Od czasu solowego debiutu dwanaście lat temu spośród zastępu hedonistów na elektronicznej scenie brytyjskiego muzyka wyróżnia profesjonalizm. Jego utwory sprawiają przyjemność w inteligentny i nowatorski sposób. Muzyka tworzona z tym nastawieniem najłatwiej może osunąć się w grę na najniższych instynktach, a popowa pokusa stale towarzyszy twórcom. Ott nie wybrał więc łatwej drogi artystycznej. Potwierdza to też trudność, z jaką przychodzi mu tworzenie, nawet po tylu latach doświadczenia. Publikuje więc rzadko, tym bardziej cieszy premiera jego najnowszego albumu „Fairchildren”.

Cierpliwość konieczna przy kilkuletnim oczekiwaniu na kolejne albumy jest jednak wynagradzana. Ott przyzwyczaił fanów do wysokiego poziomu technicznego, oryginalności i przyjemności płynącej z obcowania z jego muzyką. Wkłada w nią bowiem nie tylko dekadę doświadczeń jako inżynier dźwięku, którym był zanim zaczął tworzyć własne kompozycje, lecz także dojrzałą postawę artystyczną. Łączy w spójną całość pozornie nieprzystające strony zjawisk i sporów toczonych od lat w muzycznym światku.

Muzyczne balansowanie na krawędzi…

Przede wszystkim udowadnia, że podział na dźwięk „organiczny” i „mechaniczny” jest zarówno arbitralny, jak i nieistotny. Na wszystkich jego albumach „żywe” instrumenty współgrają z „martwymi” syntezatorami, automatami perkusyjnymi i dźwiękami stworzonymi za pomocą komputera lub przetworzonymi cyfrowo. Dyskusja o rzekomej wyższości jednych nad drugimi okazuje się tym samym bezprzedmiotowa, wszystkie bowiem równie skutecznie służą świadomemu artyście i mogą tworzyć w jego rękach harmonijną całość. Na „Fairchildren”, albumie zaliczanym przecież bez mrugnięcia okiem do muzyki elektronicznej, można się doliczyć dwudziestu czterech muzyków sesyjnych. Z kolei maszyny, którymi Ott wypełnia swoje studio nagraniowe od lat 80., trudno zliczyć. Artysta wykracza poza spór swoisty dla sceny elektronicznej: analogowo czy cyfrowo? Działa tu ta sama motywacja: Otta interesuje sam dźwięk, mniej – sposób jego powstania. Drugorzędne jest więc to, czy dana ścieżka została zagrana na syntezatorze czy stworzono ją na laptopie.

Wyróżnikiem i równocześnie zaletą jego stylu jest jednak podejście do emocji. Łamie stereotypy zarówno metodami ich wywoływania, jak i samym charakterem wzbudzanych uczuć. Według stereotypu muzyka artystycznie interesująca nie może być radosna, a tym bardziej euforyczna. Jest na to zbyt wymagająca i skomplikowana. Trudno też sobie wyobrazić euforyczną muzykę relaksacyjną, skoro do odprężenia wystarcza często usypiający szum morskich fal.

Na dodatek kariery wielu artystów pokazują, że słuchacza najsilniej potrafią wzburzyć debiutanci, nieokrzesani nowicjusze, którym brakuje umiejętności technicznych, zbywa im jednak na skrajnych emocjach. Ott tymczasem jest doświadczonym profesjonalistą i pedantem, który miesiącami cyzeluje pojedynczy utwór. Dzięki połączeniu wielu inspiracji wypracował własny styl i zaprezentował dzieło ciekawe i przyczyniające się do rozwoju muzyki elektronicznej. Jednocześnie łamie muzyczne przesądy, wzbudzając szereg emocji, z których najbardziej charakterystyczna jest właśnie z pozoru niemożliwa do osiągnięcia zrelaksowana euforia. Styl Otta pokrótce klasyfikowany jest jako ambient dub lub psychill. Określenia te, choć już same w sobie eklektyczne, wciąż nie oddają mnogości współbrzmiących w tej muzyce gatunków.

