Kiedy udajemy się do kina, coraz częściej stajemy przed wyborem: 2D czy 3D? Zestaw klasyczny czy powiększony? U podstaw tej pozornej wolności leży powszechne przekonanie, że stereowizja to kwestia upodobania, zaledwie atrakcyjny dodatek, kolejne udoskonalenie filmowego obrazu. Wbrew pozorom nasz wybór nie jest jednak niewinny. To tak, jakbyśmy wahali się między pokazem niemym a dźwiękowym czy też czarno-białym a barwnym.

LOVE - Still 2

W jednym z poprzednich numerów „Kultury Liberalnej” Anna Osmólska-Mętrak pisała, że technika 3D w filmie „Love” Gaspara Noé została wykorzystana do wzmocnienia „efektu jednej tylko, króciutkiej sceny”. Sądzę, że jest wprost przeciwnie, choć zarazem chciałbym podążyć za trafną intuicją autorki, że stereowizja „obnaża jednowymiarowość postaci, a szczególnie głównego bohatera”. Jestem przekonany, że to właśnie było celem reżysera, który przyzwyczaił nas już do odważnych, a jednocześnie uciążliwych dla widza eksperymentów (wystarczy wspomnieć chociażby jego poprzedni tytuł, „Wkraczając w pustkę”). W związku z tym dwu- i trójwymiarowe „Love” to filmy o zupełnie różnej randze artystycznej. Jeśli wybraliście wersję 2D, to równie dobrze możecie oglądać „Sanatorium pod Klepsydrą” na czarno-białym telewizorze albo „Deszczową piosenkę” na wyciszonym laptopie (nie zapomnijcie włączyć napisów!).

Odczarowanie kina

Wokół „Love” zdążyło już narosnąć wiele skrajnych emocji. Filmowi towarzyszą zarówno ekscytacja, jak i znużenie. Przy czym ekscytacja stanowi efekt zabiegów marketingowych. Jak wiadomo, sex sells, a technologiczne nowinki też są ciągle w cenie. „Pierwsze porno w 3D” musiało więc znaleźć swoją klientelę. Znużenie zaś dotyka samej istoty zagadnienia. 3D jest bowiem nużące ze swej natury. Z kolei dwuwymiarowa wersja „Love” musi męczyć, ponieważ film został stworzony z myślą o stereowizji i w płaskiej odsłonie szereg reżyserskich zabiegów po prostu nie działa.

A009_L002_1020RZ

Zaraz, zaraz, jak to 3D jest nużące ze swej natury? Przecież wmawia nam się, że jest wprost przeciwnie! Żeby to wyjaśnić, muszę sięgnąć do nieco przykurzonej, ale za to bardzo przenikliwej refleksji Edgara Morina [1]. Zgodnie z jego rozpoznaniami emocjonalna siła kina wynika z podobieństwa obrazu filmowego do cienia oraz odbicia – niematerialnych wizerunków, które towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów i od zawsze też posiadały niezwykłą moc skupiania ludzkich lęków i pragnień. Na polu estetyki właściwość ta określana jest bezpiecznie mianem fotogenii, ale ma zarazem głębokie antropologiczne podłoże w magicznym przeżywaniu świata. Stąd mówimy tak często o „magii kina”, która – nieco upraszczając – polega na tym, że podczas seansu (spirytystycznego w swej istocie) odrywamy się od naszych ciał i obcujemy na wielkim ekranie z niematerialnymi zjawami. Granice między nami a bohaterami ulegają zatarciu, film jest bowiem domeną projekcji i identyfikacji, nierozróżnienia i rozmycia tożsamości.

Jak pisze Morin, wraz z pojawieniem się koloru kino straciło część swojej mocy, przestało bowiem dysponować „magią cienia”, który dotąd miał charakter metafizyczny – stwarzał, przenikał i pochłaniał filmowy świat. Jestem przekonany, że z porównywalną zmianą mamy do czynienia w przypadku wprowadzenia stereowizji. Trzeci wymiar przebija zwierciadlaną płaszczyznę ekranu i tym samym pozbawia kino „magii odbicia”, stawiając nas naprzeciw odczarowanego świata. Obraz nabiera ciężaru materii, świat przedstawiony i sala kinowa zostają sprowadzone do wspólnego mianownika i ujednolicone w fizykalnej przestrzeni. Przestrzeni, która nie jest już sferą fantazji, ale gotowości do działania. Dlatego 3D świetnie nadaje się do gier komputerowych, natomiast w kinie, gdzie nie mamy mocy sprawczej, może prowadzić do frustracji.

Do tego dochodzi problem tzw. gimmick shots. Cały aparat kina zaprojektowany jest w taki sposób, żebyśmy podczas projekcji zapomnieli o swoich ciałach, porzucili je w fotelach i zanurzyli się w filmowym świecie. Tymczasem efektowne ujęcia obiektów zmierzających w naszym kierunku przypominają nam o naszej cielesności, raptownie wybudzają ze snu i odsłaniają złudny charakter przedstawienia (skoro w końcu jednak nie dochodzi do zderzenia z materią).

Stereowizja przenosi nas więc w fikcyjną rzeczywistość raczej fizycznie niż emocjonalnie, raczej bezpośrednio i osobiście niż za sprawą filmowych inkarnacji. W rezultacie osłabia uczuciowe zaangażowanie publiczności. Dlatego najlepiej sprawdza się w przypadku wielkich widowisk, atakujących nas ogromną liczbą bodźców i niepozostawiających marginesu dla nudy.

Paradoksy głębi

„Love” 3D, mimo elementów pornograficznego spektaklu, z pewnością nie należy do kategorii wielkich widowisk. Warto ten film jednak docenić jako jedną z najciekawszych prób wykorzystania stereowizji w kinie – w sposób świadomy i funkcjonalny, jako równoprawnego środka filmowego, nie zaś prostego wzmacniacza wrażeń.

Problemy z zaangażowaniem uczuciowym to nie tylko charakterystyczna cecha oddziaływania techniki 3D, lecz także podstawowy temat i punkt wyjścia filmu Gaspara Noé. W pierwszej scenie główny bohater budzi się obok swojej pięknej, lecz niekochanej żony, obecny w ich wspólnym mieszkaniu ciałem, ale nie duchem. Prowadzi w myślach monolog, który całkowicie odkleja się od trójwymiarowego obrazu. Subiektywizm jego uczuć zostaje tu przeciwstawiony obiektywizmowi rzeczywistości. Tęsknota za utraconą miłością nie potrafi się wyrwać z więzienia codzienności. Kontrast między bryłowatym ciałem na pierwszym planie a rozmytym, nieostrym tłem sypialni podkreśla wyobcowanie Murphy’ego z jego nieszczęśliwego życia, z którym on sam się nie identyfikuje – cóż dopiero publiczność w kinie!

LOVE - Still 5 (1)

Bez wątpienia nudzimy się, ponieważ trudno nam utożsamić się z bohaterem, który – jak dowiadujemy się z jego wewnętrznego monologu – „myśli penisem”. Stereowizja dodatkowo osłabia tę identyfikację. Niemniej „Love” pokazuje nam zdecydowanie więcej niż idiotyzm pożądania. Obserwujemy bowiem drogę Murphy’ego od fizycznej żądzy do miłości erotycznej, od trójwymiarowego banału do magii zjednoczenia z drugim człowiekiem. Długie sceny seksu w 3D to z początku tylko mechanika bezdusznych ciał poddanych popędowi. Zamiast tajemnicy znajdujemy tylko dosłowność. Patrzymy chłodno, obojętnie, w trzeciej osobie. Jednak im bardziej rozwija się relacja między bohaterami, tym częściej obraz ulega wypłaszczeniu i jest poddawany „magii cienia”. Romantyczne rozmowy i dramatyczne kłótnie zakochanych filmowane są w półmroku, tak że czasem ledwie widzimy obrys sylwetek. W apogeum związku Murphy’ego i Elektry sceny łóżkowe pokazywane są właściwie w 2D (spokojnie można zdjąć okulary!), a działanie stereowizji jest neutralizowane przez monochromatyczną kompozycję kadru (rozświetlona pościel przybiera barwę skóry). W rezultacie jesteśmy w stanie doświadczyć, jak ilość przechodzi w jakość, a relacja oparta niemal wyłącznie na seksie w cudowny sposób przeradza się w intensywne oraz głębokie uczucie. Nie jest to historia opowiadana w kinie aż tak często i być może nigdy dotąd nie została pokazana z taką wyrazistością.

Pochwała eksperymentu

W filmie pojawiają się zaledwie dwa gimmick shots. W pierwszym z nich Murphy pali papierosa „tuż po” i podczas rozmowy z Elektrą puszcza dym w kierunku widowni. Tym razem iluzja wyjątkowo nie ulega rozproszeniu, m.in. dlatego że nasza percepcja niemal nie różni się od kontaktu z prawdziwym dymem, który również jest niematerialny, ulotny, niepochwytny i podobny do cienia. To niezwykłe połączenie między filmowymi kochankami a widzem po drugiej stronie ekranu ewokuje magię kina w najczystszej postaci.

Drugie ujęcie to wytrysk wprost na nasze twarze. Kolejność zdarzeń nie jest przypadkowa. Ciało zastępuje ducha, tak jak 3D wypiera kino dwuwymiarowe, a seks – rozmowę. Jak postuluje bohater, porte-parole reżysera, filmy powinny opowiadać o krwi, spermie i łzach. W nich bowiem zakorzenione są najsilniejsze uczucia. Tam leży sens życia. Czy może raczej bezsens, bo chyba nikt po obejrzeniu „Love” nie ma ochoty iść w ślady Murphy’ego.

Koniec końców łatwiej ten film pochwalić niż polecić. Dla amatorów pornografii to żadna gratka, a większość osób po prostu się nudzi. „Love” to udany eksperyment, jednak problem polega na tym, że widzowie nie szli do kina po ciekawe wyniki. Szli po przyjemność i niestety musieli obejść się smakiem.

Przypis:

[1] Edgar Morin, „Kino i wyobraźnia”, przeł. Marcin Czerwiński, wyd. PIW, Warszawa 1975.

 

Film:

„Love”, reż. Gaspar Noé, Belgia, Francja 2015.

 

[yt]bkrxAVMIpps[/yt]