyczność kadrów pozwala zapomnieć nawet o bolesnym aktorstwie odtwórcy roli głównej. Jest nim Bill Pullman.
***
Wes Craven nigdy nie nakręcił „Chłopców z ferajny”. Pracując przy filmach gatunkowych, kręconych za grosze, zdołał nasycić je treścią na tyle, na ile pozwalały na to ograniczenia stawiane przez producentów. Stworzył antybohaterów, którzy wpisali się w rdzeń kultury masowej oraz dostrzegł talent drzemiący w młodziutkim Johnnym Deppie (rola w „Koszmarze…”). Zrobił też kawał dzieciństwa mnie i moim rówieśnikom na całym świecie. Więc może jednak był wielkim reżyserem?
* Aut. zdjęcia na stronie głównej: Eric Perez
[yt]dCVh4lBfW-c[/yt]