W przypadku Otta najważniejsza nie jest sama łatka stylu, a obfitość. Ten muzyk nie wie, co to minimalizm. Każdy jego utwór jest bogaty, wielowarstwowy i oparty na wielu inspiracjach. Choć rytm części jego utworów jest dubowy, to struktura innych czerpie z reggae czy muzyki klubowej. Tempo z kolei jest zbyt powolne dla klubowej sceny głównej, świetnie za to pasuje do chilloutowej. Sample folkowych (afrykańskich, jamajskich, orientalnych) instrumentów i wokali zdradzają inspirację etniczną elektroniką, a nakładane na nie i towarzyszące im efekty dźwiękowe – bliskość sceny psytrance’owej. Ott koncertuje w Europie najczęściej właśnie na festiwalach psytrance’owych, a w USA – na dubstepowych. I z albumu na album prezentuje coraz silniejsze wpływy dubstepu.

Czerpiąc z tak wielu źródeł, artysta tworzy oryginalną miksturę dźwięków, a wszystko to w doskonałej harmonii. Ott balansuje bowiem między swoimi inspiracjami tak, by tworzyły spójną całość – a przynajmniej tak było dotychczas. Na „Fairchildren” zaczęła szwankować równowaga pomiędzy wpływami różnych gatunków. Starsze utwory Otta po prostu płyną: ciągle coś się w nich zmienia, lecz przejścia te są harmonijne, niewymuszone i tym samym wręcz niezauważalne. Choć są owocem ciężkiej pracy, sprawiają wrażenie swobodnych i spontanicznych, jakby w tej muzyce nic nie mogło rozwinąć się inaczej i wszystko znajdowało się na swoim miejscu.

…i z krawędzi upadek

Tymczasem na „Fairchildren” część dźwięków w poszczególnych utworach nie przystaje do reszty. Łatwo je rozpoznać: wybijają nagle z budowanego czasem przez kilka ładnych minut nastroju. Są jakby przeniesione żywcem z innego gatunku bez próby asymilacji. Tym gatunkiem jest dubstep, a raczej jego młodsze, bardziej kiczowate odłamy: brostep i chillstep. Sugestie tej ścieżki rozwoju pojawiły się już na poprzednim albumie, jednak dopiero na najnowszym wydawnictwie wpływy zaczynają przybierać na sile. Najwyraźniej słychać to w utworze „Harwell Dekatron”, bezskutecznie próbującym scalić wpływy bro- i chillstepowe z psychillowymi. Skoro nawet tak wprawny producent jak Ott nie jest w stanie ich połączyć, to widocznie nie da się tego zrobić. Różne „-stepowe” inspiracje wychwycić można na pewno w trzech z ośmiu utworów składających się na „Fairchildren”. Nie jest to większość, jednak wystarczająco dużo, by mówić o ewolucji stylu Otta w niepokojącym kierunku. Słychać w nich bowiem boleśnie, jak krucha jest harmonia uzyskana podczas wielomiesięcznej pracy nad jednym utworem.

Potknięcie Otta może być nauczką dla innych twórców. Okazuje się, że dodanie tylko jednego nowego, acz chybionego elementu, nawet w stosunkowo niewielkiej ilości, psuje obraz całego wydawnictwa. Eksperymenty w muzyce nie są bowiem wartością samą w sobie. Tym bardziej nie są konieczne u artysty, który i bez nich jest niepowtarzalny. Dlatego wszystkim zainteresowanym dorobkiem Otta polecam słuchanie chronologiczne, od debiutu „Blumenkraft” z 2003 r., gdyż ustawił on poprzeczkę wysoko i nie zestarzał się ani trochę. Z kolei najnowszy album, choć jest najsłabszym dokonaniem w dyskografii muzyka, mimo wszystko trzyma stały, wysoki poziom i daje wiele rozkoszy. Zaprawia ją jednak łyżką dziegciu.

Przypis:

[1] Melissa Peterson, „Ott – Red Rocks”, „Souls in Action” [online], 20.05.2015, dostęp: 4.10.2015; http://soulsinaction.com/ott-red-rocks/.

 

Płyta:

Ott, „Fairchildren”, 2015.

 

ott okładka 2